top of page

/ kulinaria z historią 

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)
Jan Matejko.jpg

Co jadała
Bona Sforza?

Krytykowano ją, że „cienko jada”. Mimo to powszechnie nielubiana królowa Bona zdecydowanie wzbogaciła polską kuchnię. Ale wcale nie o włoszczyznę...  

MARIA PROCNER

Fragment obrazu Jana Matejki (1838-1893)    "Zawieszenie dzwonu Zygmunta" (dzieło artysty

z roku 1874), przedstawiający wydarzenie historyczne z 1521 roku, kiedy to podczas uroczystości wawelskich zawieszono na wieży katedry wawelskiej dzwon Zygmunta, wtedy największy dzwon w Polsce. / fot.: domena publiczna

Dla pełnokrwistej Włoszki, jaką była królowa Bona Sforza, przyjazd do Polski musiał być szokiem pod wieloma względami. Również kulinarnym. Polskie jadło zdecydowanie odbiegało od tego, Do czego była przyzwyczajona na rodzinnym Bari. Ponoć uczta powitalna, a później weselna zrobiły na niej tak fatalne wrażenie, że wymogła na Zygmuncie – wbrew intercyzie! – by dla jej dworu mogli gotować wyłącznie włoscy kucharze.

Wkrótce za jej sprawą polska kuchnia mocno się wzbogaciła, acz bynajmniej nie o włoszczyznę. Tę Polacy znali już wcześniej. Sałata, kalafiory, marchew, ogórki czy pory pojawiały się na królewskim stole już za czasów Jagiełły. Co w takim razie zawdzięczamy w tej dziedzinie Bonie?

Kuchenna rewolucja Bony

Młoda królowa była załamana, kiedy zaczęła poznawać zwyczaje żywieniowe swoich nowych poddanych. Jak pisze Wika Filipowicz: „Polacy, zdaniem Bony, nie umieli gotować oraz jedli zbyt dużo i pili ponad miarę, nie delektowali się smakiem potraw, a wyłącznie napychali żołądki, by wstać od stołu z poczuciem raczej przejedzenia się niż umiarkowanej sytości”.

Nie przypadły jej do gustu ani ostro przyprawione mięsa, ani ciężkie, zawiesiste sosy, ani ciasta, często wyrabiane ze zjełczałego masła (dla bardziej „wyrazistego” smaku). Brakowało jej świeżych owoców, warzyw, sałaty z aromatyczną oliwą (nad Wisłą jadano ją raczej ze skwarkami) oraz lekkiego wina (o ile w ogóle serwowano je na wawelskim dworze, to było raczej mocne lub kwaśne). „Smak polskich potraw był tak odległy od »królików we własnym sosie, pieczonych gołąbków i ciasteczek florenckich«, jak Bari było odległe od Krakowa. I Bona postanowiła tę odległość zmniejszyć” – podsumowuje Filipowicz.

Wbrew temu, co zwykło się uważać, kulinarna rewolucja, którą przeprowadziła w Polsce, miała jednak dość niewielką skalę. Królowa bynajmniej nie zamierzała na siłę uczyć Polaków jedzenia warzyw i włoskich przysmaków. Po prostu nie chciała jadać jak oni, więc zreformowała menu serwowane na dworze królowej (do zmiany nawyków nie zdołała przekonać nawet męża ani syna). Spora część zapasów w jej spiżarni pochodziła z importu. Władczyni sprowadzała na potrzeby swojego dworu między innymi włoskie sery (w tym „konfliktogenny” parmezan), owoce cytrusowe, figi, kasztany, migdały, pistacje, makarony czy oliwy.

Zmiana głównie… ogrodnicza

Znacznie większe zasługi miała królowa dla polskiego… ogrodnictwa. Po przybyciu do Krakowa przeprowadziła inspekcję cokolwiek zaniedbanych wawelskich ogrodów, w których uprawiano owoce i warzywa na potrzeby dworu, i zarządziła ich rozbudowę

w renesansowym stylu. Wika Filipowicz wymienia:

Sprowadziła więc z Bari nasiona, a wraz z nimi specjalistów, którzy podjęli się aklimatyzacji roślin w nowych warunkach oraz szkolenia miejscowych ogrodników. Jednocześnie zarządziła przebudowę ogrodów według koncepcji renesansowych. Między regularnie rozstawionymi rabatami w postaci skrzyń z dębowego drewna dla wygody ogrodników wytyczono ścieżki wybrukowane cegłą.

Prócz znanych warzyw „nowej generacji” mieli uprawiać w nich także mniej znane karczochy, brokuły, koper włoski czy szpinak oraz miejscowe i sprowadzone z południa zioła: bazylię, rozmaryn, majeranek, szałwię, miętę, melisę, tymianek czy oregano.

Ale na tym bynajmniej nie poprzestała. Według wzmianek w źródłach Bona miała sprowadzić z Neapolu do Polski… drzewka pomarańczowe! Niekoniecznie po to, by na deser delektować się ich słodkimi owocami (w polskim klimacie byłoby to raczej trudne). Królowej zależało, by zgromadzić jak najobszerniejszą kolekcję roślin, zawierającą wszelkie „botaniczne nowości”.

Warzywa i owoce, fot - Juan Sanchez Cotan.jpg

Martwa natura z dzikim ptactwem, warzywami i owocami; obraz olejny (1602) hiszpańskiego malarza martwych natur, Juana Sáncheza Cotán (1560-1627); Madryt, Prado / domena publiczna

Nie włoszczyzna, a… ślimaki

Za sprawą Bony królewskie ogrody (nie tylko na Wawelu, ale i w innych posiadłościach, jak w Łobzowie, Nowym Mieście, Korczyninie

i Niepołomicach) – nomen omen – rozkwitły. A zapoczątkowane przez władczynię zmiany w ogrodnictwie wkrótce zaczęły przynosić  plony również poza zamkiem. „W ślady królowej szli magnaci, szczególnie ci, co poślubili włoskie dworki z jej fraucymeru. Nie tylko unowocześniali swoje uprawy, ale i częściej korzystali z ich plonów. Zatrudniali u siebie Włochów lub kucharzy wykształconych na dworze Bony, którzy serwowali na zasadzie ciekawostki lub atrakcji włoskie specjały” – pisze Filipowicz.

I tak stopniowo, staropolska kuchnia zaczęła ewoluować. Smak niektórych dań złagodniał, inne stały się lżejsze lub wegetariańskie. Włoscy kucharze Bony wprowadzili też na szlacheckie stoły… ślimaki. Przyrządzano je jednak „na sposób polski” – z rumianym masłem, aczkolwiek przysmakiem magnaterii stały się dopiero pod koniec XVII wieku.

Jednak nie wszystkim kuchenne rewolucje Bony przypadły do gustu. Mikołaj Rej narzekał na włoskie przysmaki: „Z tych dziwnych wymysłów jeno sprośna utrata, a potem łakomstwo, a potem różność wrzodów a przypadków szkodliwych, a rozlicznych”. Z kolei pewien szlachcic miał według anegdoty skrócić pobyt we Włoszech, bo „skoro latem karmią go tam trawą, to zimą pewnie będą go karmić sianem”. Podejrzliwość wśród ówczesnych Polaków budziły też dania z makaronu oraz surowe warzywa. Cóż, ponoć o gustach się nie dyskutuje…

(ciekawostkihistoryczne.pl; tekst powstał w oparciu o książkę Wiki Filipowicz „Przy stole z królem. Jak ucztowano na królewskim dworze od Jagiełły do Elżbiety II [Znak Horyzont 2020]).

/ dzieci w kuchni

styczeń/luty '25 / 1 (23)

W jedzeniu chodzi o opowieść...

Dziecko w kuchni to kontrowersyjny temat. Łukasz Modelski jednak twierdzi, że edukacja kulinarna jest równie istotna jak ta tradycyjna.

Z autorem „Pysznych przypadków” Dominika Zagrodzka rozmawia

o potrawach, które robiła mu babcia, gotowaniu w szkole i… marchewce z groszkiem.

Fruits and Vegetables

Jedzeniem interesuje się od zawsze. Jest krytykiem kulinarnym, autorem książek i dziennikarzem. Spotykamy się przy okazji premiery ostatniej książki Łukasza Modelskiego – „Pyszne przypadki. Niewiarygodne historie słynnych dań” – której adresatami są dzieci. Wspaniale zilustrowana przez Jacka Ambrożewskiego, zawiera nie tylko przepisy na dania typu brownie, zapiekanka ziemniaczana czy nachos, ale także historie tych potraw.

Dominika Zagrodzka: Pamiętasz pierwszą samodzielnie ugotowaną przez siebie potrawę?

Łukasz Modelski: Tak. Działo się to dość późno, bo miałem około 13 lat. Zrobiłem sałatkę szopską. Nie jestem do końca przekonany, czy możemy mówić tu o gotowaniu, bo przecież to tylko pokrojenie i wymieszanie składników, ale było to pierwsze danie zrobione przeze mnie od początku do końca.

Udała się?

Udała, a była oceniana od razu nie tylko przez domowników, bo przygotowałem ją na kolację z jakiejś specjalnej okazji, dziś już nie pamiętam, z jakiej dokładnie. W dodatku w tamtych czasach trudno było znaleźć na przykład odpowiedni ser do tego typu sałatki. Musiałem więc nieco improwizować. Trzeba też pamiętać, że ówcześnie każda ciut bardziej oryginalna potrawa wywoływała zachwyt u gości.

Skąd wiedziałeś, jak zrobić sałatkę szopską? Kto uczył cię gotować?

W mojej domowej kuchni rządziła babcia. Odnoszę wrażenie, że kiedy byłem dzieckiem, miałem dużo więcej wolnego czasu niż współczesne dzieci. Wracałem ze szkoły o dwunastej, trzynastej i na dobrą sprawę nie miałem zbyt wiele do roboty. Babcia zawsze pichciła coś w kuchni, a ponieważ rodzice byli w pracy, spędzałem czas właśnie z nią. Nie namawiała mnie specjalnie do gotowania, ale pamiętam, że wycinałem szklanką kółka z ciasta na pierogi czy ucierałem składniki w makutrze. Nagrodą była możliwość wylizania resztek, więc opłacało się pomóc! [śmiech]

Czy te babcine przepisy i kuchenne patenty zostały z tobą do dziś?

Tak. Zwłaszcza przekonanie, że zawsze jesteśmy w stanie coś ugotować, nawet jeśli wydaje się, że mamy pustą lodówkę. Nie istnieje taka sytuacja, w której nie da się przyrządzić posiłku. Z biegiem lat przekonałem się, że nie wszyscy znają takie podejście do gotowania, które dla mnie jest oczywiste. Kiedy nagle się okazuje, że brakuje nam składników do danego przepisu, stajemy się bezradni. Zadziwia mnie to.

Dzięki temu, że obserwowałem babcię w kuchni – to, co była w stanie zrobić w czasach gospodarki niedoboru i ciągłej improwizacji

– potrafię dziś zrobić coś z niczego. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć, że babcia gotowała w sposób, który teraz określilibyśmy jako konserwatywny. Przykładowo czymś oczywistym w tamtych czasach była zasmażka. Dodawała ją do wielu dań, ale szczególnie zapadło mi w pamięć jedno: marchewka z groszkiem.

Oj, znam to!

No widzisz, ale to wcale nie było dobre dla marchewki i groszku. Zamiast delikatnego podkreślenia ich smaku masłem zostały utopione w mącznej, gęstej masie. To położyło się ponurym cieniem na mojej relacji z tym daniem. Mówiąc wprost – nie biorę go do ust.

To co najbardziej lubiłeś jeść z dań przygotowywanych przez babcię?

Pierogi, nie knedle, ze śliwkami. Podawane na zimno ze śmietaną i z cukrem, świetne. Poza tym wielki klasyk PRL-u, czyli zapiekany makaron z jabłkiem i smażona kiełbasa. Ta ostatnia kojarzy mi się przede wszystkim z powrotami z wakacji. Mam w głowie utrwalone konkretne chwile, momenty z przeszłości, i to jest właśnie jeden z nich. Wracam z wyjazdu, trzeba mnie szybko nakarmić, więc smaży się kiełbasę.

Pamiętam też wspólne zakupy z babcią w Hali Mirowskiej. Inne dzieci chciały cukierków, ja chciałem śledzia. W Hali był sklep rybny,

w którym kupowało się śledzia i zajadało z bułką.

Dużo mówisz o gotowaniu w domu, ale w tamtych czasach próbowano też edukować dzieci kulinarnie w szkołach.

Tak, ku mojej rozpaczy. Problem polegał na tym, że na tzw. zajęciach praktyczno-technicznych dziewczynki gotowały, a chłopcy zajmowali się czymś, co można chyba określić jako majsterkowanie. Nie szło mi to kompletnie. Wolałbym gotować, bo moje koleżanki robiły naprawdę smaczne rzeczy: podstawowe sałatki, ale też ciasta. W trakcie jednej lekcji! Zazdrościłem im strasznie.

W mojej szkole tego typu zajęcia miały już charakter koedukacyjny – gotowali wszyscy. Pamiętam te lekcje jako jedne z najlepszych w semestrze, przygotowywaliśmy kanapki, sałatki, ciastka. Chłopcom bardzo się to podobało, więc podział, o którym mówisz, jest po prostu sztuczny.

Oczywiście. Szkoda, że nie zostawiono nam wyboru.

Czy myślisz, że edukacja kulinarna powinna na stałe zagościć w polskich szkołach?

Tak. Niestety, kiedy patrzę na mojego syna, właśnie kończącego podstawówkę, widzę że jej praktycznie nie ma. A przecież to jest też po prostu kwestia nauki samodzielnego przetrwania. Wyobraź sobie, że na Seszelach dzieci w szkołach są uczone rybołówstwa. Bardzo podstawowego i raczej na własne potrzeby, a jednak. Chodzi o to, żeby w przyszłości potrafiły same sobie przyrządzić posiłek. Polska jest jednym z niewielu krajów w Europie, w których można pójść do lasu i znaleźć produkty do przyrządzenia całego obiadu. Uważam, że w szkołach powinno się uczyć rozpoznawania grzybów czy ziół, to bardzo użyteczne. Pamiętam, kiedy kilka lat temu przyjechał do Polski René Redzepi, szef kuchni kopenhaskiej Nomy. Był zachwycony tym, że u nas tzw. foraging, czyli zbieranie owoców lasu, jest czymś absolutnie zwyczajnym.

Chciałeś „Pysznymi przypadkami” trochę wypełnić tę edukacyjną lukę?

Książka jest adresowana głównie do dzieci w wieku 8-10 lat. Musiałem dostosować treść „Pysznych przypadków” do tego, co lubią

moi odbiorcy – stąd przepisy na nachos, bubble tea czy pizzę. Chciałem im pokazać, że jeśli się coś lubi, można sobie to łatwo i szybko samodzielnie przygotować. Z drugiej strony jest to opowieść o historii związanej z poszczególnymi daniami, które powstały przez przypadek.

Przepisy w „Pysznych przypadkach” rzeczywiście brzmią tak, że jestem w stanie uwierzyć w możliwość ich wykonania przez kilkulatka.

Te receptury, które mogłyby być w jakimś stopniu trudne do zrobienia, zostały mocno uproszczone. Przykładowo nie robimy sami ciasta na pizzę, używamy gotowych blatów. Są bardzo dobre i łatwo dostępne. Cała magia polega na tym, by połączyć kilka składników, poddać je działaniu temperatury i otrzymać coś zupełnie innego niż tylko sumę produktów. Dla dzieci jest to ciekawe, kiedy w 10 minut mogą zrobić pizzę. Tak samo nachos – wkłada się do piekarnika chipsy z dodatkami, a wyjmuje danie.

Zajmuję się jedzeniem i historiami różnych potraw od lat i zauważyłam, że niekoniecznie chodzi o to, by były one na 100% prawdziwe. Raczej o to, by je sobie opowiadać, często też przekazywać z pokolenia na pokolenie – tak jak w historii włoskiej pizzy, daniu prostych ludzi, które doceniła sama włoska królowa.

Starałem się potwierdzać opisywane historie. Na większość są twarde historyczne dowody. W niektórych miejscach w książce piszę jednak wprost: „jak mówi legenda” albo „jak przyjęło się sądzić”. Zgadzam się z tobą, w jedzeniu chodzi o mit, o opowieść. Dziś także

o marketing – wiele produktów jest promowanych za pomocą, często wyssanych z palca, historii.

Czy twoim zdaniem znajomość tych opowieści związanych z jedzeniem wpływa na odbiór samego dania?

Oczywiście. Weźmy na przykład specyficzny produkt, jakim jest wino. Jego produkcja jest dzisiaj w gruncie rzeczy procesem laboratoryjnym. Wszystkie parametry są szczegółowo określone. Dopisujemy jednak do produkcji wina historie o winiarzach, którzy od pokoleń wytwarzają ten napój, romantyzujemy pracę w winnicy. Ludzie nie chcą rozmawiać o chemicznych reakcjach zachodzących w winie, potrzebują opowieści.

Tak samo jest z dziećmi. Podczas warsztatów, które prowadziłem, zauważyłem, że pojawiają się pytania, skąd się wzięło jakieś danie. I „Pyszne przypadki” powstały właśnie po to, żeby tę ciekawość zaspokoić.

„Może wy też pewnego razu wynajdziecie potrawę, która przejdzie do historii” – tymi słowami kończysz książkę. Zaspokajasz ciekawość, ale też zachęcasz do eksperymentowania w kuchni. To piękna puenta „Pysznych przypadków”.

Dzieci są bardziej kreatywne, niż sądzimy. Powinniśmy zostawić im w kuchni pewną dozę swobody – kto wie, może właśnie przygotowana przez nasze dziecko potrawa zapisze się na kartach kulinarnej historii?

Na deser

Najczęściej gotuję… późno. Za późno. Praktycznie nie zaczynam przed dwudziestą drugą. Kiedyś będę musiał to zmienić.

W kuchni inspiruję się… najczęściej tym, co zobaczę na targu. Menu wymyślam do tego, co mi się spodoba, co mnie zachwyci.

Kiedy przychodzą goście, zawsze podaję… Nie ma stałej potrawy. Staram się nie powtarzać zbyt często. Kiedy jestem kompletnie nieprzygotowany, szybko piekę jakąś prostą tartę na słono. Do tego sałata – zazwyczaj jest w domu.

Nie wyobrażam sobie świata bez… Nie wiem, jak ludzie w Europie żyli bez pomidorów! Jeszcze bardziej tragiczny byłby pewnie brak cebuli.

Mój ulubiony deser to… Nie jestem wielkim przyjacielem deserów, w gruncie rzeczy nie muszę ich jadać. Jednak są takie, które cenię ze względu na sentymenty: tartę z truskawkami, rabarbar pod kruszonką, wuzetkę. Gdyby ktoś mi zaproponował PRL-owski krem sułtański, też bym nie odmówił. Z deserów jednak najbardziej lubię mocne espresso. Jeśli istnieje jakieś zwieńczenie posiłku, to właśnie takie.

Słyszę comfort food, myślę… że gdyby naprawdę chcieć ten zwrot dobrze przełożyć na polski, tłumacz musiałby użyć pełnego zdania.

​(kukbuk)

Seattle

Seattle. Kulinarna mekka północy USA

tekst i zdjęcia: ALEKSANDER SZOJER

/ wokół stołu 

listopad/grudzień '24 / 6 (22)

Otwieram drzwi, zza których sączy się łagodny jazz. Kelner w czarnym garniturze kieruje mnie do stolika z widokiem na rozświetloną wieczornymi światłami zatokę. Modnie ubrani goście prowadzą ożywione rozmowy unosząc lampki szampana i zerkając na platery owoców morza. Do pełni szczęścia brakuje jedynie Louisa Armstronga z saksofonem. Bacząc na budżet, zamawiam małą porcję kraba z Alaski podawanego z kaszą pęczak. O spróbowaniu tych skorupiaków myślałem od chwili, gdy kilka dni wcześniej zobaczyłem je na stoiskach na miejskim targu.

Do Seattle przyjechałem skuszony kulinarną sławą tego miasta.

Wśród Amerykanów uchodzi one za kultowe – przede wszystkim ze względu na legendę grunge’u, który się tu narodził, ale też

z powodu wyjątkowo malowniczej scenerii. Mimo to zagraniczni turyści trafiają tu nieczęsto. Seattle, leżące gdzieś na skraju mapy, przegrywa bitwę o uwagę przyjezdnych z takimi metropoliami jak Nowy Jork, Chicago czy San Francisco.

Pierwsze kroki skierowałem do niepozornej hali Spike Place Market. To właśnie w takich miejscach bije najmocniej gastronomiczne serce miast. Budynek bardziej przypomina wiktoriańską zabudowę Wielkiej Brytanii niż bezosobową, współczesną architekturę Seattle. Podejrzenie słuszne, gdyż właśnie z tej epoki pochodzi ten jeden z najdłużej działających (od 116 lat) targów z żywnością

w Stanach Zjednoczonych.

Grunge (czasem określany też mianem Seattle Sound) – podgatunek rocka alternatywnego, który pojawił się w połowie lat 80. w amerykańskim stanie Waszyngton, w szczególności w okolicach, jak i samym Seattle.

Czerpiący inspiracje z hardcore punkaheavy metalu oraz indie rocka, grunge z reguły charakteryzuje się mocno zniekształconym brzmieniem gitar elektrycznych, kontrastującym z dynamicznymi utworami, oraz większym zwróceniem uwagi na przekaz, jaki niesie tekst. W porównaniu do innych odmian rocka, grunge prezentuje okrojoną, zaniedbaną formę, oraz odrzucenie teatralności.

Narastająca popularność przyczyniła się do powstania niezależnej wytwórni fonograficznej Sub Pop w latach 80. Szczyt popularności przypadł na pierwszą połowę lat 90., za sprawą takich albumów jak "Nevermind" grupy Nirvana, "Dirt" Alice in Chains, "Superunknown" Soundgarden czy "Ten" Pearl Jam. Sukces tych zespołów zwiększył popularność rocka alternatywnego. Mimo że większość zespołów wywodzących się z nurtu grunge rozpadło się lub zawiesiło swoją działalność pod koniec lat 90., to nadal istnieją zespoły kontynuujące ten gatunek, a twórczość jego wykonawców ma wciąż wpływ na nowoczesne odmiany muzyki rockowej.

Do tak zwanej „Wielkiej Czwórki z Seattle” zalicza się zespoły NirvanaPearl JamAlice in Chains oraz Soundgarden. (prz.red.)

Sprzedawca mango poczęstował mnie owocem soczystym i słodkim jak w Indiach, dodając – kiedy tylko dowiedział się o kraju mojego pochodzenia – że chętnie kupują je stewardesy LOT-u. Tuż obok elokwentna pani doradziła, jakie przyprawy najlepiej używać w kuchni o tej porze roku. Łakomczuchy znajdą tu uwielbiane w tym kraju orzechy z różnorodnymi dodatkami oraz rzemieślnicze czekolady, dżemy i powidła. Smakosze nabędą przetwory truflowe i farmerskie sery.

W niedzielny poranek na targowych stołach swoje dobra rozłożyli wytwórcy świec, biżuterii, mydeł, dzianin, ozdób świątecznych. Klasyczny mix znany z bazarów całego świata, choć wiele tu perełek własnej roboty. A ceny wyjątkowo jak na Amerykę przystępne. Nieśpiesznemu przeglądaniu oferty sprzyja rozmowność sprzedawców. Do każdego produktu tworzą w okamgnieniu jakąś legendę. Jeden jest eko, drugi według przepisu pradziadka, a kolejny najbardziej lokalny.

W końcu jednak dotarłem do stoisk z rybami

i owocami morza.

Z długich lad wypełnionych lodem spoglądały na mnie halibuty, dorsze, łososie, ale przede wszystkim okazałe homary oraz kraby z Dungeness i dalekiej Alaski. Kiedy nieśmiało spytałem, czy mogę spróbować dzikiego łososia po sto dolarów za kilogram, sprzedawca podsunął szczodrze ucięty kawałek wędzonego, delikatnie różowego mięsa. „To tak smakuje łosoś!” – pomyślałem

w zachwycie, wracając później do innych stoisk po kolejne porcje darmowej uczty bogów. Kątem oka dostrzegłem rybny spektakl. Rozbawieni sprzedawcy rzucali nad stołem tuszkę łososia. Spektakl, który jak się później okazuje, stanowi uświęconą tradycją targu.

Rozochocony rybnymi smakami, zszedłem na niższe piętro, gdzie mieszczą się jadłodajnie

z kuchniami wszelkich stron świata. Wybrałem „The Athenian Seafood Restaurant & Bar”. Kelnerka poprowadziła mnie do stolika z widokiem na ocean, diabelski młyn i zasłonięte chmurami Góry Olimpijskie.

sabine-
Sniadanie-z-widokiem-na-Zatoke

Zamówiłem małżowy chowder oraz benedyktyńskie jajka z mięsem kraba. Ku mojemu zaskoczeniu rybna nalewka podana została niczym żurek, w chlebie. Gęsta od śmietany, hojnie okraszona małżami, w zimowy poranek otuliła mnie niczym kaszmirowy szal. Kropką nad „i” w porannym błogostanie gastronomicznym stały się ukryte pod delikatnym sosem idealnie ścięte jajka, spod których zaczepnie wystawały kawałki mięsa homara. Maczając grzanki w sosie i rozpływającym się żółtku, kąsając skrawki wykwintnego skorupiaka spoglądałem to na ocean, to na klientelę zapełniającej się powoli restauracji.

Po przeciwległej stronie zabudowań targowych, moją uwagę przykuła kolejka do lokalu przyozdobionego logo najbardziej znanej sieci kawiarni na świecie.

Jak na Starbucksa, to miejsce miało zadziwiający, nieprzystający do współczesności wystrój. Szybkie przejrzenie zasobów internetu uświadomiło mi, że to właśnie w Seattle, w 1971 roku zrodziła się marka, która na dobre i na złe zawojowała świat. Do lokalu, od którego zaczęła się cała historia, mającego wciąż niemal niezmienione wnętrze, ściągają tłumy miłośników mocno palonego espresso.

Skuszony czekoladowym zapachem, wszedłem jednak do mieszczącej się tuż obok ciastkarni. Dziewczyny wypiekały w niej olbrzymie cookies z równie wielkimi kawałkami czekolady. Wypracowana odporność na uroki tych zdradliwych ciastek, a zarazem ikonę amerykańskiego cukiernictwa, rozpłynęła się, gdy tylko zatopiłem zęby w ciepłym jeszcze czekoladowym cieście.

W przerwie od kulinarnych doznań przespacerowałem się w chłodnym zimowym powietrzu wzdłuż pustych ulic miasta do Bayview-Kinnear Park, by nacieszyć wzrok widokiem na zatokę, sięgające nieba wieżowce i wyrastające na horyzoncie Góry Olimpijskie. Panorama miasta faktycznie imponuje, zaś upstrzony zielonymi wysepkami ocean zachęca do eksploracji od strony wody. Gdzieś

w oddali statki odpływały w stronę Azji i Alaski. Seattle jawi się jako gigantyczna brama tego przepastnego kraju.

Podziwiając świąteczne dekoracje domów, skierowałem się w stronę nadbrzeża. Zachęcony relacją młodego żołnierza, którego spotkałem dzień wcześniej w ukraińskiej restauracji u podnóża góry Rainier, zaszedłem jeszcze do winnego baru na moim ulubionym już targu.

Zamówiłem degustacyjny zestaw lokalnych win za 15 dolarów, co stało się okazją do spróbowania najgorszych bodaj trunków

w moim życiu.

Ale jak mawiają Amerykanie – „just for the experience!”. Wypijając niemal duszkiem sześć szklanek winnego octu, zachwyciłem się atmosferą miejsca uosabiającego to, co w Stanach najlepsze. Luz, bezpośredniość i brak nadęcia. Na odchodne poprosiłem jedynie

o rekomendację restauracji z owocami morza. Kraby zobaczone wcześniej na targu nie dawały mi wciąż spokoju.

I tak maczam teraz w ciepłym maśle jędrne kawałki białego mięsa, które zadziwiająco dobrze komponują się z łagodnie doprawioną kaszą. Żal mi, że danie znika tak szybko. Dopiero opłacając rachunek orientuję się, że przez nieporozumienie, zamówiłem całą, a nie pół porcji. Przez tę pomyłkę danie stało się najdroższą ucztą morską mojego życia. Dylemat nad niespodziewanym wydatkiem szybko jednak przemija w hotelowym barze, nad szklaneczką bourbonu z lokalnej wytwórni Oola. Głęboki smak trunku tuli mnie do snu

o powrocie do Seattle.

Seattle. Tego nie przegap

Space Needle – emblematyczna wieża miasta o kosmicznym kształcie. Za niebotyczną kwotę oferuje również kolację z widokiem. Zdaniem wielu to jednak „a tourist trap”.

Pike Place Market – targ z żywnością, rękodziełem oraz jadłodajniami.

Restauracje

The Athenian Seafood Restaurant & Bar w Pike Place Market.

Cutters Crabhouse – ekskluzywna wybór doskonałych owoców morza.

Oola Distillery – lokalna wytwórnia ginów, whisky oraz bourbonu. Warto zainteresować się również innymi bourbonami ze stanu Waszyngton. Z powodzeniem konkurują one z najlepszymi szkockimi whisky.

Poza Seattle

Góry Olimpijskie – górskie spacery z widokami na ocean i panoramę Seattle.

Vancouver – obiekt westchnień Kanadyjczyków oddalony o 3h drogi od Seattle.

Mount Rainier – wulkaniczny stożek z lasami pełnymi łosi. 170 km na południe od Seattle. Wejście na szczyt wyłącznie dla doświadczonych alpinistów.

Cannon Beach – jedna z piękniejszych plaż Pacyfiku otoczona sekwojowymi lasami. Ok. 350km na południe od Seattle.

Multnomah Falls – wyjątkowo urodziwa dolina wodospadów w pobliżu Portland.

Silver Falls – kolejna dolina przepięknych wodospadów w pobliżu Salem.

(Travel Magazine)

/ wokół stołu 

listopad/grudzień '24 / 6 (22)

Sushi
od podszewki

SEIKO OGURA & MACIEJ KOMOROWSKI 

Zdjęcia: MACIEJ KOMOROWSKI

sushi 1

Maciej Komorowski: Od kiedy robisz sushi?
Seiko  Ogura: Od trzeciej klasy szkoły podstawowej! Urodziłem się jako su-shiya – równo osiemdziesiąt lat temu biznes założył mój dziadek, w trudnych dla sushi czasach wojny, gdy takie luksusowe je-dzenie nie było zbyt dobrze postrzegane. Trzydzieści lat temu dziadka zastąpił mój ojciec, któremu z kolei ja pomagałem od dziesiątego roku życia, szczególnie w wakacje, gdy ruch był większy, przydawała się pomoc nawet takiego dzieciaka jak ja. Ale często jest tak, że dzieci z rodzin bez kulinarnych tradycji są zafascynowane pracą itamae [szefa kuchni – red.] i chcą nim zostać. Zresztą to była droga mojego dziadka – najpierw dorabiał sobie, pracując

w kawiarni, ale marzyła mu się kariera sushi mastera, poszedł więc na naukę do sklepu w Asakusa [tradycyjna część Tokio – red.], po czym wrócił do Otaru i zorganizował własny yatai, wózek z jedzeniem, a następnie otworzył restaurację sushi. Ale tak zdeterminowanych ludzi jest obecnie niewiele, ta praca uważana jest za ciężką, jakby z innej epoki.

A jakie są twoje pierwsze wspomnienia z nią związane?
Właśnie takie nieprzystające do naszych czasów, wręcz drastyczne. Na początku zajmowałem się skrobaniem ryb, zmywaniem

– takimi pracami na zapleczu. I tam zobaczyłem kiedyś, jak doświadczony pracownik dał swojemu pomocnikowi kopniaka, pewnie za jakiś błąd. Ten młodszy zniósł to bez słowa, ale gdy zostaliśmy sami, przywalił z całej siły w lodówkę. Do dziś mam przed oczami wgniecenie od jego pięści.

Czy kobiety też mogą zostać sushiya?
Oczywiście, płeć nie ma tu nic do rzeczy. Powód, dla którego obecnie wciąż niewiele jest sushi masterek, jest prosty, choć na pierwszy rzut oka niewidoczny. Praca w restauracji sushi wymaga tężyzny fizycznej – na zapleczu trzeba dźwigać naprawdę ogromne garnki z ryżem. A druga sprawa to temperatura dłoni. Mówi się, że u kobiet raz jest wyższa, a raz niższa, co ma jakoby przełożenie na smak ryżu i ryby. Ale w obecnych czasach to nie ma znaczenia. To właśnie kobiety robią bardziej wysublimowane sushi i potrafią poświęcić uwagę gościom. Zresztą w naszej restauracji w Otaru jest jedna wspaniała sushi masterka.

W jaki sposób przyszli szefowie uczą się technik i szlifują umiejętności?

To żmudny trening. Przykładowo, pracujący u nas na kuchni asystent rozebrał już w życiu tysiące ryb. Tu doświadczenie przekłada się na umiejętności. Zazwyczaj pierwsze 10 lat pracy to przyuczanie się do zawodu, ale może to być krótszy okres. U nas pracownik

w ciągu trzech lat przyswaja wiedzę, którą gdzie indziej zdobywać by musiał przez pięć czy siedem lat. Jest takie dawne porzekadło: „Shari taki sannen, nigiri hachi nen”, czyli że przez pierwsze trzy lata pracuje się na zapleczu, przygotowując ryż, kolejne osiem to pomoc w robieniu nigiri. I dopiero po tych jedenastu latach można zostać itamae. Ale wydaje mi się, że to współcześnie dla wielu młodych osób trochę zbyt długo.

A ile godzin dziennie trzeba pracować?

Shokunin, rzemieślnik, pracuje zazwyczaj od 9.00 czy 10.00 rano, aż do zamknięcia sklepu. W międzyczasie może mieć godzinę lub dwie przerwy, ale i tak dzienny czas pracy zamyka się w dziesięciu lub jedenastu godzinach. Ja staram się pracować trochę mniej i nie muszę chodzić na targ, bo produkty przysyłają nam z naszej bazy na Hokkaido, ale to i tak jest zawsze długi dzień pracy.

Zatem, poza wytrzymałością, jakie jeszcze cechy powinien mieć przyszły itamae?

To jest praca z ludźmi i dla ludzi. Trzeba odrzucić myślenie o swoich wygodach i nauczyć się, że „radość klienta to moja radość”. To podstawa bycia dobrym rzemieślnikiem. Trzeba też oczywiście umieć rozmawiać i czytać powietrze – rozumieć atmosferę. Tego akurat nie da się wyuczyć, jak techniki szlifowania noża, to trzeba w sobie mieć. To kluczowa umiejętność przy omakase [autorskie menu degustacyjne – red.], gdy nawiązuje się jakby prywatną relację z klientem. Ale jednocześnie ważne jest dążenie do perfekcji, skupienie, zaangażowanie. Dlatego też niektórzy szefowie zajmują się tradycyjnymi japońskimi sztukami, jak ceremonia herbaty: sadō, droga zapachów: kōdō, czy kaligrafia: shodō, bo to pomaga trenować charakter. Może się to zdawać wydumane, ale znajomość prawideł japońskiej estetyki naprawdę przekłada się na umiejętność pięknego tworzenia sushi. Innym jeszcze sposobem na szlifowanie swojej techniki jest udział w różnych zawodach sushi. Mogą być wewnątrzfirmowe, jak na przykład u nas w Otaru Masazushi, albo większe, krajowe zawody organizowane przez związki. Są też wydarzenia międzynarodowe, takie sushi-olimpiady.

Brałeś w czymś takim udział?

Mam tytuł Mistrza Hokkaido, reprezentowałem też Japonię na zawodach w Londynie w 2008 roku. Zająłem czwarte miejsce, walkę

o podium przegrałem ze Szwedem, który zrobił sushi z pieczonym mięsem renifera i musem chrzanowym. Wyglądało przepięknie, ale zapach i smak były dla mnie zbyt intensywne.

Często jadasz sushi?

O tak, bardzo je lubię. Kiedy byłem mały, zawsze na swoje urodziny pałaszowałem dwa dania: dużą porcję sushi i stek z polędwicy. Do dziś jest to dla mnie synonim kulinarnego szczęścia.

Czy masz swoją ulubioną rybę?

To zależy od pory roku, ale najchętniej jadam chūtoro, średnio tłuste, bladoczerwone mięso tuńczyka. Ale jak byłem mały, to uwielbiałem ikrę łososia. Zresztą mówi się, że to najchętniej jadany przez japońskie dzieci rodzaj sushi. A u nas w domu było jej akurat zawsze pod dostatkiem.

Jakie jest najdroższe sushi w twojej restauracji?

Botan ebi [gatunek krewetki – red.] z porannego połowu. Dostarczane są po południu i cieszą się ogromną popularnością. Choć tak naprawdę uważam, że smaczniejsze są na drugi dzień, tak jak niektóre gatunki ryb.

A jak przygotowywany jest ryż?

Takich szczegółów absolutnie nie mogę zdradzić [śmiech]. Mamy tu mieszankę dwóch odmian ryżu – pół na pół nanatsu- boshi

z Hokkaido i koshihikari z Niigaty. Ten drugi ma wyrazisty smak i lepi się nieco bardziej od innych odmian, więc dobrze jest go zbalansować czymś delikatniejszym, by na pierwszym planie pozostawał smak ryby. Ponieważ co roku zbiory są inne i smak ryżu się zmienia, to za każdym razem trzeba opracowywać nową recepturę, ewentualnie szukać innych gatunków. Tu jedynym wyznacznikiem jest mój smak. Dostawca ryżu przygotowuje dla mnie próbki i mieszanki, które degustuję i oceniam. Na pewno nie używamy młodego ryżu – ma dobry smak, ale nieodpowiednią konsystencję. Ocet mam od tokijskiego dostawcy, Yokoi to jeszcze przedwojenna firma, popularna wśród sushi masterów. Z kolei na Hokkaido używamy marki Mizkan.

Jak należy jeść sushi? Pałeczkami czy palcami?

Zmysły – wzrok, dotyk, smak – są połączone, dlatego sushi, które możemy poczuć opuszkami palców, zawsze będzie smaczniejsze, bo doda jeszcze jedno doznanie do naszego kulinarnego doświadczenia. Nie mogę tego wprost sugerować klientom, ale pałeczki wytwarzają niepotrzebny dystans. Podobnie z przygotowywaniem sushi – w Stanach sushi masterzy muszą używać rękawic, żeby nie przenosić bakterii. To dopiero robi niesmaczne wrażenie! Zresztą to niepotrzebne, my myjemy ręce przez trzy do pięciu minut. Tu naprawdę dba się o czystość i higienę.

Co, oprócz sushi, jest twoją pasją?

Golf. Ale trochę muszę się z tym kryć przed klientami. Jak ktoś dostrzega odciski od rękawicy golfowej, to strofuje mnie żartobliwie, że mam czas na zabawę, a powinienem pracować.

/ wokół stołu 

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)

Najdroższe
jajka
w Szwecji

MONIKA BRZYWCZY

Zdjęcia: KRZYSZTOF KOZANOWSKI

Karolina Wilczynska
kozanowski_szwecja
szwedzkie jajka
szwedzkie jajka
kozanowski_szwecja
kozanowski_szwecja

Co poniedziałek w jej kuchni kawę̨ piją Jacob Holmström i Anton Bjuhr, szefowie kuchni w restauracji Gastrologik w Sztokholmie (jedna gwiazdka Michelina). Przyjeżdżają̨ tu, do małego drewnianego domu położonego 40 kilometrów od miasta, by odebrać jajka, przepiórki czy miód, które specjalnie dla nich przygotowuje Karolina. – Wydaje się, że ważne jest dla nich to, by na chwilę wyrwać się z miasta, odetchnąć, ale też spojrzeć mi w oczy. Zobaczyć, w jakich warunkach chowa się ptactwo, porozmawiać o tym, co nowego szykujemy

w sezonie, być blisko swojego dostawcy. Zresztą sami sadzą też warzywa

w Rosendals Trädgård (królewskich ogrodach w Sztokholmie oddanych do publicznego użytkowania – red.), tam też często zaglądają̨.

Prawda o produkcie, jego pochodzeniu, przywiązywanie wagi do tego, jakie życie mają kury znoszące jajka, które zjadamy, stają się dla szefów i konsumentów coraz ważniejsze. Jeśli restauracja podaje mięso, to pochodzące z dobrych hodowli, sprawdzone. Do tego stopnia, że szwedzcy szefowie nie wahają się, by przepiórki na talerzu serwować z nóżkami – opowiada Karolina, która zresztą ma coraz więcej takich zapytań, a niektórzy szefowie nawet zamawiają kurczaki

z głowami! – Chcą przypominać konsumentom, skąd się jedzenie bierze, że nie ze sklepu i nie z lodówki – tłumaczy to nieco ekscentryczne dla nas zjawisko. – Oni szukają zwierząt, które dobrze się czują, które mają dobre życie. Wtedy ich jajka czy mięso są lepsze, lepiej nam służą.
 
Urodzinowa kura
Skąd się wzięła ta Polka od jajek na wsi pod Sztokholmem? Karolina przyjechała do Szwecji jeszcze w trakcie studiów lingwistycznych na Uniwersytecie Warszawskim, aby jako opiekunka do dzieci podszkolić swój szwedzki. Poznała myśliwego, Victora, który został jej mężem. Dziś razem z dwójką dzieci mieszkają w gospodarstwie, specjalizującym się w polowaniach. Victor pracuje na etacie,

a Karolina postanowiła porzucić pracę tłumacza w mieście i założyć swoją firmę. – Kiedy jeszcze pracowałam w Sztokholmie, dzwoniłam do domu i pytałam, co słychać. Victor opowiadał mi, że kaczuszki się wylęgły, wiśnia zakwitła, a ja żałowałam, że nie mogłam tego oglądać – wspomina.
Zawsze lubiła wieś. Może dlatego, że jej babcia mieszkała pod Kielcami, miała kury, sprawy gospodarstwa nigdy nie były jej obce. Całe lato biegała z kurami

i gotowała dla nich zupy z pokrzyw. – Wszystko zaczęło się od dwóch kur i jednego koguta, które dostałam na urodziny od przyjaciela Victora – Karolina opowiada

o początkach własnej hodowli. – Miał kury i wiedział, że też mam ochotę na własne jajka. Victor zbudował mi kurnik. Rok później doszły przepiórki i zaczęłam przypuszczać, że będę się tym zajmować́ na pełen etat. W podjęciu decyzji pomogła mi koleżanka, która któregoś razu była w Gastrologik i namawiała mnie, bym się do nich odezwała, zaproponowała dostarczanie jajek. Zajrzałam do nich na Facebooka, zobaczyłam ładne kolorowe jajka. Pomyślałam: oj, nie, już mają dostawcę… Ale ona mi truła: napisz, napisz. Więc w końcu napisałam, że mam przepiórki i kury. Od razu odpisali, że chętnie spróbują! Nie upłynęła nawet minuta! Tydzień później zawieźliśmy im pierwszą partię i od tamtej pory współpracujemy. To już ponad cztery lata.

Sześć koron za sztukę
Karolina hoduje kury kilku ras, między innymi potężne czarnopióre jersey giant, maran, które znoszą jajka o czekoladowobrązowych skorupkach, czy białe puchate araucany słynące z jajek o niebieskozielonej barwie. Są też holenderskie kurki miniaturowe i stara szwedzka rasa blommehöns. –
Restauratorzy biorą wszystko, co mam – opowiada Karolina. – Jaja perlicze, kacze, indycze też. Przyjeżdżają̨, patrzą, co jest, głaszczą kury i nieraz nawet sami zbierają jajka

w kurniku.

Finansowo nie jest lekko, bo w ostatnim roku Karolina zainwestowała w ule (jej firma – Rosa Skattlådan AB, czyli różowa skrzynia skarbów – produkuje też miody). – Miodu w ubiegłym roku było wyjątkowo mało – mówi. – Myślałam, że nie przetrwam, że trzeba będzie zrezygnować́ przynajmniej z hodowli kur, która

w ogóle nie przynosiła zysków. Ale Anton i Jacob zapytali: ile musisz dostać́ za jajko, żeby ci się nadal opłacało prowadzić́ gospodarstwo? Dotąd płacili mi

3 korony za jedno. Powiedziałam, że dwa razy więcej. Zgodzili się od razu. Sprzedaję jajka, każde, małe i duże, po 6 koron plus moms (VAT). Teraz mamy jedne z najdroższych jajek w Szwecji – śmieje się Karolina – i mimo wszystko sprzedają̨ się na pniu.
To nie jest masowa produkcja, wszystkich kur ma może 40, przepiórek 150–200.

I chcę, żeby tak zostało, od pewnego momentu przechodzi się na skalę masową, wtedy już trzeba stemplować́ jajka. A restauratorom chodzi właśnie o to, by jajka były bez stempli – podkreśla.


Muszelki, ślimaki i królowa pszczół
Mamy alergię na klatki. Jeśli kura nie widzi słońca, nie może sobie pobiegać́, podziobać́ trawy, to co to za życie? A ludzie mają tendencję, by zwłaszcza przepiórki wciskać do najmniejszych z możliwych klatek, nawet tu, w Szwecji… Walczymy, aby tak nie było, choćby przez to, że jestem w towarzystwie hodowców przepiórek. Nasze są karmione paszą ze szwedzkich zbóż, pokruszonymi muszelkami, żeby miały wystarczająco wapnia, a także owocami, warzywami, pszenicą i rzepakiem z gospodarstwa obok. Kury dziobią marchewkę̨, która jest dla nich źródłem witamin, daje zajęcie w zimowe dni i jeszcze nadaje żółtkom ładny kolor. Biegają też po podwórzu, mogą sobie zjeść robaki, ślimaki, co tam chcą, czasem jabłka, czasem gruszki, to, co same znajdą na działce. Kurzym przysmakiem są pestki słonecznika – wymienia Karolina. – To jest deser, tym karmię z ręki moje ulubione okazy.
Jako gospodyni musi pilnować nie tylko ptasiej diety. Gdy kury wolno biegają po podwórzu, trzeba uważać na jastrzębie. Bardzo często polują one na domowe ptactwo. Trzeba te jastrzębie chwytać i odwozić do Sztokholmu do ornitologa, który je obrączkuje i wypuszcza w rejonach, gdzie są problemy ze zbyt dużą populacją gołębi.
Ostatnio jestem też zafascynowana pszczołami, studiuję pszczelarstwo zawodowe – wyznaje właścicielka Rosa Skattlådan. – Pszczoły są niesamowite – stwierdza, pokazując nam na komórce lm z wnętrza ula. Oglądamy, jak królowa znosi jajka albo jak rój siedzący na gałęzi jabłoni zbiera się do przemieszczenia, potrącając się nawzajem. Ule Karoliny są różowe – trochę z przekory czy dla odróżnienia, bo większość pszczelarzy to mężczyźni. Ich ule są zazwyczaj niebieskie albo zielone.
 

Te, co gdaczą̨ i biegają̨
Zaglądamy do kurników, w których nagle wznosi się kurzy raban, wszystkie ptaki gdaczą równocześnie. Karolina uspokaja je dziarskim „cicho”. Dla nas, mieszczuchów, wszystko jest tu nowe. – Dlaczego kury siedzą̨ na żerdziach? – pytam. –
Bo lubią – śmieje się Karolina. A gdy znoszą jajko, muszą najpierw usiąść na sianku, wymościć się i wtedy dopiero niosą. Kiedy się zdenerwują, ktoś je gdzieś przemieszcza, niosą za wcześnie – jajka mają wtedy kruche skorupki albo są niedobarwione. W gnieździe układa się sztuczne, drewniane jajka, bo kury chętnie niosą tam, gdzie już są jakieś jaja. Standardowo znoszą jedno dziennie, do kurnika wchodzi się raz dziennie zimą i dwa razy dziennie latem, by je zebrać.

Czasem pozwalamy im wysiedzieć. Lubimy, jak biegają po podwórzu pisklęta – mówi Karolina. – Koguty nie walczą ze sobą, nie łapią się za pióra? – pytamy. – Raczej nie, chyba że zginie kogut, który jest wysoko w hierarchii, wtedy pozostałe muszą zawalczyć́ o jego miejsce. Mamy dwa kurniki i kury same mogą̨ sobie zmieniać́ miejsce, zostać́ tu albo tam. – A rozumiesz kurzy język? – dopytujemy. – Słyszę̨, gdy zniosą̨ jajko, ten specyficzny dźwięk satysfakcji. Albo gdy się czymś denerwują̨, ostrzegają̨, na przykład, że jastrząb leci. O, patrzcie, ta właśnie zniosła jajko, dotknijcie, jakie ciepłe…
 
Gdy nie ma kur w kurniku
Kiedy restauratorzy zamawiają̨ przepiórki, Karolina wkłada jajka do inkubatorów. Po 18 dniach wykluwają̨ się pisklaki. Potrzebują̨ sześciu tygodni, aby zacząć znosić́ jajka, i 8–14, by nabrać odpowiedniej masy, tak by nadawały się do zjedzenia. Przepiórki żyją maksymalnie dwa, trzy lata. Co rano Karolina wstaje wcześnie, by sprawdzić, co słychać́ w kurniku: dolewa wodę, daje jeść́, sprząta. Sprawdza, czy ptactwu nie jest za gorąco, nie za zimno, jak się ma. Potem następuje mycie jajek lęgowych, żeby nie było żadnych bakterii, i prześwietlanie ich, żeby sprawdzić czy nie są pęknięte. Tylko jajka do konsumpcji są prześwietlane. Czasem od pracy opuszki palców Karoliny ścierają się tak bardzo, że telefon komórkowy nie potrafi odczytać odcisku jej palca.

W gospodarstwie bywa ciężko. – Dziś muszę zabić́ przepiórki – wyznaje nam. – Oj, nie lubię tego. Ale to może dobrze – dopowiada. – Gdybym lubiła lub nie czuła żadnych emocji, znaczyłoby to, że coś jest ze mną̨ nie tak, że brak mi piątej klepki lub – jak mówi się tu, w Szwecji – że nie mam wszystkich kur w kurniku.   

(Usta magazyn)

Najstarsze i najważniejsze święto obchodzone przez chrześcijan, upamiętniające mękę, śmierć

i zmartwychwstanie Chrystusa. Wielkanoc wieńczy okres Wielkiego Postu i poprzedzający ją Wielki Tydzień.  Jest to czas zadumy i radości, w Polsce tradycyjnie spędzany w gronie rodzinnym. 

Wielkanoc to święto ruchome. Obchodzi się ją w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca.

Oznacza to, ze Wielkanoc może wypaść między: 21 marca - 25 kwietnia. 

WIELKANOCNY KOSZYK

Wielka Sobota to czas radosnego oczekiwania. Tego dnia przygotowuje się święconkę - ozdobny koszyczek

z jedzeniem, które świeci się w kościele, a zjada następnego dnia (w niedzielę), podczas uroczystego śniadania wielkanocnego.

A co w koszyku:

Baranek - wykonany z cukru lub czekolady, symbol zmartwychwstania Chrystusa.

Jajka - w postaci pisanek, kraszanek, symbol nowego życia.

Chleb - znak przemiany, jaka dokonała się podczas Wielkiego Czwartku, gdy Chrystus przemienił swoje Ciało

w chleb podczas Ostatniej Wieczerzy; symbol pomyślności.

Wędliny - oznaka zakończenia postu; ma zapewnić zdrowie, płodność i dostatek całej rodzinie.

Ciasto - najczęściej w postaci małej babki, powinno być przygotowane samodzielnie jako symbol naszych umiejętności.

Chrzan - to symbol ludzkiej siły.

Sól - ma chronić przed zepsuciem.

Masło - symbolizuje dobrobyt.

CO KRYJE JAJKO?

Przeciętne jajko kurze

wartość energetyczna: 147-155 kcal/100g

waga: około 50 g (w tym skorupka i błony: 5g)

Białko 

około 50 kcal/100g

nie zawiera tłuszczu, składa się w prawie 90% z wody, zawiera cenne dla zdrowia aminokwasy

Żółtko 

około 350 kcal/100g

zawiera prawie 32g tłuszczu w 100g, ponadto witaminy: A, D, E i K, lecytynę i luteinę

Skorupka

w około 95% składa  się  z węglanu wapnia, chroni rozwijający się zarodek i dostarcza niezbędnych wartości odżywczych. Zawiera 25 minerałów: głównie sole wapnia, selen, miedź, cynk, siarkę, krzem. 

Jej skład jest zbliżony do składu ludzkich kości. 

Najlepiej  spożywać do 10 jajek tygodniowo (zalecenie WHO).

WIELKANOC

fioletowe ziemniaki

/ wokół stołu 

luty '24 / 2 (18)

Talerz fioletowych dobroci

ANNA CZERWIŃSKA 

Pochodzą z Ameryki Południowej (Boliwia i Peru, uprawiane są do dzisiaj), skąd trafiły do Europy już w XVI wieku dzięki przedsiębiorczości ówczesnych hiszpańskich żeglarzy. Fioletowe ziemniaki 

– wszak o nich słów kilka – okazały się zbawienne

w leczeniu szkorbutu (duża zawartość witamin).

Po wiekach zaczęto zauważać je we Francji jako Vitelotte. Później w Niemczech – jako truflowe ziemniaki. Sam Aleksander Dumas (senior), wyrafinowany smakosz i znawca kuchni, wspominał o fioletowych ziemniakach w swoim słowniku kulinarnym, uważając je za najsmaczniejszą odmianę ze wszystkich mu znanych.

fioletowy ziemniak

W Ameryce pojawiły się późno.  Fioletowym ziemniakiem zainteresowali się szefowie kuchni, wciąż poszukujący nowych inspiracji. Trafił więc najpierw na talerze restauracji pięciogwiazdkowych hoteli, a stamtąd - na nasze stoły bardziej świąteczne aniżeli powszednie. A szkoda…

Ziemniaki o pięknym fioletowym kolorze, niewiele różnią się smakiem od powszechnie znanych białych lub żółtych odmian, choć zawierają mniej skrobi i więcej cennych dla naszego zdrowia składników. Co ważne, po ugotowaniu ziemniaki nie tracą swoich właściwości. Wszystko co w nich najcenniejsze pozostaje w ich wnętrzu!

Bulwy tej odmiany dorastają później i nie są bardzo urodzajne, dlatego ich cena nie należy do najniższych. Mogą różnić się kształtem i intensywnością zabarwienia – ich miąższ bywa cały fioletowy, inne są wybarwione nierównomiernie albo tylko koncentrycznie z białą otoczką. Każde z nich są pyszne i wartościowe, a można je gotować, grillować, piec (co robię najczęściej) i serwować samodzielnie lub jako dodatek do sałatek w najróżniejszych kombinacjach.

FIOLETOWA MOC ZIEMNIAKOW 

Mądre głowy i ich badania naukowe wykazały, iż swoje dobroczynne właściwości zawdzięczają antocyjanom, naturalnym barwnikom, nadającym im charakterystyczny kolor. Antocyjany to silne przeciwutleniacze, chroniące nasz organizm przed chorobami cywilizacyjnymi. Substancja ta o działaniu przeciwzapalnym usuwa z naszego organizmu wolne rodniki (niszczą zdrowe komórki), wpływa korzystnie na układ krążenia, spowalnia stężenie glukozy we krwi (mimo sporej ilości skrobi). Dlatego „atramentowe” bulwy polecane są osobom odchudzającym się (ich błonnik powoduje zdecydowanie dłuższe uczucie sytości) i chorującym na cukrzycę. Swoje miejsce powinny też znaleźć w zdrowej diecie osób z problemami reumatologicznymi, z nadciśnieniem, chorobami układu krążenia lub chorobą nowotworową.

Fioletowe ziemniaki to również dobre źródło potasu (lepsze od powszechnie uznanych bananów), pierwiastka niezbędnego dla utrzymania prawidłowego ciśnienia krwi i odpowiedzialnego za pracę mięśni. 

Fioletowa bulwa bogata jest też w witaminy (głównie B6 i C) i minerały (przede wszystkim wspomniany potas, żelazo, miedź). Zawarta w nich luteina poprawia nasz wzrok, pamięć i stan naszej skóry.

Barwnie, pysznie, a jak zdrowo!

Zapraszam na fantastyczną sałatkę ziemniaczaną Aleksandra Dumas. Taką opisał w swoim słowniku kulinarnym. Wprawdzie nie jest ona amerykańska, ale stać się może, tym bardziej, że w Stanach sałatki wszelkiego rodzaju są bardzo popularne.

Sałatka Aleksandra Dumas

Składniki:

1/4 szklanki octu z białego wina (opcjonalnie)
1 łyżka soli
1 1/2 łyżeczki cukru
1 duży pęczek (2-3 małe) zielonego szczypioru, posiekać oddzielnie część białą i zieloną
1 kilogram fioletowych ziemniaków

1/2 szklanki podpieczonych orzeszków pine
1/2 szklanki tartego Parmezanu
3 ząbki obranego czosnku
1/4 szklanki oliwy z oliwek
1 szklanka posiekanej pietruszki
Sok z jednej cytryny
1/4 łyżeczki świeżo tartej gałki muszkatołowej
Sól i pieprz do smaku

fioletowy ziemniak i Dumas

Przygotowanie:

- wymieszać ocet, sól, cukier i ¼ szklanki wody; odstawić…

- ziemniaki umyć, ugotować (nie obierać) do miękkości…

- posiekaną zieloną część szczypioru wrzucić do blendera, dodać orzeszki, Parmezan i czosnek; całość zmiksować do otrzymania konsystencji pasty…

- wystudzone ziemniaki umieścić w dużej misce, dodać wszystkie składniki i wymieszać, dosolić i popieprzyć do smaku.

Inna sałatka już opisowa, łatwa, przyjemna, smaczna i kolorowa. Wiosenna. Ilość składników dowolna, a wśród nich: upieczone

i  wystudzone fioletowe ziemniaki, rzodkiewka, groszek zielony (może być mrożony do rozmrożenia, ale nie z puszki), posiekany koperek i/lub pietruszka, posiekany zielony szczypior. Do tego ulubiony sos vinegret. A jajka ugotowane na twardo i dołożone

w połówkach urozmaici sałatkę kolorystycznie i smakowo!  Polecam!

Madera, czyli wino na opak

/ wokół stołu 

styczeń '24 / 1 (17)
winiarnie Madery

Wino to produkt kruchy, szybko i w niekontrolowany sposób reagujący na otoczenie. Mówi się, że wino do odpowiedniego dojrzewania potrzebuje piwnicy – ciemnej, chłodnej przestrzeni z wysoką wilgotnością. Nie lubi być niepokojone, nie lubi skoków temperatur, chce być zapomniane. A jeśli Wam powiem, że jest wino produkowane dokładnie odwrotnie? Przedstawiam maderę.

Madera, czyli wino na opak

NORBERT DUDZIŃSKI 

Zdjęcia: domena publiczna

Madera to wyspa należąca do Portugalii, została odkryta przez portugalskiego żeglarza João Gonçalves Zarco w 1419 r. Leży 900 kilometrów na południowy zachód od wybrzeży Portugalii i 590 km od Moroka. Najwyższym szczytem jest Pico Ruivo – 1862 m n.p.m. Jej powierzchnia to 741 km², winorośl jest posadzona na zaledwie 490 ha. To tyle, co 0,5 proc. nasadzeń w Bordeaux. Produkcja win

z Madery to 3 proc. tego, ile wynosi produkcja wina porto. Tych 490 ha podzielonych jest na 1050 winogrodników. Największym pojedynczym właścicielem winnic na Maderze jest Henriques & Henriques z 10 ha. Dzięki różnej wysokości, na której położone są winnice, Madera ma aż 7 mikroklimatów z 11 regionami winiarskimi.

Na Madeirze panuje klimat subtropikalny i umiarkowany. Winnice położne nisko, blisko linii brzegowej, wystawione na silny, wilgotny wiatr z Oceanu Atlantyckiego pokazują słoną, jodynową mineralność. Gleby są kwaśne, bogate w minerały, żelazo, fosfor, co skutkuje wysoką kwasowością w gronach a w rezultacie niespotykaną świeżością w winach z Madery.

Produkcja

96 procent win zaklasyfikowanych jest jako DO Madeira i są to wina wzmacniane, co oznacza, że wysoka zawartość alkoholu została osiągnięta przez dodanie spirytusu, w przypadku win z Madery spirytusu winnego, najczęściej z Portugalii lub Hiszpanii. Powyżej 15–16 proc. alkoholu drożdże, które w procesie winifikacji przekształcają cukier z gron w alkohol, giną i nie są w stanie dalej pracować. Dolewając spirytus, zabijamy drożdże, fermentacja alkoholowa jest zatrzymana, zostaje nam naturalny cukier. Moment, w którym dodamy spirytus, oraz ilość spirytusu decydują o rodzaju wytrawności wina

i zawartości alkoholu, zazwyczaj jest to 17–19 procent.

Wzmacniane wina z Madery są starzone w dużych beczkach z dębu amerykańskiego lub tropikalnego, na przykład z Brazylii. Są też celowo utleniane, a mówiąc dokładniej „maderyzowane”. Odbywa się to na dwa sposoby:

Estufajes – beczki z grzałkami w środku (Armazen de color)

i plastikowe lub ceramiczne kadzie (cubas de color) o pojemności 20–

Madera - wino

40 tysięcy litrów podgrzewają wino powoli, maksymalnie o 5°C dziennie, do wartości 40–55°C. Proces zazwyczaj trwa trzy miesiące.

Canteiro – beczki składowane są w budynkach zwanych lodge. Budynki są wysokie, z wieloma oknami, przez które podczas dnia wpada słońce. Beczki umieszczane są wysoko, tuż przy cienkim dachu, który dodatkowo generuje wysoką temperaturę. W takich warunkach, często osiągające 43°C wina składowane są przez lata.

Canteiro to kosztowny sposób, każdego roku 3 procent wina wyparowuje, co również podnosi poziom alkoholu. Jest to metoda starzenia zarezerwowana dla jakościowych win z Madery.

Dzięki takiemu starzeniu, cukry i proteiny w winie się rozkładają, karmelizują, co nadaje winom szczególnego charakteru – znajdziemy w nich pieczone i wędzone mięso, karmel, czekoladę, rodzynki i wiele innych niuansów w zależności od wieku, odmiany i terroir.

A zatem wino „zmaderyzowane” to wino pokazujące wysoki stopień utlenienia, z elementami suszonych owoców, nawet rodzynek

i mięsnej, grzybowej słoności.

Kategorie Madery

Wyróżniamy wina nierocznikowe, które są mieszanką win o różnym wieku oraz wina rocznikowe, pochodzące ze zbioru z jednego rocznika.

Nierocznikowe/NV

Finest – minimum trzy miesiące starzenia w estufajes, potem w niższej temperaturze przez co najmniej trzy lata. Szczep to zawsze Tinta Negra. Głównie do gotowania.

Rainwater – również Tinta Negra, mniej utleniony styl, wino rozcieńczone wodą.

Reserve – każdy szczep dopuszczony, pięć lat starzenia w estufajes lub canteiro.

Old Reserva – praktycznie starzona tylko w canteiro, każdy szczep dopuszczony. Jeśli informacja o szczepie nie widnieje na etykiecie, jest to Tinta Negra.

Extra Reserva – 15 lat starzenia, maderyzacja w canteiro, każdy szczep dopuszczony.

Wina z podanym wiekiem na etykiecie: 3, 5, 10, 15, 20, 30, 40, a od roku 2015 również 50 lat. Wiek to najczęściej mieszanka roczników, która reprezentuje średnią wieku. I tak, na przykład 15-letnia madera może być mieszanką wina 10- i 20-letniego. Dodatkowo wino

o deklarowanym wieku musi trafić na panel degustacyjny, gdzie jury zatwierdza lub nie jego typowość – różną dla różnego wieku naturalnie.

Wina rocznikowe – pochodzące z pojedynczego rocznika, maderyzowane w canteiro i starzone w beczkach.

Colheita – oznacza rocznik, starzone w drewnianych beczkach minimum 5 lat, często dużo dłużej.

Vintage/Frasqueira – najrzadsza kategoria, starzone co najmniej 20 lat w beczkach. Producent Blandy’s dopiero w 2021 roku zabutelkował  jedną ze swoich mader z 1920 roku!

Madera, wino i spiew

Szczepy

Wyróżniłbym sześć głównych odmian winorośli, z których robi się wina w różnych stylach, o różnym stopniu wytrawności. Cztery z nich (wszystkie białe), kiedy pojawiają się na etykiecie, wyznaczają styl wina i są to:

Sercial. Pochodzi z portugalskiego regionu Bucelas, tam nosi nazwę Esgana Cão. Odmianę tę uprawia się na dużej wysokości, to szczep, który zbierany jest też najpóźniej.

W południowej części wyspy, Sercial znajdziemy w regionie Jardin da Serra na wysokości 600–800 m n.p.m.,

w północnej – głównie w Porto Moniz, São Vincente i Seixal na wysokości 150–200 m n.p.m.

Sercial jest najwytrawniejszym w stylu winem, jednak zawiera cukier resztkowy i sklasyfikowałbym je jako off-dry czy półwytrawne. Smakuje skórką cytryny i grapefruita, 

brzoskwiniami, orzechami włoskimi, dojrzałą gruszką. Kwasowość jest zawsze bardzo wysoka, co balansuje niewielką zawartość cukru, nadając tym winom wytrawności i elegancji. Znajdziemy zaledwie 28 hektarów z tym szczepem.

Verdelho. Przed atakiem filoksery (mączniak) na Maderze w 1872 r. ta odmiana ta odpowiadała za 2/3 nasadzeń. W Portugalii znany pod nazwą Goveiro, na Maderze to tylko 47 ha. W północnej części zasadzona jest w regionach Ponta Delaga, São Vicente,

w południowej – w Prazeres i Camara de Lobos. Wina z tej odmiany są słodsze niż te z Sercial, w swojej koncentracji półsłodkie,

z dojrzalszym owocem, lekko dymne.

Bual. W portugalskich regionach Douro i Dão znana pod nazwą Malvasia Fina, na Maderze występuje głównie w południowej części wyspy w regionach Calheta, Arco de Calheta oraz na wysepce należącej do Madery – Ponta do Pargo, która jest również regionem winiarskim. Nasadzenia to 20 ha!

Wina z kategorii Bual są zdecydowanie słodkie, o ciemnym, bursztynowym kolorze, zapachu kandyzowanych owoców, orzechów, karmelu, słodkich przypraw.

Malmsey. Inaczej Malvasia, rodzina szczepów, która występuje w różnych odmianach. Na Maderze jest to głównie odmiana Malvasia Branco de São Jorge. Uprawia się ja na 39 ha. Produkowane są z niej wina o największej słodyczy, lepkości z suszonymi owocami, palonym masłem, toffi, karmelem, marmoladą z fig.

Terrantez. Biała odmiana, w Portugalii znany pod nazwą Folgasão. Ma cienką skórkę, jest to delikatna odmiana podatna na mączniaka i pleśń, mało odporna, daje niski plon i dojrzewa później. Przez małą ekonomiczną opłacalność Terrantez rośnie na zaledwie 2,5 ha! W tym roku próbowałem wersji Vintage z 1977 r. i było to wyjątkowe doświadczenie. Pachniało i smakowało starą skórą, suszonymi grzybami, tytoniem do fajki, pudełkiem po cygarach, skórką jabłka, politurą, orzechami, goździkami. Fantastyczne.

Tinta Negra. Najpopularniejsza odmiana na wyspie, odpowiada za 85 proc. nasadzeń. Można spotkać różne stopnie wytrawności, jednak dominuje styl słodki. Wina z Tinta Negra smakują słodkimi wiśniami, mleczną czekoladą, dojrzałymi lub wręcz przejrzałymi czerwonymi owocami takimi jak żurawina i czerwona porzeczka. Często znajdziemy również nuty orzechowe i balsamiczne.

Przez swój wysoki poziom alkoholu (między 19 a 21 proc.) i specyficzny charakter wina z Madery nie są zbyt popularne. Jednak dzięki wysokiej kwasowości są ciekawym wyborem do posiłku. Sercial zaserwowałbym do bigosu lub duszonych porów z sandaczem. Wersje bogatsze, słodsze świetnie pasują do bogatych w smaku desery jak makowiec, szarlotka, mazurek. Wychodząc poza nasze podwórko, wyobrażam sobie eklera z foie gras lub słonawy ser z francuskiej Jury, czyli Morbier. Jeśli macie w zwyczaju zapalić cygaro, to madera znajduje wyjście

z sytuacji „wino czy destylat?”.

Norbert Dudziński

head sommelier w trzygwiazdkowej restauracji Geranium w Kopenhadze. A.S.I. Diploma, Certified Sommelier Court of Master Sommeliers, autor karty win wyróżnionej Grand Prix 2015 „Magazynu Wino”. Laureat trzeciego miejsca Gaggenau Sommelier Awards 2016 w Wiedniu. Członek Stowarzyszenia Sommelierów Polskich.

/ wokół stołu 

grudzień '23 / 12 (16)
Boze Narodzenie i ges

Boże Narodzenie i gęś z Pensylwanii

snieżyca 4

Ṡnieżyca w Pensylwanii… czyli biała gęś (snow goose) – ptak wodny, wędrowny, duży, lotny, gniazdujący w tundrze, zimujący również w Pensylwanii. Populacja gęsia w ostatnim dwuwieczu wręcz eksplodowała, gdy ptaki zaczęły wykorzystywać uprawy rolne i odpady zbożowe wzdłuż szlaków migracji i na zimowiskach. Žerowanie śnieżyc (a jest ich ponad 10 milionów) niszczy ich własne siedliska, dlatego od lat myśliwi usuwają około pół miliona ptaków rocznie wzdłuż Atlantyku, od Massachusetts do Karoliny Południowej (najstarsza gęś miała 27 lat i została usunięta w Teksasie w 1999 roku).

snieżyca
snieżyca 2

Starożytny człowiek obserwując migrujące gęsi wypracował symboliczne skojarzenie między gęsią, czasem żniw, słońcem i nadzieją na regenerację Ziemi. Składano rytualną ofiarę z gęsiego mięsa w podzięce za jesienne zbiory i zapewnienie powrotu światła (cykl oświetlania Ziemi przez Słońce) na wiosnę.

Później ucztę z pieczonej już gęsi związano z innymi ważnymi obchodami świątecznymi. Wprowadzono do kalendarza świąt Michaelmas (Dzień świętego Michała Archanioła, który – według wierzeń – pokonał ciemność i szatana mieczem z gwiazd), celebrowany tradycyjnie podczas jesiennej równonocy (29 września). W wielu krajach „michałowe świętowanie” przeniesiono na grudzień, by ściślej zbiegło się z przesileniem zimowym i obchodami Bożego Narodzenia. Liczni osadnicy po przybyciu do nowego świata zamienili rytualne gęsie uczty na uroczyste przyjęcia z pieczonym indykiem, uznanym przez rdzennych Amerykanów jako ptak słońca. Trudno powiedzieć, w ilu stanach wypieka się tradycyjnego indyka na świąteczny obiad, ale wiadomo, że Pensylwania szczyci się pieczoną gęsią w czasie Bożego Narodzenia.  Wcześniej, bo we wrześniu, kęs pieczonej gęsi w pensylwańskim hrabstwie Mifflin, oznacza podtrzymywanie średniowiecznej tradycji (po święcie Michaelmas – 29 września) i odrobinę zabawy połączonej z wiarą

w szczęście każdego biesiadnika w kolejnym roku.

Czas ukrywa prawdę o tym, jak tradycja Michaelmas dotarła do hrabstwa Mifflin, gdzie nazywa się ją po prostu „Dniem Gęsi”.

Z pewnością nie ma żadnej tradycji religijnej związanej z tym dniem, tak jak miało to miejsce w odległej przeszłości, ale historia/legenda opowiada formę przeniesienia tradycji z Europy do Ameryki...

Holender, a może Niemiec, Andrew Pontius osiadł w Dolinie Buffalo, zbudował dwór i zaczął szukać rolnika do pracy. Postanowił udać się do Lancaster (rok 1785), aby znaleźć najemnika spośród swoich krewnych.

Dotarł tylko do Harrisburga, gdzie w karczmie spotkał Archibalda Huntera, przybyłego do Nowego Świata na angielskim statku marynarki wojennej podczas wojny o niepodległość. Zszedł był ze statku, kiedy brytyjska flota zawinęła do Filadelfii i dryfował na zachód w poszukiwaniu nowego życia. Pontius był pod wielkim wrażeniem młodego człowieka i zaproponował mu pracę.

Hunter z zadowoleniem wyraził zgodę, sporządzili umowę, przy czym Hunter nalegał, aby 29 września był dniem regulowania rachunków. Młody człowiek osiedlił się na farmie Poniusa w małej chatce z bali. Pracował bez najmniejszych zastrzeżeń.  Zgodnie ze wcześniejszą umową, Hunter pojawił się pod drzwiami właściciela 29 września, aby zapłacić czynsz, niosąc swoje rachunki – i piękną gęś pod pachą.

Nieświadomy tradycji Pontius był zaskoczony prezentem. Hunter wyjaśnił angielską tradycję Dnia Michała, kiedy to zawsze było zwyczajem uwzględniać „jedną gęś na obiad pana” przy płaceniu czynszu. Zacytował też angielskie przysłowie: „Jeśli jesz gęś w Dzień Michała, nigdy nie będziesz chciał pieniędzy przez cały rok”.

Gęś okazała się szczęściem dla Huntera, który wprowadził do rodziny Pontiusa także inną, bardziej romantyczną tradycję. Powiedział im, że specjalną częścią uczty Michaelmas jest ciasto ze złotym pierścieniem domieszanym do ciasta. Znalazca pierścienia mógł spodziewać się szybkiego małżeństwa. 

Jak głosi historia, Anna Schneider, siostrzenica Pontiusa, odwiedzająca go ze wschodniej Pensylwanii, była zaintrygowana romantycznym pomysłem

i zaproponowała upieczenie takiego ciasta. Upiekła go niemal dla siebie, wszak znalazła pierścionek w tradycyjnym cieście Michaelmas — i męża w osobie Archibalda Huntera.

snieżyca 3

Niektórzy przypisują tę tradycję Amiszom, którzy przybyli do Pensylwanii z Holandii, Niemiec czy Szwajcarii. Istniało również dość powszechne przekonanie, że kiedyś Dzień Gęsi był mistyfikacją spopularyzowaną przez Amiszów, aby sprzedać nadmiar ptaków.

Chociaż korzenie święta sięgają V wieku, naprawdę niewiele wiadomo o tym święcie i jeszcze mniej o związku z nim śnieżycy. Wiadomo natomiast, że hrabstwo Mifflin

w Pensylwanii jest jedynym miejscem w Stanach Zjednoczonych, gdzie 29 września wciąż obchodzone jest średniowieczne święto, choć pod inną nazwą, a większość spożywanych tam gęsi nadal pochodzi – jak na ironię –

z małych stad hodowanych przez Amiszów.

A więc – pieczona, złota gęś na bożonarodzeniowym stole przy choince… z gęsich piór.

W Menonickim Centrum Dziedzictwa (Mennonite Heritage Center), w niewielkim miasteczku Harleysville (Pensylwania) nadal istnieje szansa zakupu lub samodzielnego zrobienia choinki z zielonych gęsich piór, obszytych czerwonymi jagodami. Tego typu choinki po raz pierwszy wykonano w Niemczech pod koniec XIX wieku. W ten sposób próbowano oszczędzić lasy i doroczny wyrąb choinek. Pierwsze „sztuczne” choinki przybyły do Pensylwanii wraz z niemieckimi emigrantami. Dekorowały domy do lat

40-tych XX wieku. Okazy sprzed lat stanowią dzisiaj cenne przedmioty kolekcjonerskie. Choinki nie są wysokie (wysokość stołu), trzypoziomowe, ale… dosyć skomplikowane

w tworzeniu. Potrzebne są pióra, odpowiedni barwnik, umiejętność farbowania, ręcznego szycia, oplatania drutem. Poza umiejętnościami – wszystko zapewnia Centrum, a Menonici pokażą technikę komponowania całości.

choinka z pior

Gęś pieczona z kiszoną kapustą, jabłkiem i śliwką

SKŁADNIKI:

Dla gęsi:

duża gęś (5 kg)

6 jabłek

3 cebule

sól i pieprz

2 łyżki majeranku

1 litr rosołu z kurczaka 

Do kapusty:

100 gram suszonych śliwek

3/4 szklanki wytrawnego białego wina 

3 jabłka 

1 cebula

2 łyżki oleju

1 kilogram kiszonej kapusty (może być z puszki)

1/2 litra rosolu mięsnego lub warzywnego 

4 ziarna pieprzu

3 ziarna jałowca

1 liść laurowy

Szczypta cukru

PRZYGOTOWANIE: 

  • Dokładnie wypłukać gęś wewnątrz i na zewnątrz. Odkroić szyję i skrzydełka i umieścić gęś  w lodowatej wodzie na 4 godziny. Jabłka opłukać, pokroić w ćwiartki, usunąć pestki, połowę pokroić w kolumny, drugą -  obrać i grubo posiekać. Cebulę obrać         i również posiekać. Wymieszać oba składniki z solą, pieprzem i majerankiem.

  • Rozgrzać piekarnik do 160°C (około 325°F).

  • Wyjąć gęś z wody i dokładnie osuszyć. Doprawić wewnątrz i na zewnątrz solą i pieprzem, wypełnić pokrojoną w kostkę masą jabłkowo-cebulową. Umieścić gęś w naczyniu żaroodpornym. Wlać bulion i piec przez około 1,5 godziny w piekarniku. Co jakiś czas dodawać więcej bulionu (w razie potrzeby).

  • Zwiększyć temperaturę do 200 ° C (około 400 ° F), odwrócić gęś na drugą stronę i piec przez 30-45 minut.

  • W czasie pieczenia - namoczyć suszone śliwki w winie (20 minut). Odcedzić, zachować wino i pokroić suszone śliwki na małe kawałki.

  • Cebulę obrać i drobno posiekać. Wlać olej do gorącego garnka i podsmażyć cebulę, aż będzie przezroczysta. Dodać plasterki jabłka, odsączoną kapustę kiszoną i suszone śliwki. Zalać winem, dodać przyprawy i gotować na wolnym ogniu, aż prawie cały płyn odparuje. Wlać bulion i gotować na małym ogniu przez około 45 minut. W razie potrzeby dolać więcej bulionu.

  • Pod koniec gotowania doprawić kapustę kiszoną solą, pieprzem i cukrem.

  • Tłuszcz/sos z gęsi doprawić solą i pieprzem. Przelać do sosjerki lub miseczki; podawać na boku.

  • Kapustę wyłożyć na półmisek, na niej ułożyć pokrojoną gęś. Serwować ze świeżym pieczywem lub pieczonymi ziemniakami.

pieczona ges
pudding sliwkowy

CZYTAJ TAKŻE 

Bożonarodzeniowy pudding z Pensylwanii

https://www.pakamerachicago.com/smaki-i-zapachy-1

Leonardo i jego zanzarelli 2

CZYTAJ TAKŻE 

Obiad noworoczny z Leonardem da Vinci

https://www.pakamerachicago.com/smaki-i-zapachy-1

/ wokół stołu 

listopad'23 / 11 (15)
Niezychowski

Wspomnień czar...
Jacek Nieżychowski
i jego ziemiańska kuchnia

Dlaczego kuchnia ziemiańska? Powody są proste. W Polsce nie istniała kuchnia pałacowa, związana z zamkiem królewskim. Na polskim królewskim dworze w różnych okresach dominowały wpływy włoskie – za królowej Bony, czy francuskie – począwszy od Henryka Walezego, aż do panowania Jana III Sobieskiego i francuskiej królowej Marysieńki. Później na dworze Augustów i Stanisława Poniatowskiego nowinki przychodziły z całej Europy. W domach możniejszych ziemian, do których trafiały modne przepisy kuchni dworskiej, tendencje światowe połączyły się z wpływami rodzinnymi, wschodnimi i, pomieszane, stworzyły swoisty styl. Dość sławne zrazy króla Jana Sobieskiego weszły do królewskiego jadłospisu z tradycji ojców i dziadów królewskich, Daniłowiczów i Sobieskich, rasowych przedstawicieli bogatych ziemian, a nie wielkiej magnaterii. Różne znakomite dania polskie noszące w nazwie: „Ala Radziwiłł” – wywodziły się z domów możnej szlachty litewskiej Radziwiłłowskich przodków i powstały, zanim Radziwiłłowie zostali książętami Rzeszy Niemieckiej. W dużych dworach ziemiańskich często prowadzono dwie kuchnie, które nazywano kuchnią czeladną i kuchnią dworską, a przez służbę określane jako kuchnia dla państwa i kuchnia dla ludzi. I pomyśleć, że takie śmieszne określenia istniały

w Polsce do polowy dwudziestego wieku. Ale była jeszcze kuchnia pośrednia. W domu moich rodziców korzystał z niej kierownik gorzelni, kawaler, rządca, przez jakiś czas też kawaler, ogrodnik i któryś z majątkowych rzemieślników – chyba kołodziej stelmach.

Ja często wybierałem kuchnią dla ludzi. Ogromną pachnącą pajdę razowego chleba z plastrem dojrzałego domowego świńskiego sadła na śniadanie, kubek świeżo upalonej gorącej zbożowej kawy – jak mówiono: z południowych stoków zza stodoły, dobrze ocukrzonej

i z dodatkiem nieodcedzonego, czteroprocentowego tłustego mleka. Bogaty krupnik na kościach z kaszą i kawałkiem mięsa, duszone

w kminku żeberka na obiad, a w dni postne potężną porcję kluch czy pyz na parze z sosem rumianym.

Trzy podstawowe warunki stanowiły o wartości kuchni ziemiańskiej.

  1. Punktualność wspólnego zasiadania do stołu, gdyż punktualność stanowi o świeżości i jakości podawanych potraw. W domu dziadków i rodziców na wsi obiad był zawsze o 12.30, co wynikało z rytmu prac polowych. Przerwa obiadowa od wiosny do jesieni trwała od 12 do 2.

  2. Ogromny szacunek dla starych klucznic, gospodyń, szafarek, zielarek i przeróżnych domowych rezydentek. Ich wiedza i pracowitość decydowały o jakości nieprzebranych zapasów, zapraw na zimę, począwszy od kompotów, konfitur, dżemów, powideł, marynat, przeróżnych kiszonek, wreszcie grzybów, dzikiego ptactwa i innych serwowanych doskonałości, konserwowanych rożnymi sposobami, bez chemicznych środków – by zawsze smakowały jak świeże. A zawartość domowych apteczek owych dam stanowiła podstawę finezyjnego dosmaczania potraw.

  3. Bezwzględne przestrzeganie pór roku i spożywanie związanych z tymi porami darów bożych najlepszych i najświeższych, naturalnie dojrzałych.

Zachowanie wspomnianych zasad stanowiło o jakości kuchni, którą właśnie nazywano „kuchnią ziemiańską”. (…) Zajadajcie więc, mili, co ziemia daje w odpowiednim miejscu i właściwej porze. Byście i wy o tych potrawach powiedzieli, że z całą pewnością „cieszą oko i gładzą jelito”. (…)

 

Lubię jesień – a szczególnie tę część jesieni do Święta Zmarłych – gdy jeszcze słońce wygrzewa kości, pomaga zieleni w oziminach i cudownie maluje drzewa, Cóż to za feeria barw – nie do opisania.

O tej porze roku, wbrew pozorom, nie oddaje korony król ziemniak – teraz już całkiem dojrzały – gotowy do zimowania. . Ma u boku dwie damy dworu: „księżnę” kapustę i „markizę” cebulę. Ich to panowaniu będzie poddana reszta jesieni i zima.

Kapusta, wiadomo, to jarzyna do wszystkiego – surowa, gotowana, kiszona. A więc z niej bardzo polskie gołąbki, bigosy, surówki niezbędne na co dzień na stołach biednych i bogatych. A cebula najczęściej służy jako dodatek do przyrządzania wielu potraw, ale potrafi robić niespodzianki w najwyższym stylu.

placek cebulowy

Na dawnej trasie Warszawa-Kraków, przez Radom i Kielce, leży miasteczko Jędrzejów – sławne nie tylko z pięknego opactwa cystersów czy wielkich hodowli gęsi, ale przede wszystkim z Muzeum Zegarów na jędrzejowskim rynku i twórcy tego muzeum, wspaniałego, barwnego człowieka – profesora Tadeusza Przypkowskiego. Przy całej wiedzy historycznej i muzealniczej – także znakomitego znawcy jadła i napoju (niestety, już nieżyjący, podobnie jak autor tych opowieści – przyp. redakcji). Któregoś jesiennego dnia wpadłem do Jędrzejowa, a tu Tadeusz już od drzwi woła: „Dobrze, że przyjechałeś, będziemy próbować tort cebulowy, akurat żona przegotowuje i coś się tam już mrozi”.

Pani Tadeuszowa Przypkowska, znakomita gospodyni, wykombinowała danie, którego świetny smak i właściwości odżywcze były równe niebezpieczeństwu uszkodzenia wątroby i bez przepijania nie można było ryzykować spożywania owego specjału… Żart żartem - była to prawdziwa rozkosz dla podniebienia!  (fragment książki "Kuchnia ziemiańska"}

Oto przepis na tort pani Tadeuszowej Przypkowskiej z sosem sojowym. Z pewnością stanie się kulinarnym przebojem na rodzinnym stole podczas Thanksgiving. Zamiast tortu polecamy też wariacje cebulowe: placek cebulowy na kruchym cieście, tarta cebulowa

z sosem lub bez sosu, za to z dodatkiem pietruszki siekanej, nawet placek drożdżowy lub kukurydziany wytrawny okraszony mieszanką cebulową, Składniki podobne, tylko mniejsza ilość.

TORT CEBULOWY Z SOSEM SOJOWYM

Składniki:

2 funty / 1 kilogram białej  cebuli

100 gramów masła 

2 funty / 1 kilogram tartego żółtego sera (najlepiej edamskiego)

1 litr gęstej kwaśnej śmietany 

6 żółtek

9 białek

150 gramów tartej bułki 

sól i pieprz do smaku

Sos

2 łyżki masła 

2 łyżki mąki 

400 mililitrów śmietanki 

6 łyżek sosu sojowego

cebulowa tarta

Przygotowanie:

- Tortownicę posmarować masłem i oprószyć bułką tartą.  Piekarnik

nagrzać do temperatury 390 st. F / 200 st. C.

- Cebulę pokroić w drobną kostkę. Na patelni rozgrzać pozostałe masło, włożyć cebulę i mieszając, smażyć przez 5-7 minut, aż się zrumieni. Przełożyć do miski, dodać śmietanę, ser, żółtka i pozostałą tartą bułkę. Dokladnie wymieszać, doprawić do smaku solą

i pieprzem.

- Białka ubić na sztywną pianę, dodać do masy i delikatnie wymieszać. Przełożyć do tortownicy i wyrównać powierzchnię. Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec 40-50 minut, aż tort wyrośnie i zrumieni się (uwaga: czas pieczenia zależny od piekarnika).

- W tym czasie przygotować sos: na patelni rozgrzać masło, posypać je mąką i mieszając, smażyć przez 1 minutę. Rozprowadzić śmietanką i gdy zawrze, zestawić z ognia / grzania. Dodać sos sojowy, dokładnie wymieszać i przelać do sosjerki. 

Boy Holding Pumpkin

CZYTAJ TAKŻE 

Krótka historia Dnia Dziękczynienia i jego symbole

https://www.pakamerachicago.com/thanksgiving

Krotka historia bulek z dziurką

/ wokół stołu 

październik'23 / 10 (14)

KRÒTKA HISTORIA BUŁEK Z DZIURKĄ

bagel
bagel

Bajgle (bagels) są doskonałe z wędlinami wszelkimi, pieczonymi mięsami, serami żółtymi, warzywami... według smaków i potrzeb. To inna forma chleba...

A tak w ogóle lubię bajgle... I te z makiem, i te z sezamem, z rodzynkami, z cynamonem, cebulą, ziołami... Dziura w bułce mi nie przeszkadza, jednak czasem się zastanawiam, po co ona jest? Kto coś takiego wymyślił i dlaczego?...

Poszukiwania zaskoczyły mnie... I to bardzo... Spieszę więc donieść, co odkryłam i napawa mnie dumą wielką, choć zasługa moja żadna... 

Opowieści są dwie... Obydwie związane z Polską!

Swojego czasu uznano, że bajgle powstały w roku 1683, kiedy to żydowski piekarz wiedeński upiekł bułkę w formie strzemienia (strzemię po niemiecku - bügel) dla króla polskiego Jana III Sobieskiego. Miał to być hołd złożony królowi za uratowanie Wiednia przed najazdem tureckim. 

Domniemania poległy po przejrzeniu książki Marii Balińskiej "The Bagel: The Surprising History of a Modest Bread". Sytuacja mogła mieć miejsce, ale bajgle były znane wcześniej - co udowodniła autorka wspomnianej książki. I to właśnie druga opowieść...

Dziurawe bułki wywodzą się z żydowskiej tradycji piekarskiej i potwierdzają to dokumenty archiwalne z  1610 roku z Gminy Zydowskiej

z Kazimierza pod Krakowem (dzisiaj w obrębie miasta). Wówczas zarządzono obowiązek wydawania darmowych bajgli każdej kobiecie, która powiła dziecko. Kształtem miały symbolizować cykl ludzkiego życia, zaś złoty kolor skórki miał przynosić dziecku szczęście...

Wspomina też o tym Clarissa Hyman w książce "Kuchnia Żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata”. Napisała: Żydowscy "filozofowie smaku" od dawna rozważają kwestię, co było pierwsze, bajgel czy dziurka. Nie mówimy przecież o zwykłym kawałku buły

z dziurką, (...) ale o symbolu, o ikonie, o tajemnicy. Nie wiadomo dokładnie skąd się wzięły bajgle, ale samo słowo pochodzi od środkowo- lub górnoniemieckiego czasownika boygen – zginać, i związanego z nim rzeczownika bügel, który znaczy strzemię. Uważany był za rarytas, gdyż był wypiekany z drogiej białej mąki, bajgiel miał także przynosić szczęście, będąc wyobrażeniem kręgu życia

Amerykańscy historycy kulinarni twierdzą, iż bez żadnych wątpliwości bajgle (bagels) pochodzą z Polski. 

W Ameryce pojawiły się pod koniec XIX wieku wraz z emigrantami ze wschodniej Europy. Jednak nie odpowiadały mieszkańcom tej półkuli... Zniknęły... Do lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy to nastała moda na kuchnie etniczne, również europejskie bliższe czy dalsze... Bajgle wróciły do łask... Brylował Manhattan... Tam było najwięcej polskich piekarenek. Do dzisiaj nowojorczycy twierdzą, że ich bajgle są najsmaczniejsze...

W 1927 roku pochodzący z Polski piekarz, Harry Lender przyjechał do New Haven (Connecticut) i założył pierwszą w Stanach Zjednoczonych fabrykę bajgli poza Nowym Jorkiem. Fama rozeszła się szybko, a łączenie kultur i opanowywanie receptur oznacza, że piekarnie z bagels nie są już wyłącznie własnością Żydów... Popularny Bagels H&H jest prowadzony przez rodzinę portorykańską,

a największy producent smaków bajglowych - wypieka 36 różnych rodzajów, od owoców tropikalnych po bajgle taco - działa

w Connecticut, a pochodzi z Niemiec. 

Małych piekarenek coraz mniej... Korporacje opanowują świat i nasze kulinaria... 

Zapraszam do domowej kuchni... Róbmy swoje, ku uciesze rodziny i przyjaciół... 

delmonico steak

CZYTAJ TAKŻE 

"Delmonico" działa niemal jak zaklęcie... chociaż dla przeciętnego zjadacza chleba nie ma ono żadnego znaczenia.  Słowo. Jednak wielbiciele wołowiny znakomicie orientują się w temacie, szczególnie w Nowym Jorku, i natychmiast kojarzą to ze starą restauracją, jednym z najlepszych steków i specjalnym sosem z recepturą z roku 1837. (...)       https://www.pakamerachicago.com/smaki-i-zapachy-2

/ wokół stołu 

sierpień/wrzesień '23 / 8-9 (12/13)

DELMONICO

ANNA CZERWIŃSKA

"Delmonico" działa niemal jak zaklęcie... chociaż dla przeciętnego zjadacza chleba nie ma ono żadnego znaczenia.  Słowo. Jednak wielbiciele wołowiny znakomicie orientują się w temacie, szczególnie w Nowym Jorku, i natychmiast kojarzą to ze starą restauracją, jednym z najlepszych steków i specjalnym sosem z recepturą z roku 1837. 

delmonico 4_edited.jpg
delmonicos 5.jpg

Historia nowojorskiej restauracji zaczęła się od braci Delmonico. John (Giovanni) jako pierwszy przybył do Ameryki ze swojego rodzinnego Mairengo, usytułowanego na najbardziej wysuniętym na południe obszarze Szwajcarii. Założył biznes winiarski w Nowym Jorku. W 1826 roku dołączył do biznesu jego brat Peter (Pietro), cukiernik. Dwaj bracia wykorzystali zaoszczędzone 20 000 dolarów

w złotych monetach, i założyli kawiarnię i cukiernię przy 23 Williams Street. W małym sklepie sprzedawano klasycznie przygotowane wypieki, wyśmienitą kawę i czekoladę, cukierki, wina i likiery oraz kubańskie cygara. Takich miejsc jak nowojorska kawiarnia Delmonico było wówczas bardzo mało. Istniały tawerny, zajazdy, hotelowe jadłodajnie, gdzie serwowano danie dnia za ustaloną cenę

i w ustalonym czasie serwowania posiłków. NIE BYŁO RESTAURACJI, a liczba europejskich gości rosła szybko...

Bracia (dołączył trzeci - Lorenzo) Delmonico postanowili otworzyć pierwszą nowojorską restaurację a'la carte przy 25 South William Street. Zaczęto od małego pokoju obok ich kawiarni, by rok później (1830 rok) wynająć piętrowy budynek z ozdobnymi żelaznymi balkonami i marmurowym portykiem wejściowym z czterema kolumnami, rzekomo pochodzącymi z drzwi pompejańskiej willi. Preferowano kuchnię francuską, nakryto obrusami stoły i wydrukowano menu w języku francuskim z angielskim tłumaczeniem, zaprojektowane przez pierwszego szefa kuchni, Charlesa Ranhofer'a. Mieli też pierwsze osobne menu z listą win! Trzy lata później kupili farmę o powierzchni 220 akrów w dzisiejszym Williamsburg na Brooklynie, aby uprawiać produkty dla restauracji. Hodowali wiele warzyw (na przykład karczochy), które nie były dostępne w Ameryce, i serwowali je swoim gościom, prokurując nowe, nieznane wówczas dania. Tam powstał stek Delmonico, znany do dzisiaj, Lobster Newberg, ziemniaki Delmonico, jajka po benedyktyńsku, Manhattan Clam Chowder, czy deser "pieczona Alaska" (lody zapiekane w cieście). 

Lobster Newberg pojawił się w menu w 1876 roku po tym, jak szef kuchni Charles Ranhofer „przejął” danie Lobster a la Wenberg, pierwotnie stworzone przez kapitana morskiego i bywalca Delmonico, Bena Wenberga.

Na przestrzeni lat zmieniali się właściciele, dochodziły lokalizacje i obecna restauracja Delmonico's nie ma żadnego związku

z oryginałem poza nazwą i luksusową lokalizacją, która wiernie oddaje stonowaną wielkość minionej epoki.

Obecni właściciele, firma Ocinomled Ltd., od 2012 roku rozszerzali działalność o kolejne lokalizacje (również w innych stanach), ale stary lokal przy William Street (nowy adres 56 Beaver Street, ale to samo miejsce) nadal serwuje niektóre z kultowych dań, światowy debiut w tej piętrowej instytucji sprzed blisko 200 lat.

Współcześni szefowie kuchni twierdzą, iż: „Delmonico's Steak, to nasze popisowe ribeye. Stek nigdy nie wyjdzie z mody. Jest to potrawa, z którą ludzie są bardzo dobrze zaznajomieni i z którą czują się komfortowo”. Faktycznie, starają się utrzymać recepturę braci Delmonico, łącznie z sosem do steku. Dodają: Ludzie nie jedzą tak, jak kiedyś. Są bardziej świadomi zdrowia i lepiej wykształceni

w kwestii tego, skąd pochodzi ich żywność. Delmonico's była pierwszą restauracją oferującą posiłki „z pola na stół”. To był ich pomysł. Dzisiaj kontynuujemy te standardy i mamy lokalnych dostawców. Znamy naszych rolników, naszych rybaków (...)"

Delmonico's była pierwszą restauracją, która została zrecenzowana przez New York Times w 1859 roku. „Żaden gość z Anglii (...) nie był nigdy lepiej obsłużony, i w tak dobrym stylu, jak w prywatnym pokoju w Delmonico's. Polecamy. Będzie genialnie, kelnerzy będą zwinni, pachnący i w białych rękawiczkach, naczynia będą ściśle według reguł, a wina będą podawane z precyzją zegarka, który został należycie nakręcony.”

Podobno pierwsze menu restauracji zawierało takie rzeczy jak wątróbka z bekonem, wołowy lub barani gulasz, jajka po benedyktyńsku na szynce oraz corned beef z kapustą. „Regularny obiad” kosztował 12 centów.

Jakość i elegancja przyciągała tłumy gości, wśród których można było spotkać wiele osobistości czy literackich bądź aktorskich sław (Abraham Lincoln, Franklin D. Roosevelt). 

Mark Twain świętował swoje 70. urodziny w Delmonico's, jedząc kolację z panią Woodrow Wilson, Dorothy Canfield i swoim siostrzeńcem Samuelem E. Moffettem. W dawnych czasach kobiety mogły jadać w Delmonico's, ale - jak w wielu ówczesnych restauracjach - tylko wówczas, gdy towarzyszyli im mężczyźni. Specjalne jadalnie tylko dla kobiet były jedynymi miejscami, w których kobiety mogły wspólnie spożywać posiłki bez męskiej „przyzwoitki”.

"Delmonico's" była i jest synonimem jakości i wyśmienitego wyczucia smaków. Wiele z tych dań z pewnością można przygotować

w domowej kuchni i zyskać uznanie biesiadników. Jednak wizyta w nowojorskiej restauracji z TAKĄ tradycją robi ogromne wrażenie. Przywrócono jej dawną świetność, oferując wystawne, okazałe pokoje, wyłożone ciemnym drewnem, kuszące bogatym obiciem, dostojnymi żyrandolami i udrapowanymi stołami w przepych z białego płótna.

Bracia Delmonico stworzyli:

  • pierwszą "jadłodajnię" noszącą francuską nazwę „Restauracja”.

  • pierwszą restaurację z drukowanym menu

  • pierwszą restaurację z oddzielną kartą win

  • pierwszą restaurację z białymi obrusami

  • pierwszą restaurację oferującą prywatne sale restauracyjne

  • pierwszą restaurację na bal lub galę poza prywatną rezydencją

  • pierwszą restaurację z przestrzenią do gromadzenia się w grupie 

  • pierwszą restaurację z renomowanym szefem kuchni

  • pierwszą restaurację, która zatrudniła kobietę-kasjerkę

  • pierwszy stek i ziemniaki Delmonico

  • pierwsze danie, znane obecnie w światowych kulinariach - jajka po benedyktyńsku 

STEK DELMONICO

DELMONICO STEAK

Ostatecznie stek Delmonico jest tyleż mitem, co specyficznym kawałkiem steku. Jeśli jest to gruby, dobrej jakości stek z żeberka lub krótki schab, można nazwać go Delmonico. W menu restauracji Delmonico's stek to ribeye bez kości.

SOS DO STEKÓW DELMONICO

STEAK SAUCE DELMONICO

(od roku 2004 - patent Delmonico's, stąd drobne zmiany w przepisie)

SKŁADNIKI

1 1/2 łyżeczki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia

2 ząbki czosnku, posiekać

1 mała biała cebula, posiekać i sparzyć (przelać na sitku gorącą wodą)

1/4 szklanki wytrawnej sherry do gotowania

1 szklanka sosu pomidorowego w puszce

1 łyżka sosu Worcestershire

Czarny pieprz


PRZYGOTOWANIE
W rondelku rozgrzać oliwę, dodać czosnek i cebulę, smażyć około 5 minut (cebula powinna być miękka). W cebulę wmieszać sherry, dodać sosy, doprawić pieprzem, wymieszać, podgrzać (nie gotować). Podawać ze stekiem, mocno ciepły.  

ZIEMNIAKI W STYLU DELMONICO

POTATOES IN DELMONICO STYLE

Ten dodatek do steków (do tak zacnego mięsa nie podaje się ziemniaków pieczonych w całości !) przygotowywany jest z tłuczonych ziemniaków, sera, masła, bułki tartej.

Ziemniaki ugotować, potłuc specjalną łopatką lub przecisnąć przez praskę, wymieszać

z 1 łyżką masła, wyłożyć do żaroodpornego naczynia. Całość posypać ulubionym tartym serem, polać bułką tartą wymieszaną z roztopionym masłem i zapiec na złoty kolor. Podawać na parze, by utrzymały odpowiednią temperaturę.

ZIEMNIAKI DELMONICO 

DELMONICO POTATOES

SKŁADNIKI:

750 gram ulubionych ziemniaków 
1/2 szklanki 1% mleka 
1/2 szklanki śmietanki 36% (whipping cream)
1 płaska łyżeczka soli 
1 płaska łyżeczka gorczycy w proszku
po dużej szczypcie pieprzu i gałki muszkatołowej
1 szklanka posiekanego ostrego sera cheddar
3 łyżki masła (podzielone na 6 plastrów)
Czerwona papryka w proszku

delmonico stek.jpg
delmonico stek 1.jpg
chicken ala king_edited.jpg
delmonico potatoes_edited.jpg

PRZYGOTOWANIE:

- Naczynie żaroodporne obficie posmarować masłem.
- Ziemniaki obrać, umyć, zetrzeć na tarce o dużych oczkach, lekko odcisnąć z soku, wyłożyć do wcześniej przygotowanego naczynia, przykryć ściereczką i odstawić na bok.
- W małym rondelku wymieszać: mleko, śmietanę, sól, gorczycę, pieprz, gałkę muszkatołową. Mieszając, podgrzewać do wrzenia, ale nie gotować. Dodać ser cheddar; ponownie podgrzewać do rozpuszczenia sera. Często mieszać (nie przypalić!)
- Gorącą mieszanką serową zalać ziemniaki, ostudzić. Na wierzch wyłożyć masło w plastrach, posypać papryką (ilość i moc papryki zależnie od preferencji smakowych). Można też masło rozpuścić i wymieszać z bułką tartą, po czym wylać całość równomiernie na ziemniaki i posypać papryką. Każdy sposób jest smaczny.
- Naczynie z ziemniakami szczelnie przykryć folią i wstawić do lodówki na dwanaście godzin lub całą noc.
- Wyjąć z lodówki pół godziny przed pieczeniem, by danie nabrało temperatury pokojowej, rozgrzać piekarnik do 350°F (180°C). Piec bez przykrycia 45 minut, do zazłocenia się powierzchni.

 

KURCZAK PO KRÓLEWSKU

CHICKEN A'LA KEENE/CHICKEN A'LA KING

Powstał w lata 80. XIX wieku, honorując sen na jawie (!) dobrze sytuowanego Foxhall P. Keene, syna hodowcy koni i maklera z Wall Street, Jamesa R. Keene'a (znany jako "Srebrny lis z Wall Street"). Foxhall śnił o sosie śmietanowym z dodatkiem pimento (odmiana papryczki chili). 

Szef kuchni przygotował danie i nazwał je Chicken a’ la Keene, które później przekształciło się

w bardziej królewsko brzmiące Chicken a’la King. 

To łatwy do przygotowania posiłek, znakomicie łączący się z wieloma dodatkami: tostami, ryżem czy makaronem, a wykorzystać w nim można ugotowane piersi kurczaka, indyka, czy mięso z kurczaka z rożna. 

SKŁADNIKI
5 łyżek masła
4 do 8 uncji pokrojonych w plasterki świeżych grzybów (pieczarki lub portobello)
1/4 szklanki posiekanej zielonej papryki
1/4 szklanki posiekanego szczypioru / słodkiej cebuli
1/3 szklanki mąki 
3/4 łyżeczki soli
1/8 łyżeczki pieprzu
1 1/2 szklanki śmietany, mleka lub half and half
1 do 1 1/2 szklanki bulionu z kurczaka
3 szklanki ugotowanego kurczaka pokrojonego w kostkę
1/4 szklanki posiekanego pimento

1/4 szklanki zielonego groszku z puszki lub gotowanego na parze (opcjonalnie)

1/4 szklanki drobno pokrojonej marchewki gotowanej na parze (opcjonalnie)
posiekana świeża pietruszka (opcjonalnie)

 

PRZYGOTOWANIE
- W dużym rondlu roztopić masło, dodać pokrojone grzyby, zieloną paprykę i zieloną cebulę,smażyć przez około 5 minut lub do momentu, aż warzywa zmiękną i większość płynu

z grzybów wyparuje.

- Do mieszanki dodać mąkę, sól i pieprz, gotować - mieszając, przez 2 minuty. Stopniowo dodawać mleko, śmietanę lub half and half wraz z 1 szklanką bulionu z kurczaka, cały czas mieszając.

- Kontynuuować gotowanie na małym  ogniu, mieszając, aż mieszanina będzie gorąca i zgęstnieje.

W razie potrzeby dodać więcej bulionu z kurczaka.

- Dodać pokrojonego w kostkę kurczaka, pimento i podgrzać przed serwowaniem. W razie potrzeby posypać każdą porcję posiekaną natką pietruszki.

- Podawać na tostowanym chlebie, ryżu, makaronie lub kaszy.

Easter Egg

weekendowy newsletter
- polecimy teksty, które warto przeczytać w weekend. Zostań z nami!

paKamera.polonia - niezależny, prywatny miesięcznik, wydawany w Chicago

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, zastrzega też sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Ponadto redakcja nie odpowiada za treść i język reklam.  

pakamera.polonia

©2022 by pakamera

All Rights Reserved

bottom of page