top of page

Fallingwater - dom nad wodospadem

Madagaskar - największa wyspa Afryki  (David Kaszlikowski)

Aruba - wyspa szczęśliwa   (Stanisław Błaszczyna)

Najsłynniejszy pociąg świat  (Janusz Mincewicz) 

styl życia / podróże  

luty'24 / 2 (18)
dom nad wodospadem
FW_Tours-Image_Winter-Walk_2024.webp

Fallingwater
dom nad wodospadem...

Są budynki, które nigdy nie przestają zachwycać. Fallingwater, czyli dom nad wodospadem, zaprojektowany przez Franka Lloyda Wrighta w latach 30-tych XX wieku taki właśnie jest. Jego niezwykła lokalizacja i wyjątkowa, wpasowana w naturę architektura spowodowały, że budynek ten stał się najbardziej rozpoznawalnym prywatnym domem na świecie.

Ukończony w 1937 roku Fallingwater ( znany też jako dom nad wodospadem) uchodzi za największe dzieło Franka Lloyda Wrigtha. Nie bez powodu. Dom wpisany jest w otaczająca przyrodę, tak jakby w tym miejscu stał "od zawsze". To doskonały przykład architektury organicznej.

Dom w Mill Run w Górach Allegheny, koło Ohiopyle (w stanie Pensylwania), powstał na zlecenie Edgara J. Kaufmanna z Pittsburgha - właściciela sieci popularnych, amerykańskich domów towarowych. Na malowniczo położonym nad rwącym górskim potokiem Bear Run miał powstać dom letniskowy, w którym rodzina Kaufmannów spędzałaby wolny czas.

Co ciekawe, to jedynne dziecko Edgara i Liliane Kauffmanów - Edgar Kaufmann Jr. było "katalizatorem" zlecenia projektu Frankowi Lloydowi Wrightowi. Latem 1934 roku Junior przeczytał biografię amerykańskiego architekta. Zainspirowany jego architekturą organiczną, rozpoczął staż w szkole w Taliesin, założonej w 1932 roku przez Wrighta i jego żonę Olgivannę. W listopadzie 1934 r. Edgar i Liliane Kaufmann po raz pierwszy spotkali Franka Lloyda Wrighta.

Kilka miesięcy później Wrigt odwiedził Mill Run. Kaufmann chciał, aby dom znajdował się na południowym brzegu potoku Bear Run, bezpośrednio nad wodospadem. Frank Lloyd Wright stworzył jednak projekt domu bezpośrednio nad wodospadem, aby zapewnić domownikom widok na kaskady wody. Początkowo nie spodobało się to Kaufmannowi, jednak ostatecznie przystał na wizję architekta

Falligngwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt

Fot. David Brossard - FallingwaterUploaded by GrapedApe, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=31156732

Falligngwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt

Fot. Jeffrey Neal at the English Wikipedia, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=14966979

fallingwater-domnadwodospadem4.jpeg

Falligngwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt

Fot. Daderot - Own work, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=29163821

Fallinwater - dom nad wodospadem, który wyprzedził epokę

Fallingwater powstawał w latach 1936-1937 . Do jego budowy użyto kamieni z okolicznych kamieniołomów i zbrojonego betonu. Najbardziej charakterystyczny element Fallingwater - rozłożyste tarasy, umieszczono na betonowych wspornikach bezpośrednio ponad strumieniem (niektóre z tych elementów były zanurzone w wodzie). Wszystko to miało na celu stworzenie wrażenia harmonii

z otoczeniem i kontaktu z surową przyrodą Zachodniej Pensylwanii. Wielkie głazy leżące w strumieniu w miejscu budowy pozostawiono nietknięte. Jeden z nich delikatnie wystaje z podłogi w salonie. Podobno na wyraźne życzenie rodziny właściciela, która chciała zachować wspomnienia z opalania się nad strumieniem właśnie na tej skale.

Budowa domu nad wodospadem to czas nieustannych konfliktów między Wrightem, Kaufmannem i wykonawcą robót budowlanych. Inżynierowie zwracali uwagę na zbyt małą liczbę podpór. Frank Lloyd Wrigt nie przyjmował krytyki, a Kaufmann z przerażeniem patrzył na rosnące koszty budowy. "Fallingwater" pochłonął 155 000 dolarów (dla porównania, dom na przedmieściach kosztował wtedy około 5 000 dolarów).

Ostatecznie powstał dom, który wyprzedził epokę. Całość budynku jest bardzo przeszklona w celu zapewnienia ciągłego kontaktu z naturą. Nie ma jednak ram okiennych - szkło delikatnie znika w kamieniu - przypominając raz jeszcze o niesamowitej, wręcz legendarnej dbałości Franka Lloyda Wrighta o szczegóły. Większość z tak przeszklonych pomieszczeń jest niska a ich zbudowane z kamienia ściany przenikają się. Potęguje to efekt ''otwierania się'' domu na okoliczny las. Oprócz obowiązkowego dla każdego fotografa widoku piętrzących się tarasów ponad wodospadem, najsłynniejsze są schody, które dają schodzącemu złudzenie wchodzenia wprost do strumienia płynącego pod domem.

Dom nad wodospadem stał się sławny jeszcze przed ukończeniem i sława ta rosła z każdą upływającą dekadą. Idea Franka Lloyda Wrighta, która legła u podstaw ''domu nad wodospadem'' trwa do dzisiaj. Człowiek może żyć w zgodzie z naturą. Niestety, Fallingwater choć imponujący okazał się problematyczny. Tuż po zdjęciu rusztowań, dom "opadł" kilka centymetrów - powstały liczne pęknięcia na ścianach. W kamiennych murach było stale chłodno. Dodajmy do tego wszechobecną wilgoć i olbrzymie koszty utrzymania nieruchomości.

W 1963, po śmierci rodziców Edgar Kaufmann Jr. podarował dom stanowi Pensylwania w celu utworzenia w nim muzeum. Fallingwater był wtedy w fatalnym stanie - beton, jak i jego stalowe zbrojenie były bliskie granic wytrzymałości. Renowacja trwała ponad 20 lat. Kosztowała 11,5 mln dolarów.

Dom nad wodospadem Franka Lloyda Wrighta to ikona architektury XX wieku. W 2019 roku Fallingwater (wraz z 7 innymi pracami Wrighta) został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (bryly.pl)

https://fallingwater.org/see-preservation-in-action-dec-7-2023-march-15-2024/

Falligngwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt.

Fot. Aaron Barlow - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=78361600

Falligngwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt

Fot. Jonathan Lin from Singapore, xinjiapore - Fallingwater, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=87625811

Madagaskar

styl życia / podróże

styczen'24 / 1 (17)
Baobaby na Madagaskarze.jpg

Madagaskar

największa wyspa Afryki

DAVID KASZLIKOWSKI

Madagaskarskie baobaby / fot.: wikimedia; domena publiczna

 

Miliony lat temu Madagaskar, czyli największa wyspa Afryki, oderwał się od Czarnego Lądu. Stał się wówczas czwartą pod względem wielkości wyspą świata. W zupełnej izolacji od kontynentu zaczęły się wykształcać niezwykłe gatunki roślin i zwierząt. Tak powstał raj dla miłośników natury i podróżników. 

Podróż na Madagaskar

Krokodyle powoli wychodzą na brzeg. Zwabione miską rozlanej krwi zebu, czekają na kolejne kąski jeszcze gorącego mięsa. – To nasi przodkowie – opowiada jeden ze starców, wskazując na przerażające gady. – Niegdyś odmówili znużonemu wędrowcowi wody, a on okazał się czarownikiem i zmienił ich w krokodyle. 

Niektóre bestie mają po 5 metrów. I taki właśnie dystans nas dzieli. Trochę przestraszony robię krok w tył. Jeżeli olbrzym zechce zaatakować, nie mamy żadnych szans. Wieśniacy nic sobie jednak nie robią z bliskiego sąsiedztwa gadów. Zbici w ciasną grupę siedzą na ziemi, intonując kolejne pieśni.

Jestem na północy Madagaskaru, na brzegu świętego dla Malgaszy jeziora Antanavo. Przyjechałem tu zaledwie godzinę wcześniej, zachęcony opowieścią o niezwykłych rytuałach mieszkańców pobliskiej wsi Anivorano.

– Witaj, vazaho (z malg. biały człowieku). Zdejmij buty i wejdź – starszyzna wioski zaprasza na ogrodzony niskim murem teren obrzędu. Pod drzewem, na samym brzegu jeziora, stoi spętany byk. Przez chwilę pojawia się w mojej głowie myśl: a może krokodyle mają go rozszarpać na naszych oczach? Zebu, bo tak nazywa się tu bydło, ma dla Malgaszy wartość szczególną.

Liczba posiadanych byków świadczy o bogactwie gospodarza. Zebu to pożywienie i siła pociągowa, ale także ofiara składana przodkom przy każdej ważnej okazji. W niektórych plemionach po śmierci znaczniejszego członka społeczności do dziś zabijane są wszystkie jego zebu, a ich czaszki składane na grobowcu.

„Nasz” byk rozstaje się z życiem. Jednak to nie krokodyle, a ostry nóż rozpruwa mu gardło. Wieśniacy wprawnym ruchem ćwiartują zwierzę i kilkadziesiąt kilogramów mięsa znika w paszczach krokodyli. Odarta ze skóry czaszka zebu zostaje wbita na słup stojący na środku otoczonego palisadą ołtarza. Obok leżą dziesiątki zbielałych kości poprzednich ofiar.

Nasycone krokodyle wracają do jeziora. Jaskrawozielony gekon przemyka po ofiarnym słupie. Ludzie rozchodzą się dosyć szybko,

a my – nieco zszokowani, lecz zdecydowani nie opuścić żadnej sceny „spektaklu” – zostajemy na placu sami.

Gdy jesteśmy pewni, że to koniec, wychodzimy. Okazuje się, że moje zostawione przed wejściem buty sportowe mają już innego właściciela. Rozgrzany piach parzy bose stopy, a ja rozglądam się za winowajcą. Za późno, wszyscy dawno zniknęli w glinianych domkach.

Mieszkańcy Madagaskaru / fot.: wikimedia; domena publiczna

anillmadagaskar - lemur.jpg

Lemur / fot.: wikimedia; domena publiczna

Co warto zobaczyć na Madagaskarze? 

Marzyłem o tej podróży od dawna. Z grupą moich przyjaciół, alpinistów i eksplorerów, spotkaliśmy się na lotnisku w Paryżu. Po 10 godzinach samolot wylądował w stolicy kraju, Antananarywie. W XVII w. założył ją Andrianjaka, król plemienia Merina. Na jednym ze wzgórz wybudował fortecę, do której ochrony ściągnął najlepsze oddziały, liczące tysiąc wojowników. Od nich pochodzi nazwa Antananarivo, co oznacza „Miasto Tysiąca”. Miejscowi skracają jednak nazwę i mówią o stolicy Tana (miasto).

Klimatyczne uliczki na wzgórzach, targowiska, muzeum oraz królewski pałac, czyli rova, przyciągają naszą uwagę. To stąd rządzili królowie ludu Merina na długo przed przybyciem francuskich kolonizatorów. W 1995 r. pałac strawił pożar, ale do dziś miejsce częściowo odrestaurowano i znów można oglądać rzeźby i komnaty dawnych władców. Z pałacu rozciąga się piękny widok na miasto.

Otoczona polami ryżowymi Tana leży na wysokości około 1 400 m n.p.m. Taka lokalizacja zapewnia jej przyjemny jak na tropiki klimat. Niestety, nie ma tu zbyt wiele do oglądania, poza tym spaliny i niekończące się korki w centrum skutecznie zniechęcają do przechadzek. Przed nami zaledwie miesiąc podróży, plan jest więc napięty.

W Tanie załatwiamy formalności i kupujemy kolejny bilet na samolot, do leżącego na północy Diego Suarez czy raczej Antsiranany. Choć oficjalnie wszystkie miasta mają malgaskie nazwy, ich francuskie kolonialne odpowiedniki wciąż są używane.

W Diego i dawnych nadmorskich kurortach nie ma ekskluzywnych plaż ani ładnych zabudowań. Jedni zrzucają to na biedę, inni na cyklony – zmorę tego wybrzeża. Najsmutniejszym przykładem ich niszczącej siły są okolice rybackiej wioski Ramana, leżącej godzinę drogi na północ od miasta. Z dawnych osiedli bungalowów pozostały zardzewiałe konstrukcje i fruwające dachy z blachy falistej, zaś na plaży – kikuty palm.

Z wyboistej drogi do Ramany możemy podziwiać wystającą z morza skalistą wyspę zwaną Głową Cukru. Odbywają się tam malgaskie obrzędy, a biali mają zakaz wstępu. Nieco dalej, w przyjemnym hoteliku King’s Lodge, przystajemy na zimnego drinka,

a później wspinamy się na skaliste wzgórza Montagne des Français.

Kameleon/ fot.: Sascha  Grabow / domena publiczna

Jezioro Anosy, Centralna Antananarivo, stolica Madagaskaru_edited.jpg

Jezioro Anosy w centrum Antananarywy / fot.: Sascha  Grabow / domena publiczna

Poac wolnosci w Antananariwie.jpg

Plac Wolności, Antananarywa / fot.: Bernard  Gagnon / wikipedia / domena publiczna

Droga do fortu prowadzi przez porośnięte tropikalnym lasem kaniony, gdzie napotykamy lemury. Przysiadamy na kamieniach,

a stadko schodzi z drzew i coraz śmielej poczyna sobie z odłożonymi na skale plecakami. W końcu najbardziej wścibski osobnik dobiera się do schowanych w nich bananów. Idziemy dalej – przez piaszczyste tereny porzuconych po 1960 r. francuskich fortyfikacji, gdzie widać pozostawione armaty (niektóre mają 10 m długości!), docieramy do Zatoki Wydm – idealnej do wylegiwania się pustej, idyllicznej plaży.

Po każdej z wycieczek wracamy do Diego Suarez, bo poza dogodną lokalizacją ma ono kilka dodatkowych zalet. W centrum miasta jest pełno hoteli, więc nocleg nie stanowi problemu. Na głównej ulicy, Rue de Colbert, bez trudu znajdujemy kilka dobrych restauracyjek. Raczymy się w nich owocami morza, a gdy już mamy dość miejscowych specjałów, przenosimy się do dyskoteki

w hotelu Belle Vue. Czujemy się tam jednak trochę nieswojo.

Przy barze i na parkiecie pląsa ze 100 pięknych dziewczyn. Jedyni mężczyźni w lokalu to siedmiu Europejczyków w średnim wieku. Każdy otoczony wiankiem flirtujących panien. To nie przypadek. Dziewczyny chcą zaprzyjaźnić się z białym, spędzić wspólną noc... Ważne, by rozkwitło między nimi uczucie, i to szybko, bo wiadomo, że vazaha za chwilę wraca do swego kraju.

Przed odlotem następuje wymiana adresów i deklaracja gorącej przyjaźni. Po kilku miesiącach vazaha otrzymuje list albo telefon od przyjaciółki z Czerwonej Wyspy. Dziewczyna ma problemy rodzinne lub spodziewa się dziecka i w imię przyjaźni prosi o przelew gotówki za pomocą Western Union. Na ogół pieniądze przychodzą. Tyle, że piękna Malgaszka ma jeszcze ze 30 takich przyjaciół

i w ten sposób utrzymuje całą swoją rodzinę.  

Atrakcje Madagaskaru

Czas zasmakować ciepłych wód Oceanu Indyjskiego, Kanału Mozambickiego, raf koralowych. Na tradycyjnej łodzi suniemy w kierunku archipelagu Nosy Hara. Fale zalewają pokład. Załogę stanowi dwóch malgaskich „marynarzy” – jeden wypatruje mielizn, drugi naciąga żagiel. Wokół szmaragdowe morze. W oddali widzimy poławiaczy alg, którzy na tratwach transportują kolorowy składnik przyszłych kosmetyków. Na horyzoncie widać kilka wysepek.

– Nie pokazujcie ich palcem, a jeśli już, to zginajcie go wpół – Ma-thieu Delacroix, nasz przewodnik i „kapitan” stateczku, objaśnia miejscowy savoir-vivre. – Malgasze mogliby poczuć się urażeni. To są święte wyspy, miejsce pochówku ich królów.

Mathieu jest pierwszym białym, który otrzymał pozwolenie na odwiedzenie wysepek Andantsara i Anjombovola. Ten 35-letni eksplorer z Paryża przeniósł się ponad 10 lat temu na Madagaskar i założył agencję turystyki przygodowej.

– Początkowo było ciężko. Ludzie z nadbrzeżnych wiosek nie chcieli nas zaakceptować, aż do czasu gdy podczas tradycyjnej ceremonii dostałem królewską autoryzację.

Aby swobodnie działać na rajskich wysepkach, Mathieu nauczył się malgaskiego, zamieszkał we wsi i zaprzyjaźnił z królem wioski – głową rodu, mistrzem tradycyjnych ceremonii. Zgodnie z jego życzeniem wybudował w wiosce szkołę i zatrudnił jej mieszkańców do prac w swojej agencji.

- Już prawie dopływamy. Poczujecie się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie – reklamuje swe odkrycie Mathieu. Na skalistej Andantsarze zaaranżował prymitywny obóz. Nie ma tu źródła wody pitnej – kilka baniaków przywieźliśmy ze sobą. Przez najbliższe dni delektujemy się białym piaskiem, podwodnymi polowaniami z kuszą, a przede wszystkim wspinamy się na okoliczne skały.

Sklepienia grot osłonięte ściankami z bambusa są naszym domem. To miejsce niesamowite: ścieżki wyłożone koralowcami, umywalka z wielkich muszli, palenisko i zakryta dachem z liści palmowych „jadalnia”. Wszystko z naturalnych materiałów, ozdobione muszelkami i rozgwiazdami.

Sąsiednia Anjombovola jest większa, ale Mathieu odwiedza ją z turystami niechętnie. Spacer między pełnymi tropikalnych kwiatów kanionami przebiega pod czujnym okiem naszego sternika, Nono. Po zaledwie 4 godzinach Mathieu stanowczo zaprasza do łodzi. Odpływamy. – Anjombovola jest fady – Mathieu usprawiedliwia tę nieco przykrótką wizytę. – Na wzgórzu znajduje się królewski cmentarz ludu Anjoate, nie powinniście tam chodzić.

Fady można przyrównać do tabu – to system nakazów i wierzeń związanych zwykle z kultem przodków. W różnych rejonach wyspy fady przybiera różne formy, może dotyczyć pojedynczej osoby, rodziny, wioski lub całego plemienia. W jednej wiosce nie można na przykład gwizdać, w innej jeść wieprzowiny, ale grobowce są fady na całym Madagaskarze.

Kameleon, Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar.jpg

CZYTAJ TAKŻE...

SKAZANI NA MADAGASKAR

(...)

– Czemu siostry nie pomagają wszystkim? 

– Za co?

Pomimo wielu bogactw naturalnych – rud chromu, grafitu, miki, kamieni szlachetnych i złota – Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie, a rozwój ponad połowy dzieci poniżej piątego roku życia jest opóźniony. Według danych z 2012 roku – najświeższych, jakimi dysponujemy – około 1,4 miliona uczniów szkół podstawowych nie uczęszczało na zajęcia. Organizacje pozarządowe, w tym Amnesty International, alarmują o krytycznym pogwałceniu praw człowieka, zwłaszcza w więzieniach. (...)

Wracamy na Andantsarę. W ciasnej jaskini Odile i Marie – urocze Malgaszki – uwijają się nad paleniskiem. Kolorowe ryby, które sami złowiliśmy podczas dzisiejszego polowania z kuszą, idą na ruszt. Elegancka Odile każdego ranka nakłada na twarz żółtą maskę. Roztarta kora drzewa masoanjoany pielęgnuje cerę i chroni skórę przed słońcem.

Najpiękniejsze są wieczory. Rozciągnięty na bambusowych matach, oświetlam latarką piasek na plaży. Setki krabów pustelników

z odwłokami ukrytymi w muszlach wyszło na żer. Zahipnotyzowany szumem morza, liczę gwiazdy. Odile przynosi kubek rumu

z bananami. Gdybym nie widział, jak na szczycie turni Mathieu odbiera maile, naprawdę uwierzyłbym, że jesteśmy rozbitkami.

Jak wygląda Madagaskar? 

Przychodzi czas powrotu na stały ląd. Wynajmujemy taxi-brousse („taksówka buszowa”), wszechobecne renault 4 („quatrelle”). Nie ma wiele wspólnego z autem terenowym, ale przy odpowiedniej determinacji szofera pokona prawie każdą przeszkodę. Renówka wiezie nas do Parku Narodowego Montagne d’Ambre (40 km od Diego), do wzgórz porośniętych lasem deszczowym. Florent, nasz przewodnik, prowadzi nas przez las otaczający wygasły wulkan.

Zmierzamy do wodospadu. Po stromym zboczu trochę schodzimy, trochę zsuwamy się w kierunku gęstwiny bananowców. Kilkunastometrowy wodospad nie robiłby może szczególnego wrażenia, gdyby nie kipiące wokół życie. Obok, na gałęzi, ląduje mieniący się barwami zimorodek czarnodzioby, do wodopoju podkrada się mangusta.

Mijamy 10-metrowe paprocie drzewiaste i pielgrzany z wachlarzowatymi liśćmi. Florent opowiada, że w awaryjnych sytuacjach liście te mogą być źródłem wody pitnej. W szerokich pochewkach ogonków gromadzi się woda, z której może skorzystać spragniony podróżnik, dlatego pielgrzany nazywa się też „drzewami podróżnika”. Tyle że... rosną w strefie lasów deszczowych, gdzie raczej nie brak wody wędrowcom.

Inne rośliny magazynujące wodę to baobaby – drzewa charakterystyczne dla suchych terenów. Na Madagaskarze, w jego zachodniej części, rośnie aż 7 ich gatunków, z czego 6 jest endemicznych. Legenda mówi, że diabeł posadził je do góry korzeniami, aby mieć

w piekle zielono. 

– Załóżcie kaptury – przewodnik troszczy się o nas, wskazując to, czego nasze oczy nie potrafią dostrzec. – Z tych drzew spadają pijawki.

Te malutkie stworzenia są utrapieniem podczas wypraw w lasy deszczowe, bo wchodzą nawet pod skarpety, a rany po nich nie chcą się goić. Szybko wykonujemy więc polecenie. Nagle Florent pochyla się, rozgarnia ściółkę i pokazuje nam brązowego gada. – Oto jeden z najmniejszych kameleonów na świecie. To Brookesia minima. Dorosły osobnik ma zaledwie kilka centymetrów – przy największych gatunkach kameleonów, które osiągają 60 cm długości, wygląda naprawdę niepozornie.

Fauna i flora Madagaskaru 

Idziemy dalej, nad głowami przeskakują lemury, które żyją tylko na Madagaskarze i pobliskich Komorach. Wiele spośród niemal 60 rozpoznanych gatunków i podgatunków jest zagrożonych wyginięciem. Największy z nich, indri, osiąga do 60 cm wzrostu,

a najmniejszy, lemurek myszaty, ma rozmiary dużej myszy z wielkimi oczami. Inny ciekawy lemur to aktywny nocą palczak zwany

aj-aj. Dla wielu Malgaszy jest fady – wierzą, że przynosi nieszczęście.

– Jest nieuchwytny, ostatnio widziałem go 10 lat temu – Florent pozbawia nas złudzeń co do szans zobaczenia aj-aj. – Jego środkowy palec u ręki jest prawie dwa razy dłuższy niż inne. W Europie powiedzielibyście, że pokazuje brzydki gest, ale on używa tego palca do grzebania w dziuplach i pęknięciach drzew. Wyciąga nim larwy owadów.

Ponad 100 km na południe od Diego Suarez zaczynają się tereny Rezerwatu Specjalnego Ankarana. Ten typowy dla Madagaskaru wapienny masyw to kraina jaskiń i głębokich kanionów zamieszkanych przez krokodyle.

Przechadzając się po skalistych szczytach tsingy, czuję się jak fakir. Ostre jak brzytwa skalne ostrza wrzynają się w podeszwy butów. Na moment tracę równowagę i ledwie podpieram się ręką, z palców już leci krew. Tsingy w języku malgaskim znaczy „huczeć”, bo po uderzeniu skała wydaje głuchy dźwięk.  

Wędrując w buszu, natrafiamy na wyschnięte koryto rzeki, które wyprowadza nas bezpośrednio na krawędź przepaści. Ogromny otwór w ziemi jakby połknął okresową rzekę. Nasz przewodnik zapewnia, że w porze deszczowej woda płynie 30-kilometrowym tunelem, by zakończyć swój bieg bezpośrednio w oceanie. Teraz jest sucho i jeśli tylko mamy odpowiedni sprzęt, możemy tam wejść.

Przypominam sobie, że całkiem niedawno w okolicznych grotach naukowcy odkryli niezwykłą odmianę ślepego krokodyla, więc wolimy nie ryzykować. Wchodzimy za to do groty prawie stumetrowej wysokości znajdującej się bliżej wschodniej części parku. Drogę oświetlamy sobie latarkami czołowymi. Niestety, ich światło nie dociera do sklepienia. Jedynie dzięki serii „strzałów” z mojej lampy błyskowej widzimy, że całe jest pokryte brunatną sierścią tysięcy nietoperzy.

Rozstawiamy namiot. Oczywiście rezygnujemy z tropiku, bo przy temperaturze 30 st. C już moskitiera nad głową ogranicza oddech. Noc. Puszcza pulsuje. Szmery, nawoływania, piski. Trwa polowanie. Wychodzę z namiotu. Trącam jakąś gałązkę i na ramieniu ląduje mi miniaturowy kameleon. Kilka ciekawskich lemurów zasiada na gałęziach dookoła nas, jakby zapominając o celu swej nocnej wyprawy.

Ponownie lądujemy w Tanie i tym razem terenowym wozem wyruszamy w góry na południu wyspy. Po drodze odwiedzamy Park Narodowy Ranomafana („Gorąca Woda”) blisko sławnego z gorących źródeł miasteczka o tej samej nazwie. Robimy przystanek

w drugim co do wielkości mieście wyspy – Fianarantsoa, którego nazwę Malgasze skracają do „Fiana”. W górskich wioskach nie ma sklepów, więc na targu we Fianie zaopatrujemy się w ryż, ziemniaki, makaron i warzywa. W okolicach tego miasta znajdują się plantacje herbaty i winnice.

Z Fiany na wschodnie wybrzeże, do Manakary, jeździ jedyny pasażerski pociąg na wyspie. Tory wiją się w górzystym terenie, przebiegają nad wodospadami i rzekami, chowają się w licznych tunelach, wreszcie kierują ku wybrzeżu Oceanu Indyjskiego.

W wagonie 2. klasy, na którą decyduje się niewielu turystów, można się zapoznać z ludźmi z plemienia Betsileo – specjalistami od uprawy ryżu – i hodowcami bydła z plemienia Bara.

O koło 46 km za miasteczkiem Ambalavao wjeżdżamy do Parku Narodowego Andringitra – najbardziej spektakularnego masywu górskiego na wyspie. W położonych wysoko dolinach znajdujemy widowiskowe wodospady i oderwane od świata wioseczki. To jedyne miejsce na Madagaskarze, gdzie temperatura spada czasami poniżej zera. Andingitra jest prawdziwym rajem dla trekkersów.

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar - liczi.jpg

Liczi - Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar 3 -wanilia.jpg

Wanilia - Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Dość łatwy szlak prowadzi na drugi najwyższy szczyt Madagaskaru – Boby (malgaska nazwa Imarivolanitra, 2 658 m n.p.m.), ale prawdziwą atrakcją tego miejsca są ogromne granitowe monolity. Masyw Tsaranoro („Piękna Dziewczyna”) wysokości 800 m, to jedno z największych wyzwań alpinizmu. Został odkryty przez wspinaczy dopiero 12 lat temu. Nieodwiedzana, trudno dostępna dolina szybko zyskała status atrakcji turystycznej – pod Tsaranoro pielgrzymuje dziś coraz więcej podróżników. Powstał tam luksusowy kemping Camp Catta.

Pod kilkoma ścianami masywu znajdują się stare grobowce przodków. Uznawane za fady, są miejscem budzącym strach. Miejscowi od czasu do czasu pracują dla alpinistów jako tragarze, ale żaden nie pójdzie w góry po zmroku. Boją się duchów. Po stromym zboczu wspinamy się pod ścianę zwaną Mitsinjoarivo. Wbudowane pod skałą grobowce obłożone są czaszkami zebu. Wokół leżą dziesiątki starych noszy, na których transportowano ciała zmarłych.

Z kultem przodków jest związany szokujący dla Europejczyka zwyczaj biesiadowania ze zmarłymi. W niektórych plemionach (np. Merina i Betsileo – tam nosi nazwę famadihana) zmarli są co kilka lat wyjmowani z grobu i owijani w nowe całuny. To do bólu dosłowne spotkanie z przodkami ma świadczyć o poszanowaniu i pamięci, jaką rodzina darzy zmarłego. To także okazja do imprezy suto zakrapianej rumem.

W następnych dniach przenosimy się do często odwiedzanego przez turystów Parku Narodowego Isalo. Jego najbardziej popularna atrakcja, La Piscine Naturelle, naturalny basen zasilany przez mały wodospad, jest pełen turystów, dlatego szybko decydujemy się na wycieczkę w dzicz. Po drodze odwiedzamy Canyon des Makis, gdzie mamy okazję zobaczyć lemury, by udać się później na trzydniowy trekking do odludnej Grotte des Portugais.

Wiele ciekawych zakątków Madagaskaru wciąż czeka na swoje turystyczne pięć minut. Na szczęście wiele z nich wymaga zorganizowania prawdziwej ekspedycji, więc tak szybko nie zostaną zadeptane. Wystarczy przenieść się kilka kilometrów od asfaltowej drogi, by wkroczyć w nietknięty cywilizacją ląd. Nie bez powodu Madagaskar bywa nazywany ósmym kontynentem. Jest wielki, różnorodny i żeby go naprawdę poznać, potrzeba nie miesiąca, ale lat.

Wanilia z Madagaskaru

Madagaskar słynie z przypraw, głównie wanilii. Liana ta pochodzi z Ameryki Środkowej. Na Madagaskar trafiła w 1840 r., a dziś wyspa ta daje 80 proc. światowej produkcji ekstraktu waniliowego. Lianę uprawia się na plantacjach, na których konieczne jest odtwarzanie naturalnych warunków, na przykład osłanianie roślin przed słońcem płachtami płótna.

Taka właśnie zacieniona plantacja o powierzchni pół hektara znajduje się w rejonie miasta Ambanja na północy Madagaskaru. Założono ją 5 lat temu, a dostarcza wanilii wyłącznie na potrzeby firmy Chanel. Cały zbiór jest wykorzystywany do produkcji luksusowego kremu Sublimage. Zielone strąki nie są poddawane „klasycznej” obróbce, ale przerabiane w stanie świeżym. Tuż po zebraniu kroi się je na kawałki, a następnie ekstrahuje sok zawierający cenne poliketony.

Arkady Fiedler, czyli życie na Madagaskarze

Przez lata Madagaskar był znany polskiemu czytelnikowi głównie dzięki podróżniczym książkom Arkadego Fiedlera. Autor przebywał na wyspie w latach 1937–38 i 1965–66. Jego pierwsza podróż była tajną misją na zlecenie rządu polskiego, który w okresie międzywojennym poważnie myślał o posiadaniu zamorskiej kolonii. Fiedler wylądował na wyspie w celu zbadania opłacalności śmiałego planu wykupienia Madagaskaru z rąk Francji. Na dłuższy czas zamieszkał we wsi Ambinanitelo na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru, gdzie pojął za żonę jej szesnastoletnią mieszkankę.

Fiedler bardzo się interesował losami hrabiego Maurycego Beniowskiego. Ten konfederata barski wylądował na wyspie w drugiej połowie XVIII w. jako przedstawiciel Francji. Zdobył wschód wyspy i założył kolonię handlową. Mimo wojskowego charakteru podboju, Beniowski wsławił się szczególnie humanitarnym (nietypowym wtedy) podejściem do tubylców. W roku 1776 plemiona ze wschodu i północy wybrały go swoim „Wielkim Królem”. (National Geographic)

Biologiczna różnorodność wyspy sprowadza podróżników z całego świata. Prawie wszystkie gatunki gadów i płazów na Madagaskarze, połowa ptaków i wszystkie lemury to gatunki endemiczne dla wyspy. To oznacza, że ​​na wolności nie występują nigdzie indziej na Ziemi.

Niezwykła gama roślin i zwierząt to efekt odizolowanego położenia. Pierwsi ludzie na Madagaskarze pojawili się „dopiero” około 2500 lat temu. Od tego czasu wyginęło około 30 gatunków ssaków.

W badaniu opublikowanym na łamach czasopisma naukowego „Nature Communications” paleontolodzy z Europy, Madagaskaru

i Stanów Zjednoczonych alarmują: – Jeśli endemiczna fauna i flora Madagaskaru wyginie, nastąpi upadek ekosystemów na wyspie. Będzie to miało dramatyczne konsekwencje dla źródeł utrzymania ludzi w regionie, prowadząc do głodu i masowej emigracji – powiedział współautor badania Luis Lima Valente, starszy badacz w Naturalis Biodiversity Centre w Holandii. Na Madagaskarze żyje obecnie ponad 29 milionów ludzi. 

Z podsumowania naukowców wynika, że głównymi czynnikami powodującymi utratę różnorodności biologicznej na Madagaskarze są:

  • zmiana użytkowania gruntów pod rolnictwo,

  • degradacja siedlisk,

  • gatunki inwazyjne,

  • zmiana klimatu,

  • łowiectwo.

Około 40 procent pierwotnej lesistości wyspy zostało utracone w latach 50. XX wieku i 2000 roku. Według oceny Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) w 2020 roku zagrożonych jest - poza innymi ssakami - ponad 100 gatunków lemurów żyjących na Madagaskarze. 

Ryzyko wyginięcia unikalnych gatunków zwierząt grozi kryzysem różnorodności biologicznej. Wyjście z niego może potrwać miliony lat. (redakcja)

Aruba - wyspa...

styl życia / podróże

październik'23 / 10 (14)
devi-tree-aruba.-fot_edited.jpg

ARUBA – wyspa szczęśliwa

OPIS I ZDJECIA:: STANISŁAW BŁASZCZYNA

       „One Happy Island” – lubią o swoim miejscu zamieszkania mówić Arubańczycy. Ale jak z tym szczęściem jest w rzeczywistości? Pewnie tak jak w życiu – czyli różnie. Jednak to prawda, że na tej karaibskiej wyspie dużo ludzi się śmieje, tańczy i śpiewa. I nie są to tylko turyści ze statków wycieczkowych, czy plażowicze, a przede wszystkim rdzenni mieszkańcy.
A jest ich na wyspie ponad 100 tysięcy. Głównie są to Kreole i Latynosi, którzy stanowią miks różnych ras – w tym Europejczyków, Indian i potomków czarnych niewolników. Jest też kilka tysięcy Holendrów. Warto w tym miejscu wspomnieć, że każdy obywatel Aruby jest jednocześnie obywatelem holenderskim. Wyspa stanowi terytorium autonomiczne, ale wchodzi – wraz z innymi wyspami Antyli Holenderskich – w skład Królestwa Niderlandów, więc jej mieszkańcy są formalnie poddanymi królowej holenderskiej.
Językiem urzędowym na Arubie jest (używany w sprawach formalnych) język niderlandzki, ale jest nim także (używany powszechnie na co dzień) kreolski język papiamento, będący przedziwną mieszanką wielu języków (głównie hiszpańskiego i portugalskiego). Ze zdecydowaną większością mieszkańców można się wszak dogadać po angielsku, gdyż na wyspę przylatują (i przypływają) przede wszystkim Amerykanie (stanowiąc ok. 80% wszystkich turystów odwiedzających Arubę). Obecnie – od czasu, kiedy przestały tu działać rafinerie i podupadł eksport aloesu – turystyka przynosi wyspie największy dochód.
Aruba jest jedną z trzech wysp Małych Antyli, które czasami nazywa się Wyspami Podwietrznymi ABC (Aruba, Bonaire, Curaçao) i jest położona zaledwie 24 km od wybrzeży Wenezueli. A jest to dystans krótszy niż długość wyspy, która wynosi niecałe 30 km. (Jej szerokość to niewiele ponad 8 km.)
Każda z karaibskich wysp jest inna, ale Aruba wyróżnia się wśród nich szczególnie. Choćby tylko tym, że rośnie tu zdecydowanie więcej kaktusów, niż palm, a to z powodu klimatu, który co prawda jest tropikalny i gorący, ale jest jeszcze przy tym półpustynny. Istnieje też różnica bardziej konkretna: Arubę omijają huragany. Za to wieje tu niemal zawsze wiatr (pasat) – bardziej wszak dla ochłody, bo porywisty to on nie jest (chyba, że jesteśmy na wschodnim wybrzeżu wyspy). Pogoda niezbyt zmienia się w ciągu roku, średnia temperatura dnia to 28 °C, zaś ilość dni słonecznych w roku jest tu większa niż na jakiejkolwiek innej karaibskiej wyspie (poza archipelagiem ABC).

aruba-fot.-stanislaw-blaszczyna-29.webp
aruba-fot_edited.jpg

       Aruba słynie z klimatu, słońca, plaż i nurkowania – i jest to sława zasłużona. Tutejsze plaże są piękne. Największą popularnością cieszą się zwłaszcza dwie, położone w zachodniej części wyspy: Eagle Beach i Palm Beach – szerokie, długie na parę kilometrów spłachetki lądu z pisakiem białym jak cukier, obmywane turkusową wodą Morza Karaibskiego. Jeśli są „popularne” to można się na nich spodziewać sporego tłumu plażowiczów. Przy czym więcej ludzi można spotkać na leżącej bardziej na północ Palm Beach (w rejonie tzw. high-rise, czyli „wysokopiennych” luksusowych resortów w rodzaju Ritz, Marriot, Riu, Hilton…), niż na Eagle Beach (rejon slow-rise, zdominowany przez mniejsze resorty „niskopienne”).
Ta ostatnia była naszą ulubioną plażą. Jakichś szczególnie wielkich tłumów na niej nie było (zwłaszcza spacerując rankiem dzieliliśmy ją z kilkoma zaledwie takimi jak my rannymi ptaszkami). Tutaj też najczęściej kąpaliśmy się i pływaliśmy. Skąd się wzięła nazwa Eagle Beach, to doprawdy nie mam pojęcia, bo orłów tu się raczej się uświadczy. Są za to osobliwe – ale dzięki temu bardzo fotogeniczne – drzewka divi divi: niewiarygodnie powykręcane, chylące się w stronę morza i aż dziw, że do tej pory żywe, bo każdego dnia dotykane i ściskane przez setki ludzi. Drzewka są dwa, ale oblegane jest zwłaszcza jedno z nich, bo każdy chcą zrobić sobie przy nim zdjęcie. (Podejrzewam, że jest to najbardziej obfotografowywane drzewo na Karaibach.)
Są jeszcze inne plaże, wśród których najbardziej znana jest położona na południu wyspy Baby Beach. Jadąc tam można jednak przeżyć szok na widok monstrualnej (opuszczonej i niszczejącej) rafinerii naftowej (ongiś jednej z największych na świecie, przerabiającej ropę naftową przewożoną tu z pobliskiej Wenezueli). Baby Beach znajduje się w sąsiedztwie rafinerii, ale na szczęście nie jest ona z tej plaży widoczna tak bardzo, by komukolwiek zepsuć uciechę z plażowania, opalania się, pływania i kąpieli.
Można powiedzieć, że Aruba to istota o dwóch twarzach. Jedna z nich – ta skierowana na zachód – znaczona jest pięknymi, stworzonymi do wypoczynku piaszczystymi plażami, gdzie morze jest zwykle łagodne i spokojne, a jego woda szafirowa; druga zaś – ta zwrócona ku wschodowi – jest dla tej pierwszej niczym Mr. Hyde dla Dr. Jeckylla: ostre i poszarpane skalne urwiska, smagane szaleńczo przez potężne spienione fale i prawie że sztormowy wiatr (to widok, który robi wrażenie, zwłaszcza jeśli ktoś przyzwyczaił się już do łagodności pierwszego oblicza/osobowości wyspy).
Cóż, być może dlatego ta wschodnia część wyspy wydaje się niektórym z jej gości ciekawsza? Na pewno warto się tam wybrać – nie tylko po to by zobaczyć ten fantastyczny krajobraz i poczuć potęgę morskiego żywiołu, ale również dlatego, że znajduje się tam jeszcze kilka interesujących miejsc.

aruba-fot_edited.jpg

       Najważniejsze z nich to Park Narodowy Arikok – ciągnące się jak okiem sięgnąć wzgórza wulkaniczne pokryte nieprzebytym gąszczem kaktusów (wśród nich wyróżniają się zwłaszcza organowe) i suchokrzewów (typu wilczomlecz mleczny). Są tam nawet jaskinie, wyżłobione przez wodę w skałach wapiennych, powstałych ze spetryfikowanych koralowców (największą i najciekawszą nich Fontein Cave warto zwiedzić). W strefie brzegowej parku znajduje się naturalny basen (Natural Pool), w którym można się kąpać, gdyż jest on od morza – i jego wściekłych fal – oddzielony skalną ścianą. Wielką atrakcją parku był kiedyś most naturalny (Natural Bridge) lecz niestety, runął niedawno pod własnym ciężarem i na jego miejscu zostało tylko skalne rumowisko.
Jest jeszcze kilka innych miejsc, które ewentualnie można na Arubie zwiedzić: latarnia morska California, wulkan Hooiberg, formacja skalna Casibari (z której najlepiej chyba widać prawdziwą, nieturystyczną Arubę), ruiny kopalni złota Bushiribana, farma motyli, plaża flamingów (tam, niestety, bardzo trudno się dostać, a jeżeli już się to uda, to kosztuje to krocie). Ci, którzy nurkują, mają tutaj wiele możliwości – a kto robi to nie tylko z rurką, ale i z akwalungiem, to może u wybrzeży wyspy przeżyć prawdziwą podwodną przygodę, mając do dyspozycji aż siedem wraków (w tym dwa samoloty i robiący największe wrażenie niemiecki okręt SS Antilla, zniszczony w 1940 roku przez samych Niemców, którzy nie chcieli go oddać w ręce Holendrów). Nie sposób przegapić największego miasta – a jednocześni stolicy Aruby – Orenjestad (jak dla mnie zbyt upiększonego, z dziwną architekturą przypominającą jakiś pseudo-kolonialny cukierkowy Disneyland). Trzeba tylko uważać, żeby nie wybierać się do śródmieścia w tym samym czasie, kiedy ze statków wycieczkowych spływają i zalewają miasto tysięczne hordy turystów.
Z tego, co napisałem o rozsianych po wyspie atrakcjach, można chyba wywnioskować, że przebywając na Arubie warto choć na parę dni wypożyczyć samochód (przy czym jazda po terenowych, żwirowo-piaszczystych drogach wschodniej części wyspy, wymaga samochodu z wyższym zawieszeniem – SUV’a, a jeszcze lepiej jeepa z napędem na cztery koła). Jeśli chodzi o nas, to przez cały pobytu na Arubie dysponowaliśmy samochodem, dzięki czemu poznaliśmy wyspę dość dobrze. I muszę powiedzieć, że jej różnorodność bardzo mnie zaskoczyła – pozytywnie, rzecz jasna. Polecam więc przekonać się o tym samemu, ale jeśli ktoś chce spędzić swoje wakacje tylko na plaży, to… voilà!
Jeżeli nie chce się wydawać fortuny na pobyt w hotelu czy resorcie przy plaży, (ceny za noclegi bywają w nich rzeczywiście astronomiczne), to można wynająć jakieś lokum w interiorze wyspy i stamtąd wybierać się na plażę samochodem (wypożyczenie małego samochodu nie jest tu wcale takie drogie). O Arubie mówi się, że wyjazd na nią to kosztowna impreza, ale (z własnego doświadczenia) wiem, że jeżeli zastosuje się ten drugi wariant pobytu na wyspie, to nie wypada to drożej, niż np. wakacje na Florydzie.
Powinienem jeszcze wspomnieć o jedzeniu, które na Arubie jest naprawdę znakomite (całe mnóstwo restauracji serwującej najczęściej owoce morza) ale to trzeba sprawdzić samemu. Dlatego życzę wszystkim Czytelnikom aby mogli się na tej „szczęśliwej wyspie” choć raz w życiu znaleźć, doświadczając jej uroków, piękna i smaków własnymi zmysłami – i na własnej skórze.

aruba-fot_edited.jpg
aruba-fot_edited.jpg
aruba-fot_edited.jpg
aruba-fot_edited.jpg
aruba-fot_edited.jpg
Najsłynniejszy pociag swiata

styl życia / podróże

październik'23 / 10 (14)

Najsłynniejszy pociąg świata 

JANUSZ MINCEWICZ

orient express_edited.jpg

Przed 140 laty, 4 października 1883 roku z peronu paryskiego dworca Gare de l’Est ruszył pierwszy Orient Express, złożony

z lokomotywy parowej oraz pięciu wagonów: bagażowego, restauracyjnego, dwóch sypialnych oraz z wagonu dla obsługi. Orient Express był spełnieniem marzeń Georgesa Nagelmackersa, 38-letniego Belga (zmarł w roku 1905), który siedem lat wcześniej założył firmę o nazwie Compagnie Internationale des Wagons-Lits et des Grands Express Européens (Międzynarodowa Spółka Wagonów Sypialnych i Wielkich Ekspresów Europejskich).

Podróż 2880-kilometrową trasą trwała ponad 80 godzin, a pociąg rozwijał zawrotną jak na tamte czasy prędkość – 80 km/godz.

Pierwsze na świecie wagony z resorami

W jadącym do Stambułu Orient Expressie było czterdziestu zaproszonych przez Belga gości. Należeli oni do francuskiej elity towarzyskiej i intelektualnej. Każdy uczestnik musiał zapłacić aż 500 franków w złocie za udział w tej podróży. Pasażerowie jechali

w warunkach, jakich nie oferował żaden inny pociąg na świecie, bo oprócz przedziałów sypialnych była palarnia, buduar dla dam oraz łazienki wykładane mozaiką. Luksusowego wystroju dopełniały czerwone pluszowe fotele, orientalne dywany i aksamitne zasłony oraz mahoniowa boazeria. Wszystkie wagony, po raz pierwszy na świecie, wyposażono w specjalne resory łagodzące wychylenie podczas pokonywania zakrętów z prędkością 80 km/godz.

Witali monarchowie

Uruchomienie luksusowego pociągu było dużym wydarzeniem medialnym. Pasażerem pierwszego Orient Expressu był Henry Blowitz, korespondent londyńskiego “Timesa”. Dzięki jego relacjom świat mógł śledzić niesamowitą podróż transkontynentalnej kolei. Dziennikarz opisywał wrażenia z wizyt w przedziale restauracyjnym oraz publikował wywiady z monarchami, którzy witali przyjeżdżający do ich kraju pociąg, m.in. z rumuńskim królem Karolem i sułtanem Turcji Abdulem Hamidem II. Jednak luksusowy pociąg nie mogł dowieźć swoich pasażerów do samego Stambułu, bo nie prowadziła tam żadna linia kolejowa. Po przejechaniu przez Strasburg, Monachium, Wiedeń, Budapeszt i Bukareszt dotarł on do leżącego nad Dunajem rumuńskiego miasta Giurgiu. Tam pasażerowie przesiedli się na prom, a po drugiej stronie rzeki wsiedli do zwykłego bułgarskiego pociągu, który dowiózł ich do Warny. Z Warny statkiem przepłynęli do Turcji. Mimo tych niedogodności Orient Express zrobił furorę. Szczególnie chętnie korzystali

z nowego połączenia zamożni Brytyjczycy. Wkrótce, wraz ze wzrostem zamożności, dołączyli do nich też Niemcy, Amerykanie

i Francuzi.

Od roku 1906 także do Wenecji

Pociąg stał się ulubionym środkiem transportu koronowanych głów, które często podróżowały osobnymi wagonami dołączanymi do podstawowego składu. Car bułgarski Borys III ponoć osobiście pokierował Orient Expressem, kiedy ten przejeżdżał przez jego kraj. Możni tego świata podróżowali pociągiem tym chętniej, że trasę cały czas udoskonalano. Pod koniec XIX w. ostatecznie połączono torami Stambuł z Europą i do stolicy tureckiej można już było dojechać bez przesiadek. Po otwarciu w 1906 r. szwajcarskiego tunelu Simplon (wówczas najdłuższego na świecie) firma Compagnie des Wagon-Lits uruchomiła nową trasę, właśnie przez Simplon

i Wenecję. Dla podróżujących do szalenie modnej wówczas Wenecji Anglików było to właściwie jedynie połączenie. Kursujące na różnych trasach Orient Expressy przeżywały wtedy swój największy rozkwit. Kabiny Orient Expressu miały toaletki z umywalkami. Podczas podróży goście byli przez cały czas pod opieką hostess, stewardów i kelnerów. Kiedy jedli śniadanie, ich przedziały były przystosowywane do podróży dziennej. W trzech wagonach restauracyjnych serwowano dania m.in. wykwintnej kuchni francuskiej, a do dyspozycji pasażerów była bogata karta win. Wszystko podawano na srebrnej zastawie i w kryształowych szkłach. Na kolację należało się ubrać się w marynarkę i krawat lub smoking. Dewizą ubioru dziennego była “niewymuszona elegancja”. Podczas zwiedzania miast na trasie podróży pasażerowie mieszkali w luksusowych hotelach.

Zwieszenie broni w Orient Expressie

Złotą epokę pociągu przerwała na cztery lata I wojna światowa, która zakończyła się w 1918 r. w… wagonie Orient Expressu. To właśnie na pokładzie pojazdu nr 2419 podpisano w Compiègne zawieszenie broni z Niemcami. W okresie międzywojennym znów kursowały luksusowe pociągi. Ostatni regularny kurs Orient Expressu na trasie Paryż-Stambuł miał miejsce 19 maja 1977 roku. U kresu istnienia legendarnego pociągu podróżowali nim głównie tureccy gastarbeiterzy i zwykli turyści. Kiedy w maju 1977 r. wyruszał w swój ostatni kurs do Stambułu, nie miał nawet wagonu restauracyjnego. Jednak pociąg pod nazwą Orient Express kursował dalej na trasie Paryż-Bukareszt, która w 2001 r. została skrócona do Wiednia, a w czerwcu 2007 r. do odcinka Strasburg-Wiedeń. Oficjalnie Orient Express zakończył swój żywot w grudniu 2009 roku, ale nadal po Europie kursują różne pociągi nawiązujące do historycznego protoplasty.

Podróż za 14 tysięcy euro

W 1982 roku angielski milioner James Sherwood założył prywatną spółkę Venice-Simplon Orient Express, która odkupiła od przewoźników wagony z lat 20. i 30. XX wieku i je pieczołowicie odrestaurowała. Każdy wagon był odbudowywany przez 23 tysiące godzin. Odnowa kosztowała aż 11 milionów funtów. 25 maja 1982 roku nowy Orient Express wyruszył na trasę Londyn-Wenecja. Bilet na ten kurs kosztował 1200 funtów. Z uwagi na brak zgody kolei francuskich na użytkowanie starej nazwy Orient Express zmieniono ją na Venice-Simplon Orient Express. Obecnie firma Venice-Simplon Orient Express uruchamia kilka różnych połączeń, między innymi Londyn-Rzym. Możliwa jest również przejażdżka prawie oryginalną trasą Orient Expressu z Paryża przez Budapeszt i Bukareszt do Stambułu. Oferta firmy Venice Simplon-Orient-Express skierowana jest do bardzo zamożnych turystów. Klasyczna podróż na trasie Paryż-Stambuł w eleganckiej kabinie dwupokojowej kosztuje ponad 14 tysięcy euro za osobę. W zeszłym roku Polacy mogli się wybrać w podróż Orient Expresem na trasie Wenecja-Kraków-Drezno-Londyn, która kosztowała 7270 euro.

Pociąg w literaturze i filmie

Orient Express był opisywany w literaturze. Najbardziej znaną książką jest słynny kryminał Agathy Christie “Morderstwo w Orient Expressie”. Jej bohaterami są podróżni z różnych krajów: belgijski detektyw Hercules Poirot, rosyjska księżna Dragomiroff, węgierski hrabia Andrenyi z żoną, włoski przedsiębiorca Foscarelli, brytyjski pułkownik Arbuthnot i ofiara – zamożny Amerykanin Ratchett. Są tam jeszcze Szwedka, Francuz i Niemka. Choć wydarzenia w książce są oczywiście fikcją, to sam przekrój towarzystwa, ekskluzywnego i miesznego narodowościowo, daje obraz pasażerów, jacy na ogół podróżowali tym luksusowym pociągiem. Inna książka o Orient Expressie to “Pociąg do Stambułu” Grahama Greene’a. Orient Expressem podróżował nawet słynny James Bond

w fimie zatytułowanym  “Pozdrowienia z Moskwy”.   (log24)

bottom of page