top of page

/ przemyślenia

wrzesień/październik '25 / 4 (26)

Czarnoksiężnik z krainy Ozz

MACIEJ BOBULA

Najwspanialszym trikiem Osbourne’a był ten, że udało mu się przekonać cały świat, że jest księciem ciemności, wcieleniem zła. Kim był naprawdę? Wszystkim po trochu: biedakiem i bogaczem, wrażliwcem i bezwzględnym gościem, czarnoksiężnikiem i klaunem. Ozzy był Ozzym. Najlepszym, jakiego mieliśmy.

„4 kids from Aston – who’d have thought, eh?” – napisał w zamieszczonym na swoich mediach społecznościowych epitafium dla Ozzy’ego Osbourne’a basista grupy Black Sabbath, Geezer Butler. No właśnie, kto by pomyślał, że czwórka dzieciaków z robotniczej dzielnicy Birmingham pięćdziesiąt siedem lat po założeniu zespołu żegnana będzie przez największe gwiazdy rocka i metalu, przez dziesiątki tysięcy ludzi zebranych na stadionie w Aston na pożegnalnym koncercie, setki tysięcy oglądające transmisję z koncertu

i – później już, po śmierci Ozzy’ego – milionowe rzesze fanów wypełniające każdy możliwy zakątek internetu.

W dobie streamingów, muzyki służącej za tło do życia, uśredniania gustów i szeroko zakrojonych strategii marketingowo-promocyjnych, które byle gnioty wynoszą na sprzedażowe olimpy, sukces Black Sabbath wydaje się jedną z tych rzeczy, które wydarzyły się w jakimś innym świecie.

Wbrew pozorom podobnie było te niespełna sześćdziesiąt lat temu, kiedy historia mogła potoczyć się zupełnie inaczej – Tony Iommi mógł zostać gitarzystą w dość już popularnym Jethro Tull, sam zespół za bardzo nie przyciągał uwagi wydawców, proponowano im złagodzenie brzmienia, nagranie przeboju, wpasowanie się w obowiązujące trendy. Nigdy jednak na to nie przystali. Ozzy Osbourne przyznawał w wywiadach, że jedną z najwspanialszych rzeczy, jaka mu się w życiu przytrafiła, było to, że Black Sabbath nie był tworem wykreowanym przez jakiegoś londyńskiego magnata biznesowego, ale zespołem z krwi i kości, który grał to, co chciał, czyli szybką i ciężką, nieznaną wówczas muzykę, która – jak się miało okazać – zupełnie zmieniła bieg historii. W jakimś niezwykłym przejawie sprawiedliwości dziejowej ten zespół po latach przebił się przez szklany sufit i zyskał należne mu uznanie ze wspomnianym la grande finale 5 lipca tego roku, kiedy to w ramach koncertu pożegnalnego pod nazwą ⁠„Back to the Beginning” Black Sabbath i Ozzy Osbourne ze swoim solowym zespołem wystąpili na scenie po raz ostatni.

I jeśli w tej ludzkiej zgoła opowieści, jaką jest historia zespołu, jest jakiś pierwiastek arcyludzki, odsłonił się on w osobie frontmana Black Sabbath, właśnie kiedy schorowany, przygwożdżony do czarciego tronu (i, mam wrażenie, nie raz próbujący z niego wstać),

z wyraźnym trudem śpiewający Ozzy wzywał fanów do dawania znaków życia, włącznie z typowym dlań: „Let me hear you, I can’t hear you”, klaskania, machania rękami, śpiewania tekstów. Jakby w tym odzewie od zgromadzonych szukał potwierdzenia, że wciąż jeszcze żyje, że po latach zmagań z chorobą („Byłem przygwożdżony do łóżka przez sześć lat, nawet nie macie pojęcia, jak się czuję”) wrócił do żywych.

Albo może inaczej: jakby po raz ostatni poprosił o potwierdzenie, że będzie żył wiecznie.

Trochę czort, trochę klaun

I mam też wrażenie, że dla tych tłumnie zgromadzonych na stadionie Villa Park w dzielnicy Aston i dla tych oglądających transmisję online ta ludzka, arcyludzka historia w pewien sposób zatoczyła koło. Każdy miał w trakcie tego koncertu jakiś swój back to the beginning, bo siłą rzeczy każdy miał jakiś swój, mniej lub bardziej pamiętny, start z muzyką Ozzy’ego i Black Sabbath. Dla mnie najbardziej poruszającym momentem było ckliwe, bo ckliwe, ale zawsze niezawodnie chwytające za serce „Mama, I’m Coming Home”, przywołujące rok 1996 i teledysk obejrzany na Vivie Zwei. Dla zaledwie kilkuletniego mnie był to pierwszy utwór, który muzycznie

(o niemuzycznej inicjacji trochę niżej) otworzył przede mną tę puszkę przeklętego, jak się później okaże, uniwersum spod znaku czarownic, diabłów, grobów, słodkich liści i przede wszystkim tego przechery – trochę czorta, a trochę klauna, kogoś przez lata bardzo mi, jak się miało okazać, bliskiego.

Każdy miał w trakcie tego koncertu jakiś swój back to the beginning, bo siłą rzeczy każdy miał jakiś swój, mniej lub bardziej pamiętny, start z muzyką Ozzy’ego i Black Sabbath

Dwa lata później, kiedy już bardziej świadomie dobierałem sobie repertuar, tato przyniósł mi z pracy pożyczoną od kolegi płytę „Ozzmosis”, którą – na podstawie wyczytanych w archiwalnych „Metal Hammerach” recenzji – polubiłem, jeszcze zanim ją usłyszałem, a później katowałem ile wlezie, marząc jednocześnie o wcześniejszych płytach Ozzy’ego. W tychże pismach wyczytałem, że są jeszcze lepsze. Im bardziej gorączkowo marzyłem o „Blizzard of Ozz” i „Diary of a Madman”, tym uporczywiej los zsyłał mi niespodzianki w postaci tych późniejszych (był to rok 2002) płyt Osbourne’a. A to na wakacjach w Ustroniu Morskim trafiłem na ulicznego sprzedawcę, który obok „Iowy” Slipknota wcisnął mi jeszcze „Down to Earth”, o którym albumie nie sposób było nie słyszeć za sprawą „Dreamer”, singla, który zdawał się lecieć nawet na ustrońskich dansingach. A to jakimś cudem wygrzebałem z ukrytego

w szopce stosu pirackich kaset ojca jakąś trefną wersję „No More Tears” wydaną przez niejaki Poker Sound.

Ozzy, o czym zaświadczy sam Krzysztof Cugowski, był wtedy w peaku swojej popularności i co druga metalowa koszulka była koszulką z księciem ciemności właśnie. Sam kupiłem sobie T-shirt z okładką „Down to Earth”, bo tylko taki mieli w jednym z tych kurortowych pawilonów, w których handlowano tekstyliami. W MTV puszczano w najlepsze „Rodzinę Osbourne’ów”, która utrwalała wizerunek Ozzy’ego nie jako mrocznego szaleńca, jakim wtedy pragnąłem go widzieć, ale pociesznego staruszka w cynglach, wisiorkach, sygnetach i dresiku, szurającego kapciami po swojej przytulnej posiadłości i rzucającego bon motami przy akompaniamencie jowialnej muzyczki dodanej w postprodukcji.

Kiedy dziś patrzę na tamtego lekko bełkoczącego i zesztywniałego w kościach, a przecież wtedy zaledwie 53-letniego staruszka, dochodzi do mnie, jak czas miarowo i bezwzględnie korodował jego zdrowie, w czym sam zainteresowany aktywnie partycypował, biorąc pod uwagę mnogość substancji, jakie wrzucał w siebie w trakcie kariery. I jakkolwiek przaśny Osbourne by nie był w tym reality show, nie sposób było nie mieć do niego sympatii, bo nawet popularny telewizyjny format nie był w stanie go okiełznać. Klął jak szewc, był trochę śmieszny, trochę nieporadny – był sobą.

Jakkolwiek przaśny Osbourne by nie był w tym reality show, nie sposób było nie mieć do niego sympatii, bo nawet popularny telewizyjny format nie był w stanie go okiełznać.

I to jest moim zdaniem jedna z kluczowych cech, które może nie tyle wyniosły go na piedestał, ile zaskarbiły mu przychylność mas – dezynwoltura wyniesiona z trudnych warunków robotniczego Birmingham, tamtejszych fabryk i więzienia, w którym przesiedział kilka tygodni za kradzież. Fakt, że za całym tym misternie budowanym i naturalnie burzonym wizerunkiem Szatana wcielonego zawsze kryła się prawdziwa osoba z krwi i kości, ten sam niepokorny duch, który nawet zapadnięty w zdegradowanym, steranym chorobą ciele za wszelką cenę próbuje się z niego wydostać.

Chodź na sabat

Kiedy w końcu doczekałem tych upragnionych wczesnych płyt Ozzy’ego, nie doceniłem ich należycie. Orbitowałem już wtedy na planecie Black Sabbath, której – w przeciwieństwie do solowych płyt wokalisty – już nigdy na dobre nie opuściłem. O istnieniu tego zespołu usłyszałem wtedy mniej więcej, kiedy usłyszałem, że istnieje sam Ozzy. Było to w książce, którą ku przestrodze pokazywała mi moja babcia, zatytułowana była „Szatan istnieje naprawdę”, autorem był niejaki Bonifacius Gunther, miała nęcącą bladoróżową okładkę z diabłem i rozdział poświęcony złowieszczemu wpływowi muzyki rockowej na umysły młodych ludzi, w tym zespołu Czarny Szabat i jego odgryzającego głowy gołębiom i nietoperzom wokalisty. Z perspektywy czasu widzę wyraźnie, że gdyby nie ta książka, prawdopodobnie zostałbym w życiu kimś innym.

Czas pozwolił mi też lepiej zrozumieć, dlaczego muzyka z tej konkretnej szuflady achronologicznie przyszła do mnie najpierw za sprawą solowych płyt Osbourne’a, a dopiero później Black Sabbath, który wciąż przecież istniał, nagrywał i wydawał płyty. Podyktowane to było zwykłą rynkową zależnością, która wtedy stawiała Ozzy’ego nad jego macierzysty zespół. To on był w telewizji, on przewodził największemu ówcześnie obwoźnemu festiwalowi metalowemu znanemu pod nazwą Ozzfest (z którym w 2002 roku razem ze Slayerem i Toolem zawitał do Polski), sprzedawał masę płyt i merchu. Black Sabbath, mimo szeregu wcale udanych płyt („Headless Cross”, „Dehumanizer”), został wówczas zdegradowany do roli karłowatego, jak na swój faktyczny format, zespołu.

I dopiero powrót Ozzy’ego na macierzyste łono ponownie wystrzelił zespół tam, gdzie zawsze powinien być, czyli w ścisłym panteonie.

Symboliczny pokaz siły, jaki stanowił koncert ⁠„Back to the Beginning”, był jedynie przypieczętowaniem faktu, że wpływ macierzystego zespołu Osbourne’a na muzykę jest nie do przecenienia, że gdyby nie Black Sabbath, nie byłoby muzyki metalowej

i okołometalowej w znanym nam kształcie. Heavy metal, thrash metal, doom metal, stoner rock, hardcore punk, sludge, grunge – wszystkie te gatunki wyrastają z tego konkretnego sabbathowego korzenia, co niewątpliwie czyni zespół z Birmingham najbardziej wpływowym w historii metalu i hard rocka.

 

Heavy metal, thrash metal, doom metal, stoner rock, sludge, grunge – wszystkie te gatunki wyrastają z tego konkretnego sabbathowego korzenia.

O tym, że z siłą tej muzyki trudno dyskutować, uświadomił mi pierwszy, spóźniony kontakt z „Paranoid”. Nie da się o tym pierwszym wrażeniu pisać, nie osuwając się w ostępy banału, słowa patetyczne i poetyczne, ale jak inaczej odnieść się do tego zmieniającego percepcję dzieciaka momentu – do chwili pierwszego kontaktu z obcą, wydawałoby się, formą życia? Bo kontakt ten ma w sobie znamiona jakiegoś bliskiego spotkania trzeciego stopnia, obcowania z wizją na tyle potężną i pochłaniającą; aż trudno się dziwić, że przestrzegają przed nią w tych paranoicznych nomen omen broszurach. Riffy Iommiego, głos młodego Osbourne’a, teksty, mrok, jak lawa sączący się ciężar, przyspieszenia, które później będą napędzać setki zespołów do grania coraz szybciej, coraz ciężej. Do tego ten repertuar, strzał za strzałem, następujące po sobie „War Pigs”, „Paranoid”, „Planet Caravan”, „Iron Man”, „Electric Funeral”. Wszystko 10/10. Name more iconic quintet. Nie ma takiego. A przecież na (prawie) każdej płycie Black Sabbath z Ozzym mamy po kilka takich nokautujących combosów, jeden po drugim absolutnie wybitnych numerów.

Najlepszy Ozzy świata

Wbrew temu, co niektórzy zdają się sugerować po jego śmierci, Black Sabbath nie mogliby się obejść bez Ozzy’ego. Nie zliczę, ile już razy trafiłem na tzw. niepopularne opinie, że Osbourne nie potrafił śpiewać, że Ronnie James Dio był lepszym wokalistą; że nic nie znaczył dla Black Sabbath, bo to Tony Iommi przez lata ciągnął ten zespół, Geezer Butler pisał teksty, a Bill Ward wymyślił sataniczną otoczkę. Zgoda, ale nawet wziąwszy to wszystko pod uwagę, i tak nie sposób wyobrazić sobie żelaznego kanonu grupy bez Ozzy’ego.

Tym bardziej że, przypomnijmy, stan rzeczy po opuszczeniu zespołu był taki, że Ozzy radził sobie lepiej, nie tylko komercyjnie. A czy faktycznie nie potrafił śpiewać? Być może, ale to była integralna część jego szarmu. Z pełnym przekonaniem można rzec, że nikt w historii tak wspaniale nie naśladował wokalem melodii wygrywanych przez gitarzystę. Poza tym robił to tak przekonująco, że trudno było mu nie uwierzyć. Doskonale rzecz ujął Alexis Petridis w ⁠„The Guardian”, kiedy opisywał sugestywność jego wokalu: „Kiedy Osbourne otwierał usta, by zaśpiewać, nie trzeba było znać jego pożałowania godnego CV, by zdać sobie sprawę, że życie go zbytnio nie rozpieszczało. Jego głos był żałosnym, niewyćwiczonym zawodzeniem, najlepiej nadającym się do wykonywania utworów, które wpisywały się w definicję rock’n’rolla, którą niegdyś przedstawił nieżyjący już frontman zespołu Dr Feelgood, Lee Brilleaux: «Music about sod’s law and bad luck» (Muzyka o pechu i złośliwości losu)”. A jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości, wystarczy posłuchać „Changes” albo „Solitude”, żeby pojąć, kto był najlepszym bluesmanem w świecie metalu.

Że nie potrafił pisać muzyki? Nie zmienia to faktu, że miał szczęście trafiać na wybitnych gitarzystów. Tony Iommi, nieodżałowany Randy Rhoads czy Zakk Wylde to sam szczyt szczytów sześciu strun, chyba tylko The Yardbirds mieli w swojej historii lepszych gitarowych. Nikomu też w świecie metalu nie udało się wykreować bardziej charakterystycznej persony niż Ozzy’emu i nie zapraszam do dyskusji. Tak jak w tym słynnym bon mocie o diable, który przekonał świat, że nie istnieje, najwspanialszym trickiem Osbourne’a był ten, że udało mu się przekonać cały świat, że jest ojcem chrzestnym heavy metalu, księciem ciemności, wcieleniem zła. Kim był naprawdę? Wszystkim po trochu, biedakiem i bogaczem, wrażliwcem i bezwzględnym gościem, człowiekiem skrajnie nieodpowiedzialnym, który w końcu wziął się w garść, czarnoksiężnikiem i klaunem zarazem, tricksterem z piekła rodem. Ozzy był Ozzym. Najlepszym, jakiego mieliśmy.

Dzieciaki z grobu

W swojej autobiografii, ⁠„Ja, Ozzy”, po ciężko przeżytej śmierci ojca muzyk zastanawia się nad tym, dlaczego w szkołach nie uczy się tego, jak mierzyć się z ostatecznością: „Uczą cię, jak radzić sobie z życiem w Anglii, ale nie uczą cię niczego o śmierci. Nie ma książki, która powie ci, co robić, kiedy umrze twoja mama lub tata. Coś jakby: od teraz jesteś sam, słonko”. Ale czy można się przygotowywać na czyjąś śmierć? Reakcje na odejście Ozzy’ego zdają się temu przeczyć.

Wiedzieliśmy, że jest poważnie chory, że ten dzień nadejdzie, ale nie teraz, zaraz. Są niby starsi w kolejce, ale „śmierć, ten srogi kapral”, nie sugeruje się metryką. ⁠„Od teraz jesteśmy sami, słonko”. I jakkolwiek ponuro by to nie zabrzmiało, pocieszające jest to, że timing zejścia księcia ciemności z tego podłego świata był idealny. Zaraz po tym wydarzeniu, które dobitnie dało mu do zrozumienia, że jest kochany, że pamięć o nim i jego dziedzictwie przetrwa długo.

Niemniej ból pozostaje i ćmi tym bardziej, że śmierć Osbourne’a jest śmiercią niejako podwójną, razem z nim do Hadesu idzie przecież jego zespół, jego pierworodne dziecko. Brzmi to cokolwiek abstrakcyjnie, ale Black Sabbath – po pożegnalnym albumie, ostatniej trasie, finałowym koncercie – już definitywnie nie istnieje. Kiedy przy okazji odejścia zasłużonego muzyka pojawiają się słowa, że odeszła legenda, że kończy się pewna generacja, nadużywa się często ważkich słów, zazwyczaj niewspółmiernych do kalibru danej persony. W przypadku Ozzy’ego trudno jednak o słowa trafniejsze.

Nie ukrywam też, że bardzo w tym wszystkim porusza mnie fakt, że faktycznie powoli żegnamy ludzi, którzy tworzyli historię, jaka już praktycznie się nie zdarza. Te dzieciaki sprzed lat, które weszły na firmament w silnie klasowym świecie powojennej Wielkiej Brytanii, gdzie muzyka stanowiła jedną z nielicznych dźwigni awansu społecznego, i które dziwnym zrządzeniem losu, przy odpowiedniej konstelacji gwiazd, spotkały się w odpowiednim czasie, żeby stworzyć muzykę, jakiej świat nie słyszał, i wpłynąć na kolejne pokolenia.

A wszystko to w miejscu zwanym warsztatem świata, mocno zindustrializowanym, słynącym z przemysłu metalurgicznego Birmingham, które musi mieć w sobie jakieś podziemne fluidy, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób nasycające siły twórcze młodych adeptów czarciej sztuki (Iommi wymyślił brzmienie Black Sabbath, bo stracił opuszki palców w wypadku w fabryce blachy

i musiał grać w specjalnych nakładkach). Miasto metalurgii, miasto metalu. Miasto, z którego wyszli wszyscy diabli, a później rozpętało się piekło. Czwórka dzieciaków z Aston, kto by pomyślał, co?     (dwutygodnik.pl)

/ muzyka klasyczna

maj/czerwiec '25 / 3 (25)
Mieczyslaw Karlowicz, 1907.webp

Mieczysław Karłowicz

- wybitny muzyk pośród taterników

JOLANTA KORAL

Wspaniały taternik, odkrywca wielu szlaków i podejść. Znakomity publicysta. Prekursor fotografii górskiej. Tworzył zaledwie 14 lat, zanim przygniotła go lawina, ale jego dorobek kompozytorski jest imponujący. Muzyka Mieczysława Karłowicza zaczyna być coraz bardziej doceniana, także przez zagranicznych wirtuozów.

Rok 1909, 8 lutego. Zakopane. Ładny, choć mglisty dzień. Około 6.00 Karłowicz wychodzi w góry. W plecaku prowiant, kuchenka turystyczna, aparat fotograficzny. Pół godziny później przypina narty i zaczyna podchodzić na Boczań – widzi go leśniczy w Kuźnicach. Ostatnie zdjęcia (użył czekana jako statywu): Giewont i Tatry Zachodnie widziane z Boczania, i panorama ośnieżonych szczytów wokół Hali Gąsienicowej.

O 10.00 zjeżdża do schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego. Je śniadanie. Wpisuje się do książki wejść i wyjść. Dopisuje (pedant, nie mógł zignorować takiego nieporządku): „Okiennicę przy jednym z okien zastałem otwartą”. Przypina do nart pasy futra ułatwiające podchodzenie. Zostawia płaszcz, bierze tylko aparat. Idzie w stronę Czarnego Stawu. Kilkadziesiąt godzin później Mariusz Zaruski i Stanisław Gąsienica-Byrcyn wyruszają na poszukiwania. Idą po śladach jego nart, w górę, pod Mały Kościelec. Zaruski notuje: „Na grani odsłania się widok straszny: ślady nart idące po zboczu gubią się w bruzdach i pokruszonych bryłach śniegu już spadłej ogromnej lawiny… Z drugiego końca już nie wychodzą! Naga i bezduszna prawda: to jego mogiła! […] Słucham… może dźwięk jaki stąd doleci? Może ktoś z głębi zacznie kołatać? Na śniegu się kładłem, przykładałem ucho do śniegu, chodziłem po tej nieszczęsnej mogile, szukałem w niej kijem do nart. Nic! Głucho i pusto”.

12-osobowa ekipa ratowników po trzech dniach kopania znalazła ciało i zniosła je do Kuźnic. Niedaleko leżał plecak, a w nim nieuszkodzony aparat fotograficzny.

marta_ptaszynska 3

CZYTAJ TAKŻE 

Baronowa perkusji i kompozycji -  Marta Ptaszynska

(...) - Nie, nie urodziłam się z tym – śmieje się. To nabyte, wyćwiczone. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dostałam się do Paryża – w związku ze stypendium rządu francuskiego – na studia kompozytorskie u wielkiej Nadii Boulanger, która twierdziła, że kompozytor powinien słyszeć zapis nutowy podczas czytania. I nauczyła mnie tego. (...)

Na wrotkach przez Chmielną

Napisał wiele artykułów o tym, jak bezpiecznie chodzić po górach. Nie traktował wędrówek jako zaliczania kolejnych szczytów – dla niego liczyło się przede wszystkim odkrywane w tych wędrówkach piękno i cisza. Nie ryzykował. Zgubiło go to, że zbocze pod Małym Kościelcem porasta kosówka – myślał pewnie, że utrzyma śnieg…

Po raz pierwszy zobaczył Tatry, gdy miał 13 lat – w wakacje. Trzy lata później wchodzi na Kościelec (zgodnie z ówczesnym przewodnikiem na „wyrypę” najlepiej wziąć bigos, bulion albo ozory, herbatę, czarną kawę, wódkę, wino, arak…) i opisuje to w „Kurierze Zakopiańskim”. Po maturze Zakopane odwiedza regularnie.

Rodzina Karłowiczów to familia nomadów: ciągle zmieniają kraje, miejsca, domy. Ojciec Mieczysława Jan to postać niezwykła: studiował historię i filozofię w Moskwie, Heidelbergu i Paryżu, kompozycję w Brukseli. Obowiązki ziemianina go nie pociągały – podróżował, komponował, rozpoczął wydawanie trzech wielkich słowników: wyrazów obcych, gwar polskich i języka polskiego. Matka – Irena Sulistrowska, skoligacona z Radziwiłłami, też była utalentowana muzycznie. Osiedli (nie na długo) we dworze w Wiszniewie, tu urodziła się czwórka ich dzieci – Mieczysław był najmłodszy, przyszedł na świat 11 grudnia 1876 roku. Mieczyś, Mieczek, Mieczula – jak go nazywali – był słabowity. Pakowano w niego lekarstwa i rozpieszczano. A on był ciągle ponury i obrażał się o byle co. Na początku lat 80. Jan sprzedał większość dóbr i rodzina przeniosła się do Heidelbergu. Jako siedmiolatek Mieczyś rozpoczął naukę gry na skrzypcach. Po trzech latach rodzina przeniosła się do Pragi, potem do Drezna, wreszcie do Warszawy – osiadła na ulicy Chmielnej, potem na Jasnej. W mieszkaniach Karłowiczów bywali znakomici goście: Eliza Orzeszkowa, Adolf Dygasiński, Aleksander Świętochowski.

Poza nauką muzyki rodzice znaleźli Mieczysiowi pożyteczne zajęcie – stolarstwo, by wyrabiał zręczność palców (matka uważała, że skrzypce skrzypcami, ale dobrze mieć praktyczny fach w ręku). Uwielbiał to – był szczególnie dumny z wykonania drewnianego widelca…

Ciągłe kłopoty ze zdrowiem nie przeszkadzają mu uprawiać sportów: jeździ na łyżwach i rowerze i – jako jeden z pierwszych warszawiaków – na wrotkach. Po ulicy Chmielnej, bo tylko ona miała wtedy asfaltową nawierzchnię.

W szkole (słynnym matematyczno-przyrodniczym gimnazjum Wojciecha Górskiego) – samotnik, wobec kolegów uprzejmy, ale zamknięty w sobie. Ma tylko jednego przyjaciela. Niezależnie od charakteru Karłowicza trudno się temu dziwić: czas po szkole zajmuje mu nauka gry na skrzypcach u wybitnego wirtuoza Stanisława Barcewicza, który studiował kompozycję u samego Czajkowskiego.

Uczy się także kompozycji, sam udziela lekcji gry. Koncertuje. Pierwszy utwór – wysłaną na konkurs pieśń „Z nową wiosną” – podpisał nazwiskiem przyjaciela (wstydził się?).

Ujawnia też talenty literackie – publikuje w „Wędrowcu” barwne i fachowe opisy górskich wycieczek, utrwala je na znakomitych zdjęciach.

Wyjeżdża do Berlina na studia muzyczne, ale słucha także wykładów z filozofii i fizyki. Pobiera lekcje kompozycji u znakomitego Henryka Urbana. Komponuje pieśni i utwory na orkiestrę. Podobnie jak w szkole żyje na uboczu: dopadają go ataki przygnębienia i depresji, lęk przestrzeni. To zresztą rodzinne: na neurastenię cierpiał ojciec, zaburzenia psychiczne miało całe rodzeństwo. Z typową dla siebie pedanterią zabiera się do „samouzdrawiania” – studiuje i stosuje zalecenia podręcznika „Kształcenie woli” Jules’a Payota. Być może żelazna dyscyplina pomogła, bo ataki depresji mijają. Na zawsze jednak pozostał samotnikiem.

Wysoki, szczupły, przystojny blondyn o szaroniebieskich oczach, krótko ostrzyżonych włosach i w modnych okularach w drucianej oprawie. Skromny. Zawsze wytworny, nawet na narciarskich treningach i górskich wyprawach w białej koszuli i krawacie. Sztywny, wyniosły. „Lubił okazywać się zimnym, ironicznym, pogardliwym […], najlżejsze dotknięcie go, żart, obrażenie jego upodobań, zlekceważenie jego woli, chęci – sprawiało odsunięcie się, skrytą niechęć, gorycz i trwało długo – wspomina jego kuzynka Helena Romer-Ochenkowska. – Wypowiadał się w muzyce. Nie zwierzał chyba nikomu. Od dziecka rósł jakiś osobny, ni to dziki, ni to wzgardliwy, stęskniony do serc bliskich i odtrącający je, gdy się zbliżały”.

W dyskusji potrafił zareagować dosadnie, brutalnie nawet. Ale też nie stronił od sztubackich żartów, miał znakomite zdolności parodystyczne – na przykład towarzystwo w Zakopanem bawił, parodiując turystów z Węgier i Niemiec.

Swastyka na szczycie

Początek XX wieku to dla Karłowicza trudny okres. Artysta wchodzi w konflikt z kierownictwem powstałej w 1901 roku Filharmonii Warszawskiej. O co poszło? Dyrektorzy filharmonii: Emil Młynarski i Aleksander Rajchman, w pogoni za zyskami wystawiali na scenie narodowej dziełka mało ambitne, bywało że i operetkę. Przed młodymi i ambitnymi kompozytorami drzwi filharmonii były zamknięte. Opublikowany w 1902 roku w „Gazecie Polskiej” artykuł „Muzyka swojska w Filharmonii Warszawskiej” to początek sześcioletniej walki Karłowicza o zmianę profilu placówki. Po zainicjowanym przez niego proteście, który podpisali poza nim m.in. Artur Rubinstein i Karol Szymanowski, Rajchman ustępuje w 1908 roku ze stanowiska. Ale zanim to nastąpiło, Karłowicz nie może wystawiać – chyba że wynajmie na własny koszt orkiestrę zagraniczną. Musi znosić nagonkę krytyków.

Projekt-bez-tytułu

„Mówiłem ci niejednokrotnie, do jakiego stopnia wstrętne i obce są mi stosunki tutejszego świata muzycznego. Myślałem, że czas wpłynie cokolwiek na poprawę tego »rzeczostanu«, tymczasem nie jest lepiej, ale gorzej. […] Zadałem sobie tedy pytanie, czy ma jakikolwiek cel dalsze zżeranie się wewnętrzne w wyjałowionej i obcej mi atmosferze tutejszej; odpowiedź była: nie!” – pisze do szwagra Zygmunta Wasilewskiego w 1904 roku.

Nie od razu jednak porzucił wraz z matką (ojciec umarł w 1903 roku) mieszkanie na Jasnej. Zapisuje się na kurs dyrygentury w Lipsku u słynnego Arthura Nikischa. Pracuje nad poematem symfonicznym „Stanisław i Anna Oświecimowie” uważanym za najwybitniejsze jego dzieło. Niektórzy badacze wiążą wykorzystanie przez kompozytora XVII-wiecznej legendy o tragicznej, „nieczystej” miłości brata i siostry z nieszczęśliwą miłością Karłowicza do ciotecznej siostry Ludwiki Śniadeckiej. Mówią o tym jednak bardzo nieliczne wzmianki. O żadnej innej kobiecie w jego życiu nic nie wiadomo…

W połowie 1907 roku Karłowicz ma dosyć – wyjeżdża do Zakopanego, myśli o zamieszkaniu tu na stałe. Chodzi po Tatrach. Na górskie wycieczki zabiera zawsze słoiki z farbami i pędzelek. Oznacza trasy dla tych, którzy będą iść po nim. A po wejściu na szczyt maluje na głazie swastykę, tradycyjny element góralskiego zdobnictwa (sygnował nią także swoje listy i bilety wizytowe). Nikt ze współczesnych nie zaliczył tylu tras i szczytów… Uczy się także jeździć na nartach na kursie prowadzonym przez Mariusza Zaruskiego, legendarnego taternika, popularyzatora turystyki, działacza Towarzystwa Tatrzańskiego. W Zakopanem odzyskuje zapał do pracy: kończy poemat „Stanisław i Anna Oświecimowie”, zabiera się do pracy nad następnym – „Smutną opowieścią”.

Narty z Wiednia

Gdy Karłowicz po raz pierwszy przyjechał do Zakopanego, to była dziura, która dopiero od niedawna uzyskała status uzdrowiska. Zaczęła się cywilizować dzięki staraniom powstałego w 1873 roku Towarzystwa Tatrzańskiego, które budowało chodniki, stawiało latarnie, sfinansowało założenie telegrafu, organizowało przewodnictwo górskie. W 1907 roku od Chabówki aż do dworca można już było dojechać koleją. Powstają murowane hotele, kamienice, sklepy.

Karłowicz działa w Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego – jest gorliwym propagatorem turystyki kwalifikowanej. Razem z Zaruskim sprowadzają do zakopiańskich sklepów profesjonalny sprzęt turystyczny (także narty) z Wiednia. Karłowicz prowadzi wycieczki, m.in. na Giewont („powybierały się różne panienki w trzewiczkach na wysokich obcasach, z białymi parasolkami etc., oczywiście obcasy zostały po drodze, parasolki się połamały – na szczęście nikt kości nie połamał”). Razem z Zaruskim planują powołanie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Pieniądze na działalność miałoby zapewniać ze składek specjalnie powołane towarzystwo. Postanawiają wystosować odezwę do społeczeństwa, by poinformować o potrzebie utworzenia TOPR.

Zmiana na stanowisku dyrektora Filharmonii Warszawskiej umożliwiła 13 listopada 1908 roku prawykonanie „Smutnej opowieści” – krytycy byli zachwyceni, uznali Karłowicza za najzdolniejszego kompozytora młodego pokolenia. Po latach przyszedł wreszcie sukces… (70 lat później wybitny kompozytor i muzykolog Bogusław Schäffer uzna Karłowicza za najwybitniejszego po Chopinie polskiego kompozytora. „Karłowicz był pierwszym wybitnym polskim symfonikiem, twórcą obdarzonym wyjątkowym rozmachem i wielką dojrzałością” – napisał w „Dziejach muzyki”).

Następnego dnia po prapremierze „Smutnej opowieści” Karłowicz złożył u rejenta swój testament: cały majątek zapisał Warszawskiemu Towarzystwu Muzycznemu, aby wesprzeć „szerzenie kultury muzycznej w Polsce”. Po powrocie do Zakopanego razem z Zaruskim inicjują przebudowę schroniska na Hali Gąsienicowej tak, by działało także w zimie. Większość kosztów pokrył Karłowicz.

Dzień przed wyjściem na ostatnią „wyrypę” spotkał się z Zaruskim. Zredagowali odezwę w sprawie TOPR. Zaruski prosił, żeby uważał, bo pogoda sprzyja lawinom.

***

Osiem dni po akcji ratunkowej Zaruski wraca pod Mały Kościelec. W miejscu, gdzie odkopano zwłoki, drąży w śniegu studnię aż do dna lawiny. Na jednym z odkopanych głazów znaczy farbą krzyż. Obok, by łatwiej odnaleźć to miejsce, wbija w śnieg ułamaną gałąź jarzębiny. Gdy zeszły śniegi, znalazł tę gałąź. Puściła pędy… W sierpniu 1909 roku z publicznych składek pod Małym Kościelcem, poniżej ścieżki na Granaty, Kozi Wierch i Zawrat, stanął prosty granitowy obelisk ze swastyką i napisem: „Non omnis moriar”.

(zwierciadlo.pl)

/ muzyka popowa

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)
Lady Gaga

LADY GAGA
i jej nowa płyta "Mayhem"

Siódmy album Lady Gaga to dialog z jej poprzednimi dokonaniami. Niemal każda piosenka na płycie „Mayhem” brzmi, jak unowocześniona wersja przebojów  przeszłości. To nie zarzut, lecz komplement. Artystka

– dojrzała, spełniona, lecz wciąż niepokorna – nikogo nie udaje. 

ANNA KONIECZYŃSKA 

Lady Gaga wydała wyczekiwaną siódmą płytę.

Na przebojowym albumie „Mayhem” powraca do tanecznych źródeł / fot.: materiały prasowe; domena publiczna

Lady Gaga mayhem, zamieszanie, zamęt wywołała występem w filmie „Joker: Folie à Deux”. Musicalowy sequel „Jokera”, w którym zagrała Harley Quinn, uznano za jedną z najgorszych produkcji roku. Gwiazda podniosła się po porażce, by siódmym albumem, „Mayhem”, znów święcić triumfy. Wydanie płyty zapowiedziała już podczas promocji nieudanego obrazu Todda Phillipsa, a pracowała nad nim od 2022 roku. 

Płytę „Mayhem” promują single „Disease”, „Abrakadabra” i „Die with a Smile”

„Mayhem” zapowiadały single „Disease” (fani natychmiast skojarzyli tytuł z wersem z „Bad Romance” z 2009 roku – „I want your ugly,

I want your disease”, ale tym razem to ktoś potrzebuje jej, i to ona może uleczyć jego chorobę), „Abracadabra”, który ewidentnie nawiązywał do debiutanckiego hitu „Just Dance” i brzmień lat 80., oraz „Die with a Smile” nagrany z Bruno Marsem, który długo utrzymywał się na szczytach list przebojów. 

Na najnowszym albumie Lady Gaga zdaje się świetnie bawić – czy tak samo będzie z fanami?

Choć łatwo można by zaszufladkować „Mayhem” jako album nostalgiczny, Lady Gaga pragnie być tu i teraz. Nawet wtedy, gdy sięga po inspiracje Davidem Bowiem, Blondie czy Prince’em, tłumaczy ich muzykę na współczesne dźwięki. Ale przede wszystkim czerpie

z własnego ogromnego dorobku. Utworem „Don’t Call Tonight” puszcza oko do wielbicieli „Alejandro”, ballada „Blade of Grass” przypomina chociażby „Speechless” albo piosenkę ze ścieżki dźwiękowej „Top Gun: Maverick” – przegięte, kampowe „Hold My Hand”. W „Perfect Celebrity” mierzy się ze sławą, jak kiedyś w „Paparazzi”. Na parkiet nadają się także „Killah” nagrane z producentem Gesaffelsteinem, „Zombieboy” i „LoveDrug”. Podczas gdy poprzednie albumy epatowały dramatyzmem, „Mayhem” wydaje się lekki. Lady Gaga – świadoma siebie, osadzona w sobie – po prostu świetnie się bawi. Nie musi już nikomu nic udowadniać, z nikim konkurować ani ukrywać się za kostiumem. Nie straciła pazura, gdzieniegdzie wciąż czai się mrok, ale albumem przede wszystkim wyraża radość – z życia, z miłości, z kobiecości. W wywiadzie dla Apple Music tłumaczyła, że tym razem nie czuła potrzeby „przebierania” swojej muzyki. Każdy poprzedni album zapowiadała spektakularna metamorfoza, a teledyski, oprawa wizualna, stylizacje często przytłaczały same piosenki. Tym razem liczy się przede wszystkim muzyka (co nie znaczy, że miłośnicy mody będą zawiedzeni – wystarczy zobaczyć klip do „Abracadabra”). Taką Lady Gagę – rockową i romantyczną – kupią i jej armia, Little Monsters, i fani z generacji Z, do których idolek należą Charli XCX i Chappell Roan.   (vogue.pl)

Chappell Roan

CZYTAJ TAKŻE 

Od ciszy Missouri po krzyk sceny - Chappell Roan

(...) Chappell Roan to artystka, której historia splata się z intensywnym poszukiwaniem własnej tożsamości

w świecie pełnym ograniczeń. Dorastając w maleńkim, konserwatywnym miasteczku, w rodzinie, gdzie modlitwa miała leczyć każde zło, szybko poczuła, że jej wewnętrzny świat nie pasuje do ram, które jej narzucono. (...)

/ muzyka filmowa

styczeń/luty'25 / 1 (23)

Wyżywam się w muzyce,
jak nie zawsze w życiu

Wojciech Kilar

Wojciech Kilar

Jego „Orawa” znalazła miłośników w filharmonii, „Angelusem” ludzie się modlą, „Krzesany” jest niezmiennie synonimem zachwytu nad potęgą gór. „Polonez” z Pana Tadeusza wyszedł dumnie poza kino, a „Pieśń o małym rycerzu” stała się balladą-hymnem kadry siatkarzy. Żadnemu innemu polskiemu twórcy nie udało się dotrzeć do tak szerokiego grona odbiorców. Wojciech Kilar „uruchamiał w innych poczucie, że mają

do czynienia z kimś lub czymś znajomym” – pisze Magda Miśka-Jackowska, autorka najnowszej biografii artysty. Publikujemy jej fragment.

Tylko z wielkimi

Jeśli dotąd nie udało się przedstawić Wojciecha Kilara jako potencjalnego bohatera barwnej filmowej opowieści, to może uda się teraz? Kulisy jego przygody

z kinem hollywoodzkim to wstrząsający rozdział w jego biografii. Potwierdziło się wysokie miejsce artysty w światowej muzyce, powstały wyśmienite kompozycje,

a ponieważ ten okres trwał krótko, pozostawił uroczy niedosyt. Efekty pracy dla wielkiego zagranicznego kina dają muzyce Kilara nieśmiertelność trudno osiągalną dla współczesnych twórców niepiszących do filmu. Te utwory będą trwały tak długo, jak obrazy, do których zostały skomponowane. Nic nie wskazuje na to, aby sława „Draculi” zbladła, co więcej, wciąż coś nowego się wokół tego filmu dzieje.

Tak jak wszystko w jego życiu, tak i tutaj wydarzenia rozegrały się trochę na jego warunkach. U kompozytorów, którzy latami łączą pracę filmową z twórczością symfoniczną bądź kameralną, a w każdym razie autonomiczną, następuje zwykle jakieś załamanie. Przesyt. Doświadczył tego laureat dwóch Oscarów Ennio Morricone. Włoski artysta co 10 lat obiecywał żonie, że dość z tym kinem. Nigdy nie dotrzymał słowa.

Zanim jednak doszło do spotkania Kilara z reżyserem „Draculi”, kompozytor najzwyczajniej w świecie się zmęczył. W 1990 roku skończył pracę z Wajdą nad czarno-białym filmem „Korczak” według scenariusza Agnieszki Holland i ze wspaniałą kreacją Wojciecha Pszoniaka. Janusz Korczak był lekarzem

i pedagogiem, kierownikiem dwóch warszawskich sierocińców. Twórcą systemu pracy z najmłodszymi, opartego na partnerstwie. Chronił żydowskie dzieci podczas drugiej wojny światowej tak długo, jak mógł. Potem poszedł z nimi do komory gazowej. Historia przedstawiona w filmie ma tragiczny finał, o którym wiemy, ale Wajda zdecydował się na metaforyczne, baśniowe zakończenie, za którym kompozytor podąża muzyką. Wówczas Kilar postanowił zrobić sobie przerwę od kina. Zakłócił ją telefon z Ameryki, telefon jak ze snów. Głos w słuchawce oferował współpracę z jednym z czołowych hollywoodzkich reżyserów, Francisem Fordem Coppolą.

Jak Coppola znalazł Kilara? Jest wiele wersji tej opowieści. Jedna mówi, że szukał kompozytora z Polski. Inna, że zależało mu na tym, aby pracować z symfonikiem. Jeszcze inna, że usłyszał muzykę Kilara w nowojorskiej filharmonii. I jeszcze jedna, że zobaczył „Ziemię obiecaną” i tam zwrócił uwagę na ścieżkę muzyczną. Każda

z tych wersji może być prawdziwa, każda z osobna. Mogą być także prawdziwe wszystkie razem. Najpewniej Coppola chciał nie tyle kina hollywoodzkiego, ile europejskiego. Tylko z większym rozmachem. Szukając w Polsce, chciał nieco ograniczyć koszty.

Kilar wyleciał na spotkanie z reżyserem kilka miesięcy po telefonicznej rozmowie. Obaj się do tego spotkania przygotowali. Kilara fascynowała relacja Coppoli z ojcem, Carmine’em Coppolą, który skomponował muzykę do dziewięciu jego 

Wojciech Kilar urodził się 17 lipca 1932 r. we Lwowie. Lata wczesnej młodości spędził

w Rzeszowie (jest honorowym obywatelem tego miasta) i Krakowie. W 1955 r. ukończył studia

w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej

w Katowicach, gdzie studiował grę na fortepianie

i kompozycję w klasie Bolesława Woytowicza.

W 1957 r. wziął udział w Międzynarodowych Kursach Wakacyjnych Nowej Muzyki w Darmstadt w Niemczech. Edukację muzyczną uzupełniał następnie w latach 1959-1960 jako stypendysta rządu francuskiego w Paryżu. Uczęszczał na zajęcia kompozycji do Nadii Boulanger.

Karierę kompozytora rozpoczął pod koniec lat 50. na festiwalu Warszawska Jesień. Od początku lat 60. współtworzył, wraz z Krzysztofem Pendereckim i Henrykiem Mikołajem Góreckim, polską szkołę awangardową oraz nowy kierunek we współczesnej muzyce, zwany sonoryzmem. W 1974 r. skomponował swój słynny poemat symfoniczny "Krzesany". Od tamtego czasu uchodził za czołowego przedstawiciela polskiej awangardy muzycznej. Na jego wczesne kompozycje wpływ miały m.in. twórczość Igora Strawińskiego i Beli Bartoka oraz jazz.

Wojciech Kilar był także niezwykle cenionym kompozytorem muzyki filmowej - współpracował

z wieloma sławnymi reżyserami, m.in. z Jane Campion, Romanem Polańskim, Kazimierzem Kutzem, Krzysztofem Zanussim, Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Kieślowskim czy Francisem Fordem Coppolą - to właśnie muzyka do filmu "Dracula" Coppoli przyniosła Kilarowi międzynarodową sławę.

Wojciech Kilar

filmów. Francis Ford Coppola dręczył kompozytora jego własnym walcem z „Ziemi obiecanej”, którego w trakcie ich spotkania grał nieznośnie w każdym pomieszczeniu. Zgodzili się w sprawach najistotniejszych. „Dracula”, historia arystokraty wampira stworzona przez irlandzkiego pisarza Brama Stokera, miał być na dużym ekranie wielkim romantycznym filmem z potężną oprawą muzyczną, przypominającą raczej wokalno-instrumentalną kantatę niż zwykłą ścieżkę dźwiękową. Bo Coppola robił film o tym, że Bóg się pomylił. Powiedział o tym kompozytorowi i ten wątek Kilara zaintrygował.

Umówmy się, tu nic nie wymagało dodatkowej zachęty. Rozmawiał o wspólnym filmie z reżyserem, którego podziwiał. On, którego amerykańska kinematografia porwała, kiedy był dzieckiem, kinoman. Biografka kompozytora Maria Wilczek-Krupa przedstawiła listę jego ulubionych produkcji. Otwiera ją „Ojciec chrzestny” Coppoli, potem jest „Taksówkarz” Martina Scorsese i na trzecim miejscu „Osiem i pół” Federico Felliniego z muzyką Nino Roty, jak „Ojciec chrzestny”. „Ziemia obiecana” Wajdy na czwartej pozycji.

Po ekscytującej rozmowie z Coppolą Kilar wrócił do hotelu. Tam jego serce powiedziało emocjom i podnieceniu kategoryczne „stop” – dostał ataku serca. Zawał wyłączył kompozytora z pracy na wiele miesięcy, ale szczęśliwie problemy ze zdrowiem nie zabrały szansy pisania dla Coppoli. Gwarancja dużej wolności artystycznej także została utrzymana. Kilarowi może najbardziej odpowiadało to, że mógł muzyką dominować nad obrazem w niektórych jego fragmentach.

Dracula dostał imponującą, skomponowaną z rozmachem stylistycznym i obsadowym muzykę (100-osobowa orkiestra i 50-osobowy chór). Upewniano się, czy rzeczywiście aż takiego składu potrzebuje sekcja dęta orkiestry. Prawie na pewno możemy powiedzieć, że zagrali u kompozytora z Polski chyba wszyscy aktywni tubiści hollywoodzcy. Kilar napisał wybitnie – bombastyczny temat główny Vampire Hunters, gęste smyczki w olśniewających tematach The Storm i Love Remembered, w których sporo było inspiracji własną twórczością symfoniczną. Posłużył się fragmentami Angelusa i Victorii. Coppola takiej donośnej ścieżki oczekiwał. A Hollywood było naszym kompozytorem szczerze zdziwione. Najbardziej tym, że przeznaczonego dla orkiestratora honorarium nie było komu wręczyć. Artysta zaznaczył, że sam przygotował orkiestrację i że jest to tak istotna część jego pracy, iż innego rozwiązania nie brał nigdy pod uwagę. Może gdzieś do dziś plotkuje się w Los Angeles o dziwnym polskim kompozytorze, który sam sobie pisał partytury.

Zanim skończono ostatnią fazę montażu, muzyka była gotowa. Są sceny, które specjalnie do niej dopasowano. Zagrała również – co nieczęste, zwykle do trailera komponuje ktoś inny – w zwiastunie filmu. Dobrze, że w amerykańskim kinie zgodziły się też budżety. Coppola tą historią uratował firmę American Zoetrope przed bankructwem.

Dracula wszedł do kin w 1992 roku. Ale – jak wiemy – czas nie jest dla głównego bohatera żadną przeszkodą. W 2019 roku wydarzył się więc mały filmowy cud. Film Francisa Forda Coppoli z niezapomnianymi kreacjami Moniki Bellucci, Gary’ego Oldmana, Keanu Reevesa, Anthony’ego Hopkinsa i Winony Ryder został pokazany z muzyką graną na żywo na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie i Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Filmowej „Fimucité” na Teneryfie. Odtworzenie i zaadaptowanie ścieżki Kilara w sposób, który umożliwiałby taki symultaniczny seans, było procesem trudnym i czasochłonnym. W części wymagało spisywania ze słuchu takt po takcie.

Za muzykę do Draculi Kilar dostał nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Kompozytorów, Autorów i Wydawców (ASCAP). Drzwi do stałej pracy w Hollywood miał właściwie otwarte. Pewnie by przez nie przeszedł, tylko że Hollywood, jak żadne inne miejsce na świecie, wymaga od kompozytorów łatwego godzenia się na artystyczne kompromisy i pojednawczych rozmów z producentami. A na to nie miał ochoty. Pożegnał się więc z kontraktem na napisanie muzyki do ekranizacji „Władcy pierścieni”. Odmówił też Brianowi De Palmie. I odzyskał święty spokój.

ksiazka o Wojciechu Kilarze

"Kilar" (biografia)

Magda Miśka-Jackowska

Polskie Wydawnictwo Muzyczne, rok 2022 (I wydanie)

Wielkie kino przychodziło i przychodziło. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, mimo składanych sobie znów obietnic, że odłoży je na jakiś czas, skusił go kostiumowy dramat „Portret damy” w reżyserii Nowozelandki Jane Campion. Była to opowieść o młodej i niezależnej Amerykance usidlonej przez obłudnego męża, w wybornej obsadzie: Nicole Kidman i John Malkovich. Wracając ze spotkania z artystką, w samolocie gdzieś nad Singapurem, Kilar naszkicował pomysł muzycznego prologu filmu. Nie miał pod ręką papieru, skorzystał więc z karty pokładowej. Podarował ją później Campion. Samolot musiał być pusty, skoro skłonił kompozytora do tak niezwykłego działania. Puste samoloty lubił najbardziej.

Przestrzenny, kołyszący temat na flety proste i smyczki z jakąś dziwnie znajomą słowiańską nutą to w filmowej literaturze Kilara jedna z najwspanialszych kompozycji. Jest kobieca, jak filmy Campion. Ciągle ktoś daje jej drugie, pozafilmowe życie, jak na przykład Anna Maria Jopek w piosence „Szepty i łzy” ze słowami Marcina Kydryńskiego, z albumu Bosa z 2000 roku, wykonywanej także w wersji z trębaczem Tomaszem Stańką. Jest jeszcze wiele innych opracowań jazzowych, w tym pianisty Kuby Stankiewicza z płyty, którą poświęcił twórczości Kilara. Wcześniej niechętny obecności swojej muzyki filmowej poza kinem, kompozytor od pewnego momentu mówił wykonawcom z uśmiechem: „Robić i nie bać się zmian”.

W Polsce i na świecie Kilar jako twórca, nie tylko filmowy, nie należał do żadnej grupy. Nie dałoby się go włożyć w sztywne ramy, nigdy nie działał na siłę. Powiedział sobie, że chce pracować tylko z wielkimi. Stać go było na realizację tego planu, a do jego wielkich reżyserów należał też Roman Polański. Ten po stracie Krzysztofa Komedy od długiego czasu szukał kompozytora, który dopełni jego kino muzyką tak, jak robił to poprzednik. Kilar pracował z Polańskim trzy razy – przy dramacie „Śmierć i dziewczyna”, thrillerze „Dziewiąte wrota” i biograficznym „Pianiście”. Każdy z tych filmów był inny.

W 1993 roku w wieku 87 lat umiera mama kompozytora. Kino pomaga mu wrócić do normalnego funkcjonowania, jak zwykle w trudnych chwilach. Z Jerzym Łukaszewiczem pracuje nad dramatem „Faustyna” o siostrze Faustynie Kowalskiej, mistyczce i wizjonerce, głosicielce kultu Miłosierdzia Bożego. W tytułowej roli występuje Dorota Segda. Kompozytor darzył ten film wyjątkową sympatią: „To film krystalicznie czysty, jeden z niewielu, do których wracam i o których chętnie myślę”. Kilka lat wcześniej w szpitalu trafił do kaplicy przed obraz „Jezu, ufam Tobie”. Jednocześnie z pracą nasączoną religijnością powstawały filmy z przeciwległego bieguna, w których też chętnie brał udział. Kilarów było dwóch. Lata dziewięćdziesiąte to jest czas serii z Polańskim. Choć znali się już wcześniej, po „Draculi” Polański połączył okazję z intuicją, która podpowiadała mu, że Kilar da mu to, czego potrzebuje. Pierwsze przymiarki muzyczne to były kasety z nagranym filmem – i w poczcie zwrotnej z nagraną muzyką. Spotkania osobiste odbywały się w Paryżu i oczywiście w Katowicach.

Oczekiwania Polańskiego były bardzo konkretne i trochę wbrew temu, jak chciał pracować Kilar. Film „Śmierć i dziewczyna” z udziałem Sigourney Weaver miał parę minut muzyki, do „Dziewiątych wrót” reżyser poprosił niemal o godzinę. Kompozytorowi tajemnicza historia bibliofila poszukującego na zlecenie egzemplarzy księgi „Dziewięć wrót Królestwa Cieni” bardzo się spodobała. Napisał do filmu dostojną wokalizę, którą zaśpiewała sopranistka Sumi Jo i która najpierw z nią obiegła świat, a potem trafiła do repertuaru wielu innych śpiewaczek. Na prywatnej liście rankingowej własnych utworów filmowych zajmowała ona u Kilara wysokie miejsce: „Z moich partytur napisanych dla Polańskiego najbardziej lubię tę z Dziewiątych wrót. Tam jest naprawdę sporo dobrej muzyki. I nie chodzi nawet o wokalizę, którą napisałem pod napisy końcowe, a która utożsamiana jest z tym filmem najsilniej, ale o motyw głównego bohatera, który bardzo lubię. W ogóle lubię „Dziewiąte wrota”, bo są pełne mistrzowskich szczególików, z których słynie Polański”.

W 2002 roku Polański pokazał widzom „Pianistę”. Dla kompozytora ten film był wyzwaniem, bo opierał się na faktach, które Kilarowi nie były obojętne – Władysława Szpilmana poznał osobiście. Ścieżkę nagrywano w Warszawie przez trzy dni, po kilkanaście godzin dziennie. Orkiestrą Filharmonii Narodowej dyrygował Tadeusz Strugała. Gdy spojrzał w nuty pierwszy raz, uznał, że w „Pianiście”… nic się nie dzieje. To był komentarz pozytywny. Skromny klarnet prowadzący bohaterów za mury getta jest muzyką wstrząsającą.

Film odniósł olbrzymi sukces. Zdobył Złotą Palmę w Cannes, trzy Oscary (za scenariusz, reżyserię i główną rolę męską dla Adriena Brody’ego), a kompozytor otrzymał nagrodę BAFTA i Cezara – prestiżowe wyróżnienia brytyjskiej i francuskiej akademii filmowej. Polański zawsze podziwiał, jak stapia się z filmem to, co komponuje Kilar. A kompozytor o reżyserze mówił: „On zmusza mnie do czegoś, czego nie lubię, to znaczy do czystej funkcjonalności. Potrafi przyjeżdżać tu, do Katowic, żeby tego pilnować”. Czasem sztuka polega na tym, aby spotkać się w pół drogi.

Statuetki mogą się z czasem zakurzyć i stanąć w kącie, zapomniane. Kino Coppoli, Campion i Polańskiego nie. Wojciech Kilar zapewnił sobie trwałe miejsce w historii światowej kinematografii. Jest także przedstawicielem rocznika, który już nigdy w tej historii się nie powtórzy. W 1932 roku urodzili się w różnych miejscach świata uznani kompozytorzy filmowi: Kilar (Lwów), John Williams (Nowy Jork), Lalo Schifrin (Buenos Aires), Francis Lai (Nicea), Michel Legrand (Paryż) i Andrzej Kurylewicz (również Lwów). Ich roli w kształtowaniu muzycznego języka filmu nikt nie może zakwestionować. Jakie byłoby kino bez „Draculi”, „Gwiezdnych wojen”, „Mission Impossible”, „Love Story”, „Parasolek z Cherbourga” i „Polskich dróg”? Skąd tak zdolny 1932 rok? Z debiutu kina dźwiękowego jako takiego. Minęło raptem pięć lat od pierwszego filmu z dźwiękiem na świecie („Śpiewak jazzbandu”) i tylko dwa w Polsce („Moralność pani Dulskiej”). Producenci już wiedzieli, że muzyka w filmie nie jest potrzebna tylko po to, aby zagłuszyć nieprzyjemny odgłos projektora. To ona daje widzowi emocje. Postanowiono więc zaprosić do filmowego świata tych, którzy byli odpowiednio wykształceni, wiedzieli, czego słucha się z radością, znali nowinki kompozytorskie i wykonawcze oraz… mieli już filmową wyobraźnię, bo jako dzieci sami chodzili do kina. Było to pierwsze takie pokolenie. Gdy kończyli studia w latach pięćdziesiątych, nowe kino czekało właśnie na nich.

foto

Przyjemności

Dwa sprzeczne ze sobą, a tak świetnie się uzupełniające zapachy – dobrych perfum, do których Wojciech Kilar miał słabość, i papierosów. Od nałogu tytoniowego nie udało mu się uciec, ale z biegiem lat znacznie go ograniczył. Co najmniej od 1968 roku ciało wysyłało mu sygnały ostrzegawcze. Starał się je odczytywać i wdrażać jakieś metody, aby jak najdłużej zachować dobre zdrowie. Udało się z alkoholem, który w pewnym okresie lał się strumieniami (nigdy podczas komponowania). Papieros został. Kilar nauczył się palenie kontrolować, wyeliminował papierosy z samochodu, przerzucił się na cieńsze i słabsze, zaczął je liczyć. A one smakowały jeszcze lepiej. W ukochanym warszawskim hotelu „Victoria” miał pokój, w którym mógł zapalić w czasach, kiedy nigdzie wewnątrz palić już nie było wolno.

Można zrobić mapę hoteli według Kilara. Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba przepytali go kiedyś na ten temat, bo wiedzieli, że odpowiedzi mogą być pasjonujące. Hotele kompozytor notował w głowie z filmową drobiazgowością – dywaniki z angielskimi nazwami dni tygodnia w tokijskim, trzeszczące meble w paryskim. Ważne, żeby miały duszę. Tam gdzie spał lub pomieszkiwał, szukał też dyskrecji, ciszy. W wielu z nich Kilar domator prosił zawsze o ten sam pokój. Od razu rozpakowywał wszystkie rzeczy.

Nigdy w hotelach nie pisał muzyki. Spróbował, nic z tego nie wyszło. W Hollywood zdarzyła się niecodzienna sytuacja, przynajmniej dla kompozytora spoza centrum komercyjnego kina. Musiał dopisać jeden motyw na specjalne życzenie reżysera. Tym reżyserem był Francis Ford Coppola, więc propozycja była – wiadomo – nie do odrzucenia. Taksówka zawiozła go do miasteczka filmowego Columbia Pictures, gdzie miał do dyspozycji fortepian. Po godzinie muzyka dla Lucy, filmowej przyjaciółki Miny z Draculi, była gotowa. Uroczą dziewczynę skojarzył z melodią, którą kiedyś usłyszał w Paryżu w słuchawce telefonu. Żaden inny „czasoumilacz” nie zrobił takiej kariery. Melodia wpadła w ucho Coppoli już wcześniej, a w filmie dostała delikatną, pozytywkową aranżację.

Resztę czasu w wytwórni Kilar wykorzystał najprzyjemniej, jak potrafił: „Potem zacząłem łazić po miasteczku Columbii – były tam automaty z kawą i herbatą, woda, jedzenie w lodówkach. W biurach grzebałem w scenariuszach, z szuflad wyciągałem umowy reżyserów i kompozytorów. Kazałem się tam też zawieźć następnego dnia pod pretekstem, że znów muszę coś napisać. Łaziłem po Cary Grant Place, Marilyn Monroe Street. Oni tam mają uliczki długości 15 metrów, między halami zdjęciowymi i biurami. Nikt mnie nie pilnował – mogłem to podpalić, wysadzić”.

Do końca życia wstydził się swojego zainteresowania corridą, którą podziwiał w Hiszpanii w trakcie pracy nad „Krzesanym”. Najwyraźniej była mu potrzebna w pewnym okresie życia, z upływem lat zaczął ją mieć za wstydliwe hobby. Odkąd w domu pojawiły się koty, nie mógł zrozumieć, jak mógł na corridę spokojnie patrzeć. Oślepiony słońcem ogromny byk był dla niego tak samo zależny od człowieka, jak małe domowe zwierzę. Brak podniet tego typu rekompensował w prosty sposób: „Wyżywam się w muzyce, jak nie zawsze w życiu”.

Od dziecka kusiły go też podróże. Przeżywał każdą. Od dynamicznej jazdy dobrym samochodem z komfortowym wyposażeniem aż po zwiedzanie świata w znacznie większej skali. Pierwszy był Budapeszt. Wyjazdy do Niemiec zaczęły się od kursów w Darmstadcie, potem była Francja, Włochy, Nowy Jork, Floryda, Kuba, Moskwa, Iran, a także Japonia i Australia. Czasem bywał w tych miejscach z powodów muzycznych, a czasem dzięki muzyce (oczywiście filmowej) mógł z żoną wybrać się tam, gdzie przeciętny Polak z powodów finansowych nie byłby w stanie.

Na tym się kończy krótka lista luksusów. Dodajmy jeszcze kuchnię, ale tutaj Kilar był już mniej wybredny, chociaż przywiązywał się do miejsc. W Paryżu jadał w restauracji „Chez André”, która mieściła się niedaleko domu Polańskiego. W Katowicach w restauracji „Chopin”, dziś już nieistniejącej, ale wspomina ją absolutnie każdy, z kim umawiał się w pobliżu ulicy Kościuszki. Jego domowa kuchnia nie służyła gotowaniu, ale menu bywało cudownie domowe. Jak makaron z masłem i białym serem, którym się zajadał.

/ muzyka

Od ciszy Missouri po krzyk sceny – Chappell Roan

i jej droga ku muzycznej wolności

ROBERT CHOIŃSKI  

Chappell Roan to artystka, której historia splata się z intensywnym poszukiwaniem własnej tożsamości w świecie pełnym ograniczeń. Dorastając w maleńkim, konserwatywnym miasteczku, w rodzinie, gdzie modlitwa miała leczyć każde zło, szybko poczuła, że jej wewnętrzny świat nie pasuje do ram, które jej narzucono. Bunt, który w niej kiełkował, nie był gwałtowny – był cichą, wewnętrzną walką o akceptację siebie. Wyruszyła więc w muzyczną podróż, by odnaleźć swój głos i przestrzeń, w której mogła być sobą – odważną, queerową, nieokiełznaną. Każda piosenka stała się dla niej krokiem ku wolności, a sztuka drag, która ją zafascynowała, dodała odwagi, by w pełni wyrazić to, co czuła przez lata.

listopad/grudzień'24 / 6 (22)

Chappell Roan, wywodząca się z konserwatywnego regionu USA, szturmem zdobyła szczyty list przebojów, przekształcając swoje osobiste zmagania w artystyczną rewolucję. Z pozoru delikatna, lecz w rzeczywistości pełna dzikiej energii i odwagi, zyskała uwagę dzięki szczerości, która przenika każdy jej utwór. Roan nie tylko śpiewa – celebruje wolność i różnorodność, stając się głosem tych, którzy czują się wykluczeni. Jej muzyczna podróż to opowieść o odkrywaniu siebie wbrew narzuconym normom, o walce o prawo do bycia sobą i nieustannym przełamywaniu granic, które kiedyś zdawały się nie do pokonania.

Stworzyła swoją własną przestrzeń w popkulturze, zachwycając ekscentrycznymi występami i bezkompromisową autentycznością. Jej kariera nabrała spektakularnego tempa, a album „The Rise and Fall of a Midwest Princess” wyniósł ją na szczyty, przyciągając tłumy na festiwalach i zdobywając miliony fanów na całym świecie.

Chappell Roan – relacje z rodziną i zmagania z tożsamością

Chappell Roan, urodzona jako Kayleigh Rose Amstutz, dorastała w małym mieście Willard w stanie Missouri, w konserwatywnej, chrześcijańskiej rodzinie. Jej najbliżsi mieli ogromny wpływ na jej wczesne życie, zarówno pod względem religijnym, jak i wartości kulturowych. Jednak Roan od najmłodszych lat czuła, że nie pasuje do narzucanych norm społecznych, co prowadziło ją do wewnętrznej walki z własną tożsamością.

Relacja z rodziną była skomplikowana, zwłaszcza w kontekście jej seksualności. Jak wspominała w wywiadzie dla „The Guardian”, zmagała się z problemami związanymi z akceptacją samej siebie, szczególnie w otoczeniu, gdzie o zdrowiu psychicznym mówiło się bardzo niewiele.

„Dorastając, byłam bardzo samotna” – mówiła, podkreślając, że w jej środowisku raczej modlono się o rozwiązanie problemów, zamiast szukać pomocy u specjalistów.

Jednak mimo tych wyzwań, rodzina Chappell ostatecznie wsparła jej karierę muzyczną. W innym wywiadzie, dla „Rolling Stone”, Roan opowiadała, że jej rodzice zaczęli wspierać jej twórczość, gdy zrozumieli, że muzyka to dla niej coś więcej niż tylko hobby. Ostatecznie, pomimo konserwatywnych korzeni, rodzina Roan zaakceptowała jej drogę, a ich relacja przekształciła się w bardziej otwartą i wspierającą.

Chappell Roan – muzyczne początki i debiut

Pseudonim artystyczny „Chappell Roan” powstał w 2016 roku i ma głębokie, osobiste znaczenie. Autorka przeboju „Good Luck, Babe!” postanowiła przyjąć to imię na cześć swojego zmarłego dziadka, Dennisa K. Chappella, który zmarł na raka mózgu w tym samym roku. Pseudonim jest kombinacją nazwiska dziadka oraz fragmentu tytułu jego ulubionej piosenki „The Strawberry Roan” autorstwa Curley’a Fletchera. Dla młodej artystki było to nie tylko wyrazem miłości i szacunku do dziadka, ale również sposobem na uhonorowanie jego pamięci, która była dla niej ogromnym wsparciem emocjonalnym w trudnych chwilach życia i kariery.

Chappell Roan rozpoczęła swoją muzyczną podróż w wieku 17 lat, kiedy nagrała pierwszy singiel „Good Hurt”, który przyciągnął uwagę branży muzycznej. Zainspirowana artystami takimi jak Lana Del Rey czy Lorde, Roan tworzyła muzykę o melancholijnym, głęboko emocjonalnym brzmieniu. Już wtedy wyróżniała się unikalnym wokalem i niezwykłą wrażliwością w swoich tekstach.

W 2017 roku, mając zaledwie 19 lat, podpisała kontrakt z wytwórnią Atlantic Records i wydała swoją pierwszą EPkę pt. „School Nights”. Pomimo tego, że materiał spotkał się z pozytywnymi opiniami, artystka szybko przekonała się, że życie pod skrzydłami dużej wytwórni nie zawsze przynosi oczekiwane rezultaty. „Czułam, że próbują mnie włożyć w pudełko, w którym nie chciałam być. Wytwórnia miała swoje wizje na mój temat, a ja czułam, że tracę kontrolę nad tym, kim naprawdę jestem” – opowiadała w jednym z wywiadów.

Wyzwania i rozstanie z wytwórnią

Pomimo początkowych sukcesów, wytwórnia oczekiwała od niej bardziej stonowanego, smutnego stylu, co ograniczało jej artystyczne aspiracje.

„Czułam się uwięziona w tym smutnym, melancholijnym obrazie, który nie odzwierciedlał mojego prawdziwego ja” – mówiła Roan w jednym z wywiadów.

Piosenka „Pink Pony Club”, opowiadająca o jej doświadczeniach w jednym z barów drag w Los Angeles, była punktem zwrotnym w jej twórczości. To właśnie wtedy artystka poczuła, że znalazła swoje miejsce w muzycznym świecie.

Jednak mimo tej przemiany, wytwórnia Atlantic nie była zainteresowana promowaniem jej nowego brzmienia i ostatecznie zakończyła współpracę z Roan w 2020 roku. Rozstanie z wytwórnią było krokiem w nieznane, ale jednocześnie momentem przełomowym. „To było jak nowe otwarcie. Czułam, że w końcu mam przestrzeń, aby tworzyć to, co chcę, bez ograniczeń” – wspomina.

Powrót do rodzinnego domu i nowy początek

Po zakończeniu współpracy z Atlantic, Roan wróciła do rodzinnego domu, co było dla niej trudnym okresem. „Miałam poczucie, że już nigdy nie uda mi się odnieść sukcesu. Ale coś we mnie mówiło, że muszę spróbować jeszcze raz” – wyjawiła w rozmowie z „Rolling Stone”.

Wróciła do Los Angeles z determinacją, by dać sobie jeszcze jeden rok na realizację marzeń. Pracując w sklepie z pączkami, równocześnie tworzyła muzykę z Danielem Nigro, producentem odpowiedzialnym za sukcesy Olivii Rodrigo. Ich współpraca zaowocowała nowymi, dynamicznymi utworami, które oddawały jej pełną energii osobowość. Roan zaczęła występować w „lumpeksowym” dragu, tworząc teledyski z przyjaciółmi, co pozwoliło jej na swobodne eksperymentowanie z wizerunkiem i dźwiękiem. W tym czasie zaczęła romansować z różnymi gatunkami muzycznymi i inspirować się m.in. kulturą queer.

Po rozstaniu z Atlantic Records, Chappell Roan zaczęła budować swoją karierę na nowo, tym razem na własnych warunkach. Jej single stały się hitami wśród społeczności queer i nie tylko. Pełne energii utwory zyskały ogromną popularność w mediach społecznościowych, a Roan stała się gwiazdą na TikToku.

Sukces „The Rise and Fall of a Midwest Princess”

W 2023 roku nakładem Amusement Records, wytwórni należącej do Island Records, ukazał się jej debiutancki album „The Rise and Fall of a Midwest Princess”, który natychmiast zyskał uznanie fanów. Z piosenkami takimi jak „Red Wine Supernova” i „Hot to Go!” , a także wsparciem wytwórni-matki w postaci Universal Music Group, Roan zaczęła zdobywać coraz większą popularność, a jej ekscentryczny styl i niesamowite występy na żywo przyciągały na festiwalach niewiarygodne tłumy. W sierpniu 2024 roku, na festiwalu Lollapalooza w Chicago, z widownią liczącą blisko 80 tysięcy osób pobiła rekord frekwencji, a jej liczba miesięcznych słuchaczy na Spotify wzrosła z 1 miliona do 45 milionów. (...)

Sztuka drag i jej wpływ na karierę

Jednym z kluczowych elementów obecnej twórczości Chappell Roan jest jej fascynacja sztuką drag. W swoich teledyskach i na koncertach artystka często współpracuje z performerami drag, a sama również eksperymentuje z teatralnymi i ekstrawaganckimi stylizacjami. „Drag nauczyło mnie odwagi, by być kimkolwiek chcę, niezależnie od tego, co myślą inni” — podkreśla artystka.

Sztuka drag stała się dla niej nie tylko źródłem inspiracji, ale i duchową odskocznią. „Drag to jak spa dla mojej duszy” – przyznała w wywiadzie dla „Rolling Stone”. Fascynacja światem drag pojawiła się w Los Angeles, gdzie po raz pierwszy odwiedziła bar drag i poczuła, że znalazła swoje miejsce w świecie. Jej show, pełne kolorów, humoru i campowego klimatu, jest hołdem dla tej sceny, a także miejscem, gdzie społeczność LGBTQ+ może czuć się bezpiecznie i akceptowana.

„Zawsze czułam się outsiderem, a kiedy zobaczyłam świat drag, poczułam, że wreszcie znalazłam swoje miejsce” – mówi Roan. Jej nowy styl artystyczny i muzyczny, inspirowany kulturą queer, to mieszanka popu, elektroniki i elementów teatralnych, co nadaje jej występom charakter performatywny, pełen emocji i energii. (...)

Chappell Roan to artystka, która udowodniła, że warto walczyć o swoją autentyczność, nawet jeśli droga do tego celu bywa trudna i pełna wyzwań. Jej muzyka to nie tylko dźwięki, ale też manifest wolności i wyraz osobistych przeżyć, które poruszają serca słuchaczy. Chociaż jej kariera napotkała liczne przeszkody, Roan wyszła z nich silniejsza i bardziej świadoma siebie. Jej przyszłość na scenie muzycznej zapowiada się bardziej niż obiecująco.

/ kultura / muzyka

luty'24 / 2 (18)
8 doroczny festiwal

8. doroczny festiwal

CHOPIN IN THE CITY FESTIVAL

zaprasza
Sounds and Notes Foundation

8 chopin in the city - B2_

Przed nami 8. edycja festiwalu “Chopin IN The City”. I chociaż najróżniejszych festiwali i konkursów chopinowskich na świecie jest wiele, a każdy z nich na swój sposób interesujący zarówno muzycznie jak i instrumentalnie, chicagowski festiwal intryguje i fascynuje swoją odmiennością. Tym festiwalem celebrujemy urodziny Chopina, dlatego
zwykle odbywa się w ostatnich dniach lutego i kończy 1 marca
 – wspomina Grażyna Auguścik, pomysłodawczyni festiwalu. Światowe festiwale specjalizują się w muzyce Chopina. Ten festiwal przedstawia również inne gatunki muzyki. Próbuję zarazić wykonawców kompozycjami naszego geniusza i proszę, by chociaż jeden utwór Chopina zinterpretowali w swoim stylu muzycznym. Poza przybliżaniem epoki Chopina, chciałabym prezentować również kompozycje innych polskich kompozytorów, a także prezentować ciekawych artystów prezentujących swoją twórczość.
 

Grażyna Auguścik, wokalistka jazzowa, kompozytorka, producentka, założycielka fundacji „Sounds and notes” (organizująca obecnie festiwale) to przede wszystkim niepowtarzalna polska artystka, która przeniosła sens i wrażliwość polskiej muzyki do jazzu, o czym wspomina krytyk muzyczny „Chicago Tribune” Howard Reich. W mojej
43-letniej pracy dziennikarskiej nie spotkałem nikogo innego, kto robi to, co ona. Każdy jej występ to interesujące przeżycie. Artystycznie jest bardzo wysoko i doceniana jest przez tych, którzy rozumieją, co robi.

CZYTAJ TAKŻE...

Grazyna Auguscik

MUZYKA, JAK MY, DOJRZEWA...

Patrycja Stępniak w rozmowie z Grażyną Auguścik

https://www.pakamerachicago.com/spotkania-rozmowy-1

pianoforte 4

KULISY KONKURSU CHOPINOWSKIEFO NA FESTIWALU SUNDANCE

Zbigniew Banaś  w rozmowie z Jakubem Piatkiem, reżyserem filmu dokumentalnego "Pianoforte"

https://www.pakamerachicago.com/kulisy-konkursu-chopinowskiego

Eugène_Ferdinand_Victor_Delacroix

JAK (NIE) PISAĆ O CHOPINIE?

Agnieszka Warnke

(...) "Chopin zaczynał w ten sposób. Kładł się pod fortepianem matki i odczuwał wibracje. Muzyka jest przede wszystkim doznaniem fizycznym. Ponieważ skąpcy słuchają tylko uszami, niech pan będzie rozrzutny i słucha całym ciałem" – poucza swojego ucznia madame Pylinska (...).

https://www.pakamerachicago.com/chopin-in-the-city-festival

nuty
Neale Osborne - Frederic Chopin

Muzyka jest językiem uniwersalnym; często za jej pomocą można powiedzieć o tym, co trudno wyrazić słowami. I choć występuje jako rewers do ciszy, w wielu sytuacjach może działać podobnie – pozwala zbliżyć się do własnych uczuć, może wypełnić lukę między emocjami i ekspresją. I to czuje się, słuchając interpretacji jazzowych Grażyny Auguścik.

Podobne doznania przeżywamy podczas festiwalu „Chopin in the City”, który ma też charakter edukacyjny dla dzieci, młodzieży i nas wszystkich. Spotkania chopinowskie to również słowo (poezja), ruch (teatr), obraz (zajęcia plastyczne dla dzieci przy muzyce). Może się wydawać, że muzyka sprzed 200 lat jest przestarzała, że w ogóle w muzyce już wszystko wymyślono i nie ma ona sekretów… Nic bardziej mylnego – muzyka Chopina jest dla mnie nadal bardzo odkrywcza i nowatorska. W starej muzyce ciągle pojawia się coś nowego, intrygującego, a co najważniejsze

– inspirującego. I tak już będzie chyba do końca świata – mówi Grażyna Auguścik. Mamy tyle cudownej muzyki

z przeszłości i na szczęście wielu chętnych muzyków, którzy są, podobnie jak ja, zafascynowani jej pięknem

i postanawiają ją ożywiać. Również na chicagowskim festiwalu chopinowskim. I to mnie bardzo cieszy.
Zdaniem organizatorki festiwalu nie jest on przeznaczony wyłącznie dla tych, którzy zechcą poznać dzieła naszego wirtuoza fortepianu i wielu innych kompozytorów i artystów.
Mam nadzieję, że „Chopin in the City” wpisze się w stały kalendarz interesujących wydarzeń w Wietrznym Mieście. Serdecznie zapraszam” – kończy Grażyna Auguścik.

Program festiwalu "CHOPIN IN THE CITY"

Thursday, 22.02.2024, 6.30 pm
Opening Night
Polish Consulate in Chicago
1530 Lake Shore Dr.,
Chicago IL 
Joshua Mhoon-piano,
Bazyli Siwek-piano
By confirmation only


Friday 23.02.2024, 8.00 pm
AM PaSO
5400 N. Lawler Ave, Chicago, IL 60630
Soul Message Band
Chris Forman- Hammond 3 organ
Greg Rockingham-drums
Dave Miller-guitar
Tickets $30.00


Saturday 24.02. 2024, 10.00 am
The Academy at Forest View
Forest View Educational Center
2121 South Goebbert Rd.
Arlington Heights, IL
Michal Drewnowski-piano
3 Cellos:
Sara Wollan
Margaret Daly
Elizabeth Anderson
Free show

Saturday, 24.02. 2024, 8.00 pm
Green Mill
4802 N. Broadway
Chicago IL
Grazyna Auguscik Group

Grazyna Auguscik-vocal
Jon Deitemyer-drums
Ben Lewis-piano
John Kregor-guitar
Ethan Philion-bass
Tickets $20.00

Sunday, 25.02.2024, 12.00 pm
Copernicus Center
5216 W Lawrence Ave, Chicago, IL 60630
Patricia Stepniak Art Studio
“Painting Chopin”
Family Art Fair
Ana Everling Quartet
Special guest:
Dave Onderdonk-guitar
Ana Everling-vocal, percussions
Hunter Diamond- woodwind, percussions
Kenny Reichert-electric guitar
Edinho Gerber-acoustic guitar

Tickets $25.00


Sunday 25.02.2024,  4.00 pm
ProMusica
713 W. Wrightwood Ave.
Chicago IL
Roberts Swistelnicki
"Et pereat mundus" Project
Roberts Swistelnicki-piano, poetry, composition
Greg Artry-drums, vocal
Dave Miller-guitar
Katie Ernst -bass, vocal
Mark Feldman-violin
Jon Irabagon-saxophone
Suggestion Donation

Friday, 01.03.2024, 7.30 pm
AM PaSO 5400 Lawler Ave.
Chicago, IL
Celebrating Chopin Birthday
Grazyna Auguscik-voice
Ben Lewis-piano
Warren Oja-cello
Andrzej Krukowski-poetry reading

Chopiniana

/ kultura / muzyka

luty'24 / 2 (18)
Neale Osborne - Frederic Chopin

Chopiniana

Karykatura kompoztora i pianisty, Fryderyka Chopina, / Neale Osborne / domena publiczna

Kiedy pani Chopinowa w jakichś tam gospodarskich sprawach szła na Solec zabierając ze sobą synka, mąż upominał ją:

- Tylko uważaj, jak będziesz szła Tamką, żeby Fryderyka nie porwali do Ostrogskich!

     Miejsce było w istocie niebezpieczne. Pod zamkiem Ostrogskich w głębokich lochach gnieździły się męty warszawskie – uciekający przed prawem bandyci i złodzieje.  Mogli tam ukryć się spokojnie, gdyż policja bala się zapuszczać w labirynt piwnic i podziemnych korytarzy, prowadzących w lewo aż na Stare Miasto i w prawo – do Książęcej.  Trzeba było – około 1820 – sprowadzać oddziały wojska i robić wielką obławę, zanim udało się rzezimieszków przepędzić i zasypać tajemne przejścia.

     A przecież zamek Ostrogskich był ongiś jedną z pierwszych ozdób Warszawy! Budowę jego dolnej, warownej części rozpoczął pod koniec XVI wieku Janusz Ostrogski, kasztelan krakowski. Chciał przydać obronności i stolicy i dookolnym gruntom swojej rodowej ordynacji (stąd późniejsza nazwa ulicy Ordynackiej). Budowy zamku Ostrogskich jednak nie dokończył. Zostawił tylko potężny bastion z kamienia i cegły, zawierający wspomniane już lochy. Dopiero sto lat później, za czasów Sobieskiego, rodzina Gnińskich wzniosła na bastionie owym najpiękniejszy z pałaców barokowych miasta. Aliści nie było jakoś pisane tej wspanialej rezydencji przebywać długo w jednych rękach. Mieli ja potem Zamoyscy, Czapscy, Mielżyńscy, Chodkiewiczowie. Wreszcie pałac dostał się filozofowi Nikucie, który założył w nim internat dla uczącej się młodzieży.

     Od śmierci Nikuty datuje się upadek zamku Ostrogskich. W roku 1820 nabywa go niejaki Gajewski, sekretarz policji i przebudowuje na… koszary oraz jatki rzeźnicze. Potem zaś biedne, zupełnie już podupadle gmaszydło przeznaczono na „szpital dla cholerycznych”.

     Dopiero w roku 1861 zamek dostaje trwałego i szanownego właściciela. Jest nim Warszawski Instytut Muzyczny, później przemianowany na Konserwatorium. Z dawnego piękna zamku nie zostaje, niestety ani śladu. Przebudowany, powiększony, ale i zeszpecony, służy muzyce aż do 1944 roku, kiedy wraz z całym miastem pada w gruzy.

     Dlaczego o tym wszystkim pisze w roku 1952? Są powody.

     Po bez mała dwóch wiekach postępującego ciągle architektonicznego upadku przywrócono rezydencji jej dawny kształt. Niedługo sprawdzą się obawy profesora Chopina: Frycek będzie do Ostrogskich „porwany”.

     Sylwetka zamku przypomina już stare sztychy, na których budynek zachwycał pięknem swych proporcji i bogactwem ozdób. Kiedy reszta rzeźb znajdzie się w niszach ścian i gdy ostatnie płaskorzeźby ulokowane będą na właściwych miejscach, pałac na Tamce będzie mógł konkurować co do urody z najpiękniejszymi budowlami baroku.

     Wewnątrz jeszcze pokrywa się ściany tynkiem – z czego? – z mielonego białego marmuru. Każdy fragment sufitu, każdy portal drzwi, każdą nieledwie klamkę komponują artyści jako osobne dzieło sztuki.

      A to wszystko razem łączy się w generalne przygotowania do „porwania Frycka”. Za kilka już bowiem miesięcy do zamku Ostrogskich przeniesie się Instytut Fryderyka Chopina. Będzie tu urządzona sala koncertowa na 250 osób, w trzech innych salach pomieści się muzeum chopinowskie. Prócz tego będą osobne pokoje na bibliotekę, fototekę, płytotekę i taśmotekę chopinowską.  Będą i pokoje konferencyjne, i archiwum, i taras przed zamkiem na letnie koncerty, na 1500 osób.

     A cóż stanie się z tajemniczymi lochami i bijącym w nich źródłem, po którym pływa czasami ciemną nocą złota kaczka ze starej warszawskiej legendy?...

     Potężne, 10-metrowej wysokości lochy, jedne z ciekawszych w Europie, będą zamienione na winiarnię. Będziemy tam siadywać po koncertach chopinowskich i gawędzić o dawnych czasach, kiedy pani Chopinowa chodziła z Fryckiem na Solec. (…)

(Jerzy Waldorff, fragment zbioru felietonów sprzed 1962 roku)

Muzeum-Fryderyka-Chopina

LEGENDA O ZŁOTEJ KACZCE

 

    Dawno, dawno temu w lochach Zamku Ostrogskich żyła królewna zaklęta w złotą kaczkę. Mówiono, że tego, kto zdoła ją odnaleźć, może uczynić bogatym. Wielu śmiałków próbowało. Historię tę usłyszał też młody, biedny szewczyk Lutek i pomyślał: – A co mi szkodzi spróbować?
    Udał się więc w noc świętojańską do lochów zamku. Szczęście mu dopisało i odnalazł złotą kaczkę, która obiecała mu bogactwa. Chłopiec otrzymał sakiewkę złotych dukatów, ale też jeden warunek: musiał wydać je w ciągu jednego dnia, z nikim się nie dzieląc. Jeśli mu się uda zostanie wielkim bogaczem. Ucieszył się chłopak, bo co to za problem biednemu wydać tyle pieniędzy tylko na siebie?

Muzeum Fryderyka Chopina w zabytkowym zamku Ostrogskich  obecnie  jest jednym

z najnowocześniejszych muzeów biograficznych

w Europie. Dzięki zgromadzonym tu eksponatom

i multimediom można poznać zarówno życie jak

i twórczość kompozytora, obejrzeć  pisane do niego

i przez niego listy, jego rysunki, dedykacje czy bilety wizytowe. W tymże muzeum jest jeden

z najpopularniejszych portretów artysty wykonanych za jego życia przez Teofila Kwiatkowskiego, odlew jego dłoni, wiele cennych pamiątek po pianiście,  a także 

bezcenny fortepian Pleyel, na którym kompozytor grał przez ostatnie dwa lata swojego życia. W weekendy, również na tarasie, odbywają się koncerty, podczas których prezentowane są utwory Chopina i innych kompozytorów jego epoki. A przed zamkiem - fontanna ze Złotą Kaczką – bohaterką jednej z warszawskich legend. (redakcja)

Złota-Kaczka-

    Ochoczo przystąpił do próby. Najpierw sprawił sobie piękne ubranie, kapelusz i laskę jak dostojny pan. Potem poszedł do karczmy, najadł i napił się do syta. Pojechał dorożką zaprzężoną w cztery konie do Wilanowa. Minęło południe, a Lutek wydał dopiero 5 dukatów. Wrócił do miasta, patrzy afisz Teatru Narodowego – świetny pomysł! Nigdy nie był w teatrze. Kupił najdroższy bilet – wydał pół dukata. Wieczór się zbliżał, a szewczyk nie wie co zrobić z pieniędzmi. Idzie i rozmyśla, ciąży mu ta pełna kiesa, aż tu nagle na rogu stoi weteran wojenny bez nogi i żebrze. – Panie – mówi – dwa dni nic nie jadłem, wojen wiele przeżyłem, medale dostałem, a odkąd nogę straciłem nie mam za co żyć. Lutek zlitował się nad byłym żołnierzem, sięgnął do kieszeni i podarował starcowi garść złotych dukatów.

    W tym momencie zaszumiało i zagrzmiało. Przed szewcem stanęła księżniczka – nie dotrzymałeś słowa – rzekła i znikła. Nagle chłopak stracił wszystko co kupił. Znowu miał łachmany na sobie i puste kieszenie.
– Nie bogactwo, nie dukaty dają szczęście. Tylko uczciwa praca, zdrowie i dobre serce. Pamiętaj o tym chłopcze – powiedział stary żołnierz.
Lutek wrócił do domu. Nie był zły czy rozczarowany, czuł raczej ulgę i radość. Wkrótce los biednego szewczyka odmienił się. Zaczęło mu się wieść jak nigdy, został majstrem, poślubił piękną dziewczynę. Żył długie lata w zdrowiu i szczęściu, a o złotej kaczce słuch zaginął.

dagerotyp Fryderyka Chopina

Fryderyk Chopin / kopia z dagerotypu / domena publiczna

W prasie naszej znów reprodukowano jedyne zdjęcie portretowe Fryderyka Chopina, dokonane metodą dagerotypu. To zdjęcie i rozmowa z dyrektorem Instytutu Chopina otworzyły we mnie jedną z klapek. Każdy z nas ma takie klapki pamięci, które nagle uchylają się, powodując wylew wspomnień i zagrzebanych w głębi mózgu wiadomości, nieraz bardzo ciekawych.

     Jaka była historia fotografii Chopina? Co mógł z tym mieć wspólnego wynalazek radia? Nad czym łamali głowy dyrektorzy firmy Breitkopf

i Härtel? Ano posłuchajcie…

     Firma Breitkopf i Härtel w Lipsku jest jednym z najstarszych w Europie wydawnictw muzycznych. Wśród wielu sław, których kompozycje ukazywały się w lipskim wydawnictwie, był także i Chopin. Potem Chopin zmarł, pozostałe po nim rękopisy i dokumenty schowano do archiwum wydawniczego i może leżałyby tam nietknięte do dzisiaj, gdyby nie… radio. Wynalazek ten spowodował dużo przewrotów w świecie, między innymi także i ciężki kryzys w wydawnictwach nut. Główny naówczas odbiorca wydawnictw, mieszczaństwo, doszedł do wniosku, że lepiej mieć w domu ładnie grającą skrzynkę radiową niż fałszywie grającą na pianinie córkę. Córki przestano uczyć muzyki, nuty przestano kupować.

     Starej firmie Breitkopf i Härtel zagroziła ruina. Kiedy nadchodzi taki moment, cóż się robi? Szpera się po szafach i magazynach

w poszukiwaniu czegoś, co można by szybko sprzedać. W archiwum firmy Breitkopf i Härtel znalazły się pamiątki po Chopinie. Pamiątki?... Raczej należało to nazwać prawdziwym skarbem, najliczniejszym

w świecie zbiorem rękopisów najwybitniejszych kompozycji polskiego mistrza. Oprócz rzeczy pomniejszych znalazły się autografy Koncertu

f-moll, Sonaty b- i h-moll, 12 etiud z op. 25. Scherza b-moll, Kołysanki, Fantazji f-moll i Poloneza – Fantazji. Ponadto był zbiór listów

i niezmiernie ciekawa fotografia-portret Chopina.

     Dyrektorzy firmy Breitkopf i Härtel zatarli ręce, po czym natychmiast zaofiarowali odnalezione dokumenty Instytutowi Chopina

w Warszawie za sumę 100 000 marek. Był to wszakże rok 1936. Nie było jeszcze Ministerstwa Kultury i Sztuki, nawet – Departamentu. Istniał tylko Wydział Kultury w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Spraw takiego wydzialiku nie należało traktować poważnie! Dlatego zapytany przez Instytut Chopina minister Wyznań Religijnych odpowiedział, że na zakup dokumentów po Chopinie może dać 5000 złotych i ani grosza więcej. Instytut sumę demonstracyjnie odrzucił, firma Breitkopf i Härtel zapowiedziała wystawienie pamiątek chopinowskich na licytację, a więc rozproszenie ich po całym świecie, utratę dla Polski na zawsze. Ludzie doceniający sprawy polskiej kultury załamali z rozpaczy dłonie.

     Wówczas to ceniony kompozytor i pedagog starszego pokolenia, Witold Maliszewski, wpadł na pewien – zdawało się – fantastyczny pomysł: Rzesza hitlerowska winna była Polsce ogromne sumy za tranzyt kolejowy przez „korytarz” do Prus Wschodnich. Sum tych nie chciała płacić. Niech więc odda pamiątki po Chopinie, z zarachowaniem ich na poczet tranzytu.

     Zaczęły się bieganiny od Annasza do Kajfasza. Od Ministerstwa Wyznań do Ministerstwa Kolei, od Ministerstwa Skarbu do Spraw Zagranicznych. Upór muzyków zwyciężył: w roku 1937 zbiór znalazł się w Warszawie.

     Wtedy po raz pierwszy – w równe sto lat od dokonania zdjęcia fotograficznego – mogliśmy zobaczyć, jak naprawdę wyglądał Chopin. Portrety jego i rzeźby były wszystkie upiększone, wystylizowane na romantyczną podobiznę geniusza. Dopiero ze znalezionego dagerotypu wyjrzała bolesna twarz człowieka śmiertelnie chorego i smutnego. Twarz tak bliska, ludzka i wzruszająca, jak właśnie chopinowska muzyka.

     Nie było nam jednak dane cieszyć się zbyt długo odzyskanym skarbem pamiątek. W roku 1939 zostały ewakuowane najpierw do Rumunii, potem do Francji, Anglii i wreszcie do Kanady wraz z arrasami wawelskimi i Szczerbcem Chrobrego. (...)

Fortepian Chopina, znajdujący się w Muzeum Narodowym w Warszawie, został podczas powstania zrąbany przez hitlerowców szablami. Oryginał dagerotypu, ukryty w Bibliotece Krasińskich, spłonął wraz z Biblioteką.  

(Jerzy Waldorff, fragment zbioru felietonów sprzed 1962 roku)

Hitlerowcy zniszczyli także pomnik Chopina w Łazienkach. Po raz pierwszy na tym samym cokole ustawiono go w roku 1926. Ale w związku z rzeźbą ową i jej twórcą, Wacławem Szymanowskim (nie był krewnym Karola), trzeba by sięgnąć pamięcią jeszcze o wiele głębiej wstecz. Bowiem „Chopin pod wierzbą” dostał I nagrodę na konkursie już w roku 1905, a rywalizowały wtedy z Szymanowskim takie sławy rzeźbiarskie jak Cyprian Godebski i Pius Weloński. Komitet budowy pomnika, pod możnym protektoratem Maurycego hrabiego Zamoyskiego, zebrał niemałą sumę 200 000 rubli w złocie i już w roku 1909 przystąpiono do pac wstępnych nad realizacja dzieła, które miało zdobić Warszawę w roku 1915. Aliści wybuchła wojna, ruble przepadły i po wywalczeniu niepodległości musiano cala sprawę zaczynać od początku.

     Kiedy pomnik miał być definitywnie stawiany i warszawiacy z ówczesnych zdjęć prasowych zapoznali się z jego kształtem, wszczął się gwałt, jakich mało! Na autora pomnika wylano tradycyjne u nas w takich przypadkach kubły wszelkich nieczystości.

Że mason, że zezuje, a w dodatku bezbożnik i cyklista, więc chce obrzydzić wielkiego kompozytora narodowi i dlatego pokazał go

w dyskretnej sytuacji pod wierzbą.

     Rzecz w tym, że ludzie w ogóle, a Polacy w szczególe są bardzo konserwatywni, przeto ówczesne pokolenie najchętniej widziałoby Chopina na podobieństwo Mickiewicza, wyprostowanego statecznie, z ręką na sercu, a nie takiego jakiegoś w kucki.

W dodatku rozgorzał spór, gdzie ustawić tego dziwnego Fryderyka: w Łazienkach czy lepiej w Ogrodzie Saskim, czy może najlepiej wyburzyć domy i zrobić pod pomnik skwer przed Filharmonią Warszawską? Prasa skorzystała z okazji, aby jątrzyć nastroje, organizować plebiscyty – za i przeciw, w końcu jednak pomnik wzniesiono w Parku Łazienkowskim i miasto zaczęło się do niego przyzwyczajać.

     W końcu… Ileż wspomnień nam się z nim wiąże! Ów posępny dzień majowy roku 1940, gdy wstrząsnęły Warszawą huki, a potem rozeszła się wieść, że Chopina już nie ma. Odczuliśmy to wtedy, jakby nam wyszarpano serce. Myślę, że tajne koncerty chopinowskie z czasów okupacji też kojarzą się w pamięci tych, którzy je pamiętają, z sylwetką muzyka zasłuchanego w szum drzew.

     Dlatego chyba słusznie powrócił w dawnym kształcie na łazienkowski cokół.

(Jerzy Waldorff, fragment zbioru felietonów sprzed 1962 roku)

Po wojnie zawiązało się Biuro Odbudowy Stolicy, w którym ścierały się dwie koncepcje odbudowy Warszawy. Między sobą spierali się architekci sowieccy, zamierzający zbudować miasto od nowa według zasad socrealizmu oraz polscy architekci wykształceni

w okresie międzywojennym, którzy chcieli zachować historyczną tkankę miasta.

Początkowo uznano, że należy odejść od przedwojennej formy pomnika i w 1951 roku rozpisano konkurs na nowy wizerunek Chopina. Jednak dwie edycje konkursu nie wyłoniły zwycięzcy. Wkrótce okazało się, że oprócz gotowego projektu, Wacław Szymanowski wyrzeźbił mały szkic, który we Francji przetrwał II wojnę światową. Po wojnie został wykorzystany w warsztatach Politechniki Warszawskiej do odtworzenia formy monumentalnej.

Ostatecznie Chopin wrócił do Łazienek 11 maja 1958 roku. Prace nad odtworzeniem pomnika trwały blisko 2 lata. (redakcja)

numer z Bjork

/ muzyka

Bjork

Numer z Björk

MAŁGORZATA I. NIEMCZYÑSKA

październik'23 / 10 (14)

1

Pierwszą płytę wydała w wieku 12 lat.

W szkole muzycznej uchodziła za geniuszkę, chociaż niepokorną. Przyszła raz na lekcje w samym prześcieradle. Wycięła w nim otwór na głowę, bo gdy się obudziła, nie chciało jej się ubrać. Lubiła biegać

z zamkniętymi oczami po ulicach – do czasu bolesnego zderzenia z latarnią. Potrafiła przez trzy dni jeść tylko banany, a jej idolem był Albert Einstein.​

Matka wiele z tych anegdot

z dzieciństwa w Islandii dementowała, ale sama była nader ekscentryczna. Kiedy 21 listopada 1965 r. urodziła Björk (czyli Brzozę), nie miała jeszcze 20 lat. Z mężem wkrótce się rozstała. Dziecko dorastało z nią w komunie hipisowskiej w otoczeniu artystów, czasem tylko odwiedzając dom ojca (konserwatywny) i babci (przytulny).

Później matka artystki zajęła się aikido i homeopatią. Zakochała się

w indiańskim wodzu i zamieszkała z nim w wigwamie w Kalifornii.

2

„Świat jest pełen dentystów, którzy chcieliby być kierowcami rajdowymi, i kierowców rajdowych, którzy marzą o stomatologii. A ja jestem piosenkarką, chcę być piosenkarką i tego będę się trzymać" – mawia Björk.

Jako nastolatka patroszyła ryby w przetwórni, roznosiła gazety i kontrolowała czystość butelek w rozlewni coca-coli, przy czym zresztą najczęściej zasypiała. Ale już wtedy grała – najpierw na perkusji – i śpiewała w zespołach.

Z grupami Tappi Tikarrass, KUKL czy Sugarcubes dawała koncerty dla 50 osób, piła dużo wódki i absyntu, trafiła do aresztu za wybicie okien w dyskotece, podkradała benzynę zaparkowanym samochodom i wyjadała kostki cukru w kawiarniach, kiedy już nie mieli na jedzenie.

W tym czasie pokochała książkę „Historia oka" Georges’a Bataille’a, brutalną i ocierającą się o pornografię, i wytatuowała sobie na ramieniu kompas. W wieku lat 20 urodziła syna (pierwsze z dwójki swoich dzieci).

3

Przeprowadzka do Londynu i początek kariery solowej. Przełom nastąpił w 1993 r. „»Debut« jest jak masturbacja. Na tej płycie zabawiam się sama ze sobą i ze swoimi uczuciami" – mówiła o krążku, z którego pochodzą m.in. „Venus as a Boy" czy „Big Time Sensuality". Płyta „Post" przyniosła kolejne hity: „Army of Me" czy „It’s Oh So Quiet".

Björk przeszła drogę od punk rocka do elektroniki, ale od komercji się odżegnywała. Nie chciała kontraktu z Pepsi, była niechętna współpracy z Madonną – ostatecznie napisała jej jedną piosenkę.

I tak została gwiazdą. Niekoniecznie jej się to podobało. Na lotnisku w Bangkoku pobiła dziennikarkę (synek miał jej powiedzieć, że fajnie, ale mogła najpierw przyłożyć kamerzyście – nie nagrałby jej i nie byłoby skandalu). Psychofan próbował wysłać jej bombę. Wyprowadziła się po tym z Londynu, dziś mieszka w Nowym Jorku.

Björk przeszła drogę od punk rocka do elektroniki, ale od komercji się odżegnywała. Nie chciała kontraktu z Pepsi, była niechętna współpracy z Madonną – ostatecznie napisała jej jedną piosenkę.

4

Wystąpiła w kilku filmach, ale chyba po wsze czasy kojarzyć się będzie z jednym. Lars von Trier chciał najpierw, by napisała do „Tańcząc w ciemnościach" muzykę. Odtwórczynię roli Selmy, ślepnącej czeskiej emigrantki, zobaczyć miał w niej po obejrzeniu teledysku do „It’s Oh So Quiet" i – cóż, takie są fakty – nagrania incydentu w Bangkoku.

Na planie pozostawali w ciągłym konflikcie. Björk broniła swojej bohaterki, chciała jej postać pogłębić, von Trier postrzegał ją bardziej stereotypowo. Kłótnie okazały się twórcze. Film z pogranicza dramatu i musicalu zdobył Złotą Palmę w Cannes, Björk – nagrodę dla najlepszej aktorki. Muzykę wyróżniono nominacją do Oscara.

5

Czasem mówi o sobie np., że w połowie jest elfem. Że mogłaby uprawiać seks trzy razy dziennie i że jej ulubiony napój to każdy alkohol. Albo opowiada sny, w których jest nagim Paulem Newmanem, próbującym zastrzelić Steve’a McQueena.

„To, co ludzie o mnie wiedzą, może wprawiać w zakłopotanie, ale najbardziej mnie cieszy, że tego, czego nie wiedzą, jest znacznie więcej" – zaznacza mimo wszystko.

Björk ma dziś na koncie ponad dziesięć autorskich albumów. Ostatni z nich to wydany pod koniec 2022 r. „Fossora", z którym wyruszyła w trasę (w listopadzie zagra w Krakowie). Wciąż eksperymentuje. 20 lat temu mówiła: „Posuwanie się w latach jest interesujące, bo jestem coraz lepsza w tym, co robię, zwłaszcza pod względem warsztatowym. Wszystko przed sześćdziesiątką to tylko próba".

Wkrótce skończy 58 lat. Za dwa dopiero nam pokaże?     (Książki)

„Posuwanie się

w latach jest interesujące, bo jestem coraz lepsza w tym, co robię, zwłaszcza pod względem warsztatowym. Wszystko przed sześćdziesiątką to tylko próba".

/ muzyka

październik / 10'23 (14)

Przez ponad miesiąc na scenach ukrytych pośród trydenckich szczytów, na wysokościach ponad 2000 m n. p. m., rozbrzmiewała muzyka na żywo.

Festiwale w Dolomitach mają długą tradycję i cieszą się coraz większą popularnością. Od 28 lat na przełomie lata i jesieni, pod skalistymi ścianami Dolomitów, wpisanymi na listę światowego dziedzictwa UNESCO, pośród widoków zapierających dech w piersiach, muzyka na żywo potęguje doznania turystów obcujących z dziką przyrodą

i majestatem gór.

Podczas koncertów można usłyszeć jazz, folklor, rock a także interpretacje utworów z repertuaru muzyki klasycznej.
Muzyka grana przez wspinajacych się z instrumentami muzyków rozbrzmiewa w malowniczej górskiej scenerii włoskiego regionu Trentino,

w miejscach, do których publiczność również musi dotrzeć pieszo. Wysiłek wspinaczki tylko zwielokrotnia unikalność doświadczenia jakim jest słuchanie muzyki na żywo w naturalnej scenerii gór.

Dolomity

Fot.:  Daniele Lira / materiały prasowe

Festiwal muzyczny Sounds of the Dolomites

Dolomity

Nowością w tegorocznej edycji były udogodnienia dla osób z niepełnosprawnością słuchową. Dzięki technologii „subpacs” (dotykowe systemy audio) osoby niedosłyszące, również będą mogły „wysłuchać” koncertów w niepowtarzalnej górskiej scenerii.

1 września na Col Margherita w Dolomitach Fassa na wysokości 2500 m n.p.m. wystąpiła wiolonczelista Mario Brunello w towarzystwie Polish Cello Quartet, który skupia czterech czołowych polskich wiolonczelistów młodego pokolenia.

Fot.:  Daniele Lira / materiały prasowe

Niezwykłość tego koncertu polegała nie tylko na polskim akcencie, ale przede wszystkim na tym, że występ ten odbył się o wschodzie słońca i zainaugurował obecność muzyki klasycznej w repertuarze tegorocznego festiwalu.

XXVIII edycja festiwalu trwała od 23 sierpnia do 1 października 2023 roku Koncerty były bezpłatne i dostępne dla każdego, kto podjął trud dotarcia do ukrytych pośród trydenckich szczytów scen.

„Nothing Compares 2 U” pozostanie tylko w nagraniach

Jak podaje „The Irish Times”, 26 lipca 2023 roku zmarła irlandzka piosenkarka Sinead O’Connor. Najbardziej zapamiętana zostanie dzięki swojej interpretacji przeboju Prince’a „Nothing Compares 2U”.

Muzyką zainteresowała się mając 15 lat. Wcześniejsze burzliwe życie w nie najciekawszych warunkach, wagarowanie i kradzieże, zamknęły ją w końcu w domu poprawczym. Tam ujawniła się nowa pasja, połączona z talentem – muzyka, która stała się jednocześnie odskocznią, sposobem na przekazanie swoich przemyśleń, odczuć, skutków …

Pierwszy znaczący sukces odniosła już pod koniec lat 80. publikując debiutancką płytę "The Lion and the Cobra".

O swoich problemach zdrowotnych (choroba afektywna dwubiegunowa), próbie samobójczej i proteście przeciwko wykorzystywaniu dzieci opowiedziała publicznie w 2007 roku w programie „The Oprah Winfrey Show”.

Stan zdrowia Sinead znacznie pogorszył się przed rokiem, po śmierci jej syna Shane’a. O nim pisała po raz ostatni na Twitterze:

„Od tego czasu żyję jak nieumarłe nocne stworzenie. Był miłością mojego życia, lampą mojej duszy.”

/ rozmowy o muzyce

sierpień/wrzesień'23

MUZYKA, JAK MY, DOJRZEWA...

PATRYCJA STĘPNIAK 

W ROZMOWIE Z GRAŻYNĄ AUGUCIK

Zdjęcia: Kasia Jarosz

              kolekcja prywatna

Nawet określenie "człowiek orkiestra" nie oddałoby sprawiedliwości licznym talentom mojej rozmówczyni. Jest autorką tekstów, muzyki, aranżacji, założycielką własnej wytwórni  GMA records, ale przede wszystkim wokalistką, której łagodny, aksamitny głos zachwyca zarówno krytyków jak i entuzjastów jazzu. 

I choć  Grażyna Auguścik (bo to z nią będziemy rozmawiać) jest na jazzowej scenie prawdziwą gwiazdą, prywatnie jest osobą skromną i ciepłą.

Grazyna Auguscik

Patrycja Stępniak: Witaj, bardzo cieszę się, że zechciałaś przyjąć moje zaproszenie!
Grażyna Auguścik: Witam, dziękuję bardzo!


P.S.: Grażynko, od lat zachwycasz głosem, po obu stronach oceanu piszą o Twojej niekończącej się inwencji, unikalnym stylu, brzmieniu, precyzji, swobodzie, z jaką poruszasz się po świecie muzyki. Masz na swoim koncie niewyobrażalny wręcz dorobek artystyczny – „2 the Light” to Twoja dwudziesta trzecia płyta, czy tak?
G.A. (śmiech) Tak! Załóżmy, że tak! To dwudziesta trzecia płyta…


P.S.: To w moim odczuciu wyjątkowa, specyficzna i wyraźnie różna płyta. Na wprowadzeniu sama napisałaś: "Ta płyta wypełniona jest piosenkami, które były w ukryciu przez długi".  Myślę, że jest to bardzo bliski Tobie projekt…
G.A.: Po pierwsze - to moja całkowicie autorska płyta. Faktycznie bardzo długo, z różnych przyczyn, czekałam by pokazać ją światu… Myślę, że jest mi również bliska dlatego, że dojrzewała, ewoluowała na przestrzeni czasu. We wszystkie autorskie projekty zawsze wkładamy duży ładunek emocjonalny, to również jeden z czynników dodających tej płycie znaczenia. Przez lata wydarzyło się bardzo dużo rzeczy, nazbierało się tego sporo - zawodowo oraz prywatnie. W moich kolejnych projektach pojawiały się nowe brzmienia. To poniekąd naturalne, że muzyka się zmienia.  To naturalna część naszego życia artystycznego, procesu. Muzyka, jak my, dojrzewa.

Grazyna Auguscik 7
Grazyna Auguscik 6

P.S.: Wszystkie utwory na płycie to Twoje kompozycje, słychać jest jednak wyraźny wpływ różnych stylów, artystów. Słyszalne jest

charakterystyczne dla Ciebie brzmienie jazzowe, są elementy muzyki brazylijskiej, folklorystycznej czy nawet muzyki klezmerskiej, kościelnej.

Z wdziękiem żonglujesz tym wszystkim co najpiękniejsze w muzyce w swoich kompozycjach. Powiedz proszę coś więcej o artystach, którzy wywarli na Ciebie wpływ na tyle mocny, że właśnie inspirowane ich muzyka, pracą melodie, znalazły się na Twojej płycie. Wiem, że w tym temacie nie ma u Ciebie przypadkowych wyborów... 
G.A.: Producentem płyty jest Stefan Pettersson, z którym współpracuję od ponad dwudziestu lat. To basista, ale nade wszystko wspaniały aranżer, producent, również multiinstrumentalista. Według mnie to wizjoner, osoba

o niezwykłej wyobraźni oraz talencie. Jeśli chodzi o dobór muzyków to właściwie nie ma niespodzianek, zaprosiłam muzyków, z którymi pracuję

w ostatnich latach w wielu innych projektach. I na tej płycie znalazł się właśnie Paulinho Garcia, jest krótkie solo Jarka Bestera, zagrał również John Kregor

- gitarzysta, z którym współpracuje od lat. Jest słyszalny również fenomenalny skrzypek - Mateusz Smoczyński, jest też Rob Clearfield, są to muzycy z którymi znam się i przyjaźnię od lat. Pracujemy razem i na pewno wszystkie te osobowości mają bardzo duże znaczenie dla mojego brzmienia. Dlatego zaprosiłam ich do współpracy. Wiem, czego mogę oczekiwać od danego instrumentalisty, wiem, że właśnie ich brzmienie jest ważne w pisaniu aranży. Mózgiem całego przedsięwzięcia jest zdecydowanie Stefan
Pettersson, z którym pracę nad tym projektem rozpoczęliśmy kilka lat temu.

W międzyczasie Stefan bardzo się pochorował, więc musieliśmy odłożyć pracę na bok. Po kilku latach pokonał chorobę i mogliśmy projekt dokończyć. 


P.S.: Odbieram płytę "2 The Light" jako  przekrojową, bardzo osobistą. Czy któryś z utworów jest Ci szczególnie bliski, ma większy ładunek emocjonalny?
G.A.: Pierwszy. To zdecydowanie bardzo ważny dla mnie utwór (Thankful). Natomiast miałam kilka rozmów, wywiadów do mediów i spotykam się z bardzo

fajną reakcją. Niektórzy słuchali płytę kilkakrotnie, typują swoje utwory, wybierając za każdym razem inne. Każdy ma swoje typy. Bardzo mnie to cieszy, bo utwory są bardzo różne. Myślę, że słucha się ciekawie, bo nie daje się łatwo przewidzieć co wydarzy się dalej, jaki będzie następny utwór. To cała ciekawość tej płyty. Cieszę się, że każdy wybiera inaczej, że każdy utwór będąc w innej nieco estetyce dociera do kogoś innego. To sprawia dużo radości. 


P.S.: Zgadzam się z Tobą, dla mnie ta płyta jest jak magiczne pudełko, które ma plaster na każdy nastrój - jest w tym samym czasie czuła, nostalgiczna, radosna, głęboka. Dodatkowo rozbraja różnorodnością stylów…
G.A. Prawda? Są elementy muzyki pop, jak Around and Around czy Happy Sunday to utwory bardzo bliskie muzyce popularnej. Nie da się jej ominąć, ale nie można też stricte zakwalifikować do jakiegoś gatunku jazzu, bo to nie jest typowa muzyka jazzowa. To są piosenki i myślę, że każda znajdzie swojego słuchacza. To krótka płyta, ma długość taką jak dawne płyty długogrające, modne dziś winyle, o to też mi chodziło.
Nasza dzisiejsza uwaga jest bardzo krótka, potrafimy skupić się na pewien, niedługi czas i szukamy dalszych bodźców, nie potrafimy
wytrwać na dłużej nawet na czymś co początkowo nam się podoba…


P.S.: Mam wrażenie, że jest jeszcze inny, ważny powód, dlaczego płyta jest nietypowa - chodzi mi o warunki, okoliczności w jakich powstała. Pamiętam dobrze ten czas i Ciebie pracującą nad tym projektem. Jak to wyglądało, zdradź coś więcej na temat samego
procesu tworzenia, proszę.

G.A.: Płyta powstała w czasie pandemii, nie lubię tego słowa… w czasie zamknięcia, izolacji, czyli nie mieliśmy możliwości podróżować, spotkać się. Każdy z nas nagrywał w swoim domowym studio. Jedni mieli lepsze inni słabsze, mniej może przystosowane do nagrywania dużych projektów. Wygląda to tak, że prawie każdy z nas wydziela sobie w domu kawałek pokoju, ustawiamy tam kilka niezbędnych do nagrywania sprzętów i działamy. Szczęśliwie dzisiejsza technologia jest lepiej rozwinięta niż kiedyś i tych urządzeń nie potrzeba aż tak dużo.
Każdy z nas zatem nagrywał w domu a strategiczna baza była w Szwecji, 
w domu u Stefana. Wszystkie nagrania, files, wysyłaliśmy do niego a on jakby zlepiał je w całość. Składał razem. Taki typ produkcji jest charakterystyczny bardziej dla muzyki popularnej, pop, nie jazzowej.

Dotychczasowe projekty jazzowe, do tej pory, nagrywałam całościowo w ciągu 2-3dni. Miałam do dyspozycji studio, spotykaliśmy się razem i wspólnie nagrywaliśmy wszystkie utwory, ewentualnie poprawialiśmy później jakieś drobiazgi. To zawsze była interakcja podczas nagrania, współuczestniczyliśmy w nagraniu. Myślę, że mimo tego projekt się udał i nie słychać w muzyce tej izolacji. Każdy znalazł swój komfort w domowych warunkach. Nikt nas nie gonił, nie musieliśmy się spieszyć, czas był względny i praktycznie nieograniczony, czyli mieliśmy spokojną głowę, mogliśmy powtarzać nasze sekwencje do uzyskania satysfakcjonującego efektu. Dyskomfort przyniósł swoisty komfort, polegający na tym, że mogliśmy poświęcić pracy więcej uwagi. A całość, ostatnie słyszalne brzmienie na płycie to praca aranżera i producenta - Stefana Petterssona.


P.S.: Dużo koncertujesz, a Twojej płyty można słuchać już na wszystkich niemal platformach streamingowych. Gdzie można spotkać śpiewającą Grażynę Auguścik, kupić Twoja płytę? Jakie masz plany koncertowe na najbliższe miesiące, zarówno w Polsce jak i Stanach Zjednoczonych?
G.A.: Teraz jestem w Polsce do połowy września. Mam w tym czasie kilka koncertów z bardzo różnymi projektami. Z muzyką z "2 The Light" mam w planie jeden koncert na festiwalu w Białej Podlaskiej - Podlasie Jazz Festival, 3 września.  A wcześniej koncertuję z Jarkiem Besterem - jeden koncert mam 11 sierpnia w Słupsku, tutaj gdzie mieszkam, kolejny 31 sierpnia w Krakowie, w ramach Krakowskiego Festiwalu Letniego, później w Żorach, w duecie z Jarkiem.
Następnie kompletnie inny projekt, gdzie jestem gościem wspólnie z innymi wokalistami, zaśpiewa: Jorgos Skolias,Wojciech Nerczak. To bardzo ciekawy projekt młodego człowieka - Roberta Świstelnickiego, który nagrywaliśmy w grudniu ubiegłego roku. A później, 15 września, w ramach Fiesta Festival śpiewam z orkiestra symfoniczną oraz zespołem Marka Napiórkowskiego, bossa novy w Filharmonii Gdańskiej. Oprócz mnie wystąpią: Mietek Szcześniak, Kuba Badach i Julka Pietrucha, tak że będzie to bardzo ciekawy koncert, ale to wyłącznie bossa novy.
Tyle we wrześniu w Polsce, wracam do Chicago i tutaj na pewno spotkamy się tradycyjnie w Art Gallery Cafe, to moje stałe miejsce,
gdzie raz na 2-3 miesiące mam autorski koncert i  pewnie w jednym z klubów jazzowych. Zapraszam na wszystkie koncerty i koniecznie odwiedzajcie moja stronę internetową, tam wszystkie aktualności. Na stronie też można zakupić płytę. Fizycznie płyta będzie dostępna na wszystkich koncertach. Mam też niespodziankę - jesienią "2 The Light" pojawi się na winylu!
W listopadzie wracam do kraju i właściwie cały miesiąc wędruje po kraju. Mam wówczas kilka koncertów z "Andrzej Jagodziński Trio",
Kwartetem Jarka Bestera oraz moje autorskie, właśnie z płytą "2 The Light", w kilku polskich miastach. Mam nadzieję, do zobaczenia na koncertach.
Dziękuję za dzisiejsze spotkanie.

P.S.: Winyl brzmi wspaniale! Mam mój egzemplarz

"2 The Light", ale winyl na pewno znajdzie się również w mojej kolekcji! Jestem przekonana,  że najnowsza Twoja płyta oczaruje wszystkich, podobnie jak mnie, pięknymi melodiami, niebanalnymi tekstami, siłą

i piękną barwą głosu. Po raz kolejny rzuciłaś wyzwanie tradycyjnym definicjom i zaprosiłaś nas do swojego niekonwencjonalnego, pełnego ciekawości

i eksperymentów muzycznego świata. Grażynko, życzę Ci pięknych podróży i cieszę się bardzo na nasze spotkanie w Chicago! Dziękuję za Twój czas oraz rozmowę.

/rozmowy nie polityczne

kwiecień 2023 / 4 (8)

WOJTEK MŁYNARSKI

WE WSPOMNIENIACH SYNA

Wojciech Młynarski 2

Wojciech Młynarski rozpoczynał swoją karierę w latach 60.

„To, o  czym pisał ojciec, było w  opozycji do tego, jaki był na co dzień”

W marcu minęła szósta rocznica śmierci Wojciecha Młynarskiego. To dobra okazja na przypomnienie wywiadu

z jego synem, Janem Młynarskim, muzykiem, kompozytorem, multiinstrumentalistą. 

Rozmowa Remigiusza Grzeli z synem legendy piosenki pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło” (numer 4/2017). Wówczas to Jan Młynarski wraz z siostrami Agatą i Pauliną przygotował zbiór utworów ojca „Od oddechu do oddechu”. Książka była pierwszym wspólnym przedsięwzięciem rodzeństwa i ukazała się zaledwie dwa miesiące przed odejściem ich ojca. 

Wstawki fotograficzno-dźwiękowe - redakcja pakamery.chicago.

Remigiusz Grzela: Co odkrywałeś, czytając teksty ojca?
Jan Młynarski: To była retrospekcja. Znałem sporo z nich. Wchodziły do mojej głowy mimochodem. W dzieciństwie byłem świadkiem, jak niektóre powstawały. Pracując nad płytą „Młynarski plays Młynarski” [w 2010 roku – przyp. red.], stanąłem twarzą w twarz z piosenkami mi najbliższymi.

Stąd tytuł?
Nie. Wybraliśmy go wspólnie z siostrami. Odnosi się do choroby ojca, jego stanu i okoliczności, w jakich po latach z trzech zupełnie różnych światów stanęliśmy przy nim, żeby coś wspólnie zrobić. To właśnie odbywało się od jednego oddechu do drugiego.

Otwieram na roku 1979, kiedy się urodziłeś. Ojciec napisał wtedy piosenkę „Odwiedziłem starego muzyka”, który: „z wolna, w milczeniu odmykał rząd czarno-białych klawiszy. I powiedział: Popatrz pan, panie, tu jest piekło, niebo i czyściec. Wszystko razem w tym fortepianie splątało się wiekuiście. Chciałem leczyć muzyką serca, wiem – niezgrabnie, wiem – nieudolnie, do dziś moje młodzieńcze scherza gram ludziom – tyle że wolniej”. Credo, przestroga?
Poznałem w dzieciństwie takiego pianistę. Pan Edward był już po osiemdziesiątce. Przychodził do nas stroić pianino. To było wydarzenie. Najpierw stroił, a potem przez kilka godzin na nim grał. Od niego po raz pierwszy usłyszałem przedwojenne piosenki i charakterystyczny styl gry z tak zwanym wiosełkiem w lewej ręce. Jego ojciec miał przed wojną rewię na Hożej. Ojciec lubił z nim rozmawiać, wszyscy uwielbialiśmy go słuchać. Wtedy usłyszałem pierwsze historie o dawnej dumnej Warszawie. Ojciec miał do niego, do innych muzyków tego pokolenia wielki szacunek.

Więc to od starego stroiciela, a nie od dziadka słyszałeś stare piosenki?
Dziadek śpiewał różne piosenki, bo lubił śpiewać. Słuchałem, jak za drzwiami łazienki, goląc się, śpiewa: „W Saskim Ogrodzie koło fontanny jakiś się frajer przysiadł do panny, była niewinna jak wonna lilia…”. Pan Edward grał piosenki m.in. Henryka Warsa, tematy filmowe, tanga… Przedwojenni polscy twórcy muzyki rozrywkowej są dla mnie bardzo ważni. Wykonuję z zespołem sporo starych piosenek, w tym roku planuję wydanie płyty, razem z wybitnym pianistą Marcinem Maseckim, w hołdzie Adamowi Astonowi.

Zawsze wiedziałeś, że będziesz muzykiem?
Pierwszymi zespołami, których namiętnie słuchałem, byli Stonesi i Doorsi. Kasety spadały z regału mojej siostry, przynosili je jej znajomi. Jako dziesięciolatek na pamięć znałem „Riders on the Storm” i „Ruby Tuesday”. Z kolegami z podstawówki mieliśmy zespół. We wtorki wieczorem graliśmy w sali prób, czekaliśmy na nie cały tydzień. Któregoś dnia poszedłem z mamą do Sali Kongresowej na koncert holenderskiej saksofonistki Candy Dulfer. Patrzyłem tylko na perkusistę. Chociaż to nie była muzyka, jaką bym się podniecał, coś się we mnie stało. Chciałem grać jak on. Miałem 12, 13 lat. I miałem coś, bez czego trudno zostać dobrym instrumentalistą – cierpliwość powtarzania jednej czynności przez wiele godzin. W tym samym okresie usłyszałem też Grzesiuka…

Ojciec zachęcał?
Zniechęcał. Przez wiele lat wydawało mi się, że muzyk to ktoś bardzo ważny, jak frontman. Ojciec widział, że syn rośnie mu raczej na rzemieślnika, który nie będzie miał nic do powiedzenia. Bał się tego. Mówił, że perkusja to barabany. Ale nie proponował nic w zamian. Może nie miał pomysłu, jak mi pomóc? Kiedy zacząłem być nie tylko muzykiem, lecz także producentem i liderem, sporo rzeczy zrozumiałem, zobaczyłem więcej. Kolejni reżyserzy proponowali, by zamienić skrzypce na kontrabas, a chórek wywalić, bo źle wygląda na obrazku… Muzycy to nie są nazwiska, ale elementy do zrobienia show. Później wchodzi np. wokalistka, z którą producent się wita. Z muzykami nikt 

się nie wita. Klasę artysty można poznać po tym, czy wita się z orkiestrą. Ojciec to widział, jeżdżąc z muzykami. PRL to było straszne pijaństwo. Krążą o tym legendy. Kiedy w dorosłym życiu, po latach przerwy w naszych kontaktach, zapytał, co ja w ogóle robię, odpowiedziałem, że zarabiam na życie, grając koncerty i nagrywając płyty. Od razu zapytał: „Czy już jesteś alkoholikiem?”.

Co takiego stało się między wami?
To konsekwencja całego naszego życia. Ojciec się wprowadzał, wyprowadzał, jako dziecko trochę się go bałem. Nie mieliśmy więzi. Nie było wzorców rodziców w gazetach i  podręcznikach, zajęć pozaszkolnych, placów zabaw. Mój ojciec nie wiedział, jak być rodzicem. Nasz dom nie był poukładany. Wszystko było kompulsywne. Zazdrościłem kolegom, że mają zaplanowane życie, zaplanowane wakacje. U nas nie było żadnego planu. Do dzisiaj nie umiem planować, walczę z tym. Zaplanowanie miesiąca jest wielkim wyczynem.

Dzieci nie mają wpływu na otoczenie, w jakim mieszkają, adaptują się do każdych warunków. Na przykład słynny perkusista Buddy Rich wychował się w wodewilu, nad którym był burdel. W moim domu ojciec szykował koncerty. Mama, aktorka, z powodu bojkotu aktorskiego w stanie wojennym przeniosła się, jak inni jej koledzy z teatru, do kościoła, gdzie recytowali wiersze, wolne słowo. Też musiała przygotować program. Do teatru już nigdy nie wróciła. Na to nakładały się relacje rodziców. Był czas, że ojca długo nie było w domu, później rodzice się rozwiedli, mieszkaliśmy z mamą w różnych miejscach. Ojciec jakoś na co dzień specjalnie się mną nie interesował. A jak się zainteresował, to przyjeżdżał pod dom i zabierał mnie na obiad.

Jan Młynarski

Jan Młynarski / fot.: Michał Kosc-Forum

Wojciech Młynarski

Wojciech Młynarski (2012) / fot.: Jarosław Roland Kruk / Wikipedia, licencja: CC-BY-SA-3.0

Nie buntowałeś się?
Buntowałem, chciałem być postrzegany jak każdy, bez pytań o ojca.

Kiedy nagrałeś płytę z jego piosenkami, dziennikarze pytali o odcinanie kuponów od nazwiska. Reagowałeś ostro.
Teraz bym nie reagował. Każdy ma prawo do oceny. Jestem za duży, aby mieć z tym problem.

Studiowałeś w Akademii Muzycznej w Katowicach i jesteś absolwentem Drummers Collective w Nowym Jorku. Takiej szkoły, jaką znamy z filmu „Whiplash”. Mówiłeś w jednym z wywiadów, że miałeś podobnego profesora jak w filmie. Grasz, a on Cię cały czas szturcha, doprowadza do szału. Jednak nie przerywasz. Wierzyłeś mu?
Ani przez chwilę nie zwątpiłem. Gdyby niszczył ludzi bez wyników, nie pracowałby tam. Jest system weryfikacji nauczycieli. Co trzy miesiące uczniowie wystawiają ocenę. Nigdy nie dostał złej, chociaż doprowadzał do płaczu i zgrzytania zębami. To była pewna konwencja. Opierając się na intuicji i inteligencji, uznałem, że przyjmę te zasady. Nigdy nie czułem, że jest przeciwko mnie. Dobry nauczyciel nie musi być miły, ale między nim a uczniem muszą być szacunek i zaufanie. Bez tego nic się nie zrobi.

Nawet kiedy mówił: „Polaczku, co ty umiesz?”.
Mówił też, że wszyscy jesteśmy ograniczeni umysłowo. (śmiech) Tak naprawdę właśnie dlatego, że byłem z Polski, był mnie ciekawy. Powiedział, że jego dziadkowie byli Żydami z Warszawy i przed wojną wyjechali do Kanady. Ponieważ interesuję się Warszawą, znalazłem ich nazwiska w książce telefonicznej z 1939 roku, zrobiłem ksero i mu podarowałem. W tej szkole zacząłem ćwiczyć jeszcze więcej. Wychodziłem już do domu, słyszałem, że kolega w innej sali gra, wracałem. Im więcej narzędzi, tym lepszy warsztat do wyrażania siebie. Kiedy ktoś przychodzi do mnie na lekcje i prosi, abym pokazał, jak robię coś, czego on nie umie, zadaję dużo pytań, chcę mu uświadomić, jak wiele spraw ma wpływ na granie.

Zawsze wiesz, co wybrać?

Nie umiem ani wybrać, ani wskazać najlepszej drogi. Muszę zmierzyć się ze sprawami, żeby je poczuć, stwierdzić, czy coś jest dobre. Gdybym nie nagrał płyty z piosenkami ojca, cały czas bym o niej myślał. Połowę tej płyty lubię, połowy nie, ale to już decyzje czysto artystyczne. Dość wcześnie musiałem o sobie decydować, jeśli działasz na własny rachunek i nie masz możliwości pogadania wieczorem z kimś starszym przy stole, musisz nauczyć się podejmować decyzje i mierzyć się z ich konsekwencjami.

Kiedy pracowałeś nad płytą, mieliście już z ojcem poukładane sprawy?
Nie. Znów się długo nie widzieliśmy. Zadzwoniłem do niego, by zapytać, czy się zgadza. Bałem się, że może tę płytę zablokować albo udzieli wywiadu, w którym powie, że nic o niej nie wiedział, a mnie będzie głupio. Angażowałem w to swoje pieniądze, czas swój i innych oraz energię, która jest nieprzeliczalna, a bez niej nie wyobrażam sobie pracy. Zawsze kończę projekty, które zaczynam. Ojciec ucieszył się, że zaśpiewa Gaba Kulka, bo ją znał. Kiedy miałem gotowe premiksy, zaprosiłem go, wysłuchał, był zaskoczony niektórymi aranżami, zwłaszcza „Ogrzej mnie”. Kiedy nagraliśmy „Szarą kolędę”, zostawiłem miejsce na jedną zwrotkę, wziąłem ojca do studia i ją nagrał. Nic więcej. Nie ma dalszej części tej historii. Nasz kontakt był sporadyczny, bo mnie się urodziły dzieci, trochę się tym interesował.

A gdybym Cię zapytał o najjaśniejsze momenty waszego życia?
Skrawki. Święta. Kiedyś przebrał się za Świętego Mikołaja. W 1987, może 1988 roku ojciec zabrał mnie do Stanów, gdzie grał recitale z Jerzym Derflem. Jeździliśmy po Kalifornii, bazą był duży dom w Los Angeles, udostępniony przez hrabinę Tyszkiewicz. Całkiem fajne wakacje dla chłopaka z PRL. Słońce, basen, koledzy mówiący w obcym języku. Pamiętam, jak przez mgłę recital ojca, w czyimś domu, w półoficjalnej atmosferze, pamiętam jego konferansjerkę, piosenki, niewiele… Idąc z nim po ulicy, pierwszy raz usłyszałem Orkiestrę z Chmielnej. Bardzo ważny dla mnie moment.

A opowiadał o swoim dzieciństwie?
O Komorowie, o szukaniu niewypałów w lasach, a był koniec lat 40. i pełno niewypałów. Że z kolegami znaleźli w sadzawce niemiecki samochód pancerny. Dla mnie to było pasjonujące. Mówił, że wrzucali naboje do ogniska, one strzeliły i zabiły jakichś kolegów. Widział to, wspominał ich imiona. Otwierałem szeroko oczy, kiedy opowiadał o prawdziwych łobuzach z Pruszkowa. Między Komorowem a Pruszkowem jest długi zakręt, na którym stare pruszkowskie zbiry położyły kogoś w ramach porachunków, aby go pociąg przejechał. Wspominał też ciepło kolegów z liceum im. Tomasza Zana.

Co mówił o domu w Komorowie?To był nieszczęśliwy dom, ale dla niego ważny, bo tam spędził dzieciństwo. Zbudowali go tuż przed wojną moi pradziadkowie Zdziechowscy, aby tam jeździć z Warszawy na odpoczynek. Ale wybuchła wojna i  w  nim zamieszkali. Ich córka, czyli matka mojego ojca, uciekła z domu przed wojną. Zakochała się w starszym i żonatym mężczyźnie, moim dziadku Milku Młynarskim. To była miłość na przekór całemu światu. Prababcia Zdziechowska wyklęła córkę. Dziadek Milek bardzo opiekował się moją babcią. Babcia urodziła dwoje dzieci – Wojtka i Basię. Dziadek zachorował na gruźlicę i bardzo szybko umarł. Był 1943 rok. Mój tato miał dwa lata, ciocia Basia – rok. Babcia nie miała gdzie się podziać. Najpierw przez pół roku mieszkała w Warszawie u Orłowów, rodziny dziadka Młynarskiego. Ale zbliżało się powstanie, sytuacja była coraz trudniejsza. Nie miała wyjścia. Przyszła do Komorowa, do

rodziców, z dwójką dzieci na ręku. Była tam traktowana jak obywatel gorszej kategorii. Nigdy nie pozbierała się po przedwczesnej stracie ukochanego mężczyzny. Prababcia Cesia Zdziechowska bardzo źle traktowała wnuki i córkę. Panowały tam XIX-wieczny dryl i obyczaje. Ojciec miał bardzo smutne, przepojone bólem dzieciństwo, a ponieważ widział i czuł o wiele więcej niż rówieśnicy, musiało być mu podwójnie ciężko znosić niesprawiedliwości i upokorzenia oraz żyć u boku smutnej, zapadniętej w sobie matki, swojego ojca znając jedynie z fotografii.

 

Żałujesz, że tak późno nawiązałeś kontakt z ojcem?
I tak, i nie. Żałuję, że nie był inny. I że nie miałem kontaktu z ojcem, który był inny. Pewnie przekazałby mi dużo więcej, mielibyśmy wspólne wspomnienia. Może dałby mi poczucie bezpieczeństwa, bo nigdy go nie miałem. To wpłynęło na moje życie, na moje relacje z ludźmi. A ponieważ był, jaki był, trudny, a nasza relacja dużo mnie kosztowała, nie żałuję, że nie mieliśmy ze sobą więcej wspólnych chwil.

Zaprzyjaźniasz się z nim poprzez teksty? Planujecie z siostrami kolejne zbiory tekstów Wojciecha Młynarskiego.
Tak, chciałbym, abyśmy wydawali jego twórczość, dając jej drugie życie. Pytasz, czy się zaprzyjaźniam… Bardziej z twórcą niż z ojcem. Czytam jego teksty i… to jest taki literacki ojciec, który w życiu taki nie był. To, o czym pisał, było w opozycji do tego, jaki był na co dzień. Ale podziwiam różne jego cechy, np. przekorę, odwagę mówienia, co myśli, myślenia inaczej niż wszyscy, oczywiście pisarski talent i inteligencję.

Wybaczyłeś czy nie musiałeś?
Musiałem. To oczywiste, że robimy rachunek. Ale to trwa. Łapię się czasem, że mam żal. Ale żyje mi się już wygodniej. Ojciec ucieszył się, że ta książka jest, że ją razem przygotowaliśmy. Patrzę ze smutkiem, że teraz, kiedy jest chory, został właściwie sam. Kiedyś jego telefon się urywał, wielu artystów marzyło, aby być blisko, by dla nich pisał. On też funkcjonował dzięki artystom. Ale nie był dobrym wujkiem. Trzeba było sobie zasłużyć na jego przyjaźń. Od razu wiedział, czy z kimś mu po drodze. Przed chorobą był już daleko od aktualności. Chyba był na bakier z rzeczywistością już w latach 90. Jego świat się skurczył. Wiele ważnych osób odeszło.

Zrezygnował, jak wcześniej Adam Hanuszkiewicz, Marian Kociniak?
Tak, może to rezygnacja.

Powiedziałeś ojcu, co czujesz?
Zawsze unikał takich rozmów. Wolał o tym pisać. Jest taka piosenka „Chrońmy dzieci”: „Kim byś nie był – prawdzie tej wyjdź naprzeciw, siebie możesz kochać mniej, kochaj dzieci! […] Dobry tato, w szarych dni gęstej sieci nie pij, nie krzycz, nie bij ich, kochaj dzieci!”. Nas specjalnie nie chronił. Literatura a życie… Kiedy mam fajną próbę i odpowiednie warunki, zabieram swoją córkę, chcę, aby w tym pobyła ze mną.

Czego chcesz dla swoich dzieci?
Żeby były zdrowe, czuły się ze sobą dobrze, zawsze bezwarunkowo się kochały i  mogły na siebie liczyć. Żeby nie musiały wyważać otwartych drzwi. Aby miały poczucie bezpieczeństwa. To moje marzenia. Chciałbym, aby ojciec wrócił do formy. Jestem pewny, że gdyby wrócił, pisałby. To było treścią jego życia. Moglibyśmy coś zrobić razem, a gdyby nie chciał ze mną, poznałbym go z ciekawymi artystami mojego pokolenia. Byłaby przed nami niejedna ciekawa płyta. 

/ portrety

sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)

Pasje Tony'ego Bennetta... 

Jako człowieka z ludu, skromny i pełen pokory piosenkarz Tony Bennett przeszedł przez National Mall w Waszyngtonie w 2009 roku, aby zobaczyć kolekcję artefaktów muzycznych w Smithsonian’s National Museum of American History (NMAH).

Po drodze kilku strażników National Park Service na koniach rozpoznało Tony'ego” — wspomina John Edward Hasse, emerytowany kurator amerykańskiej muzyki w muzeum, który tego dnia czekał na przybycie Bennetta. „Zeskoczyli z koni, uklękli i zaczęli śpiewać: „Zostawiłem serce w San Francisco”. … Rozpromienił się od ucha do ucha”.

Ten rodzaj uczucia towarzyszył Bennettowi przez całą jego siedemdziesięcioletnią karierę muzyczną. Piosenkarz, który zasłynął

z Great American Songbook, zmarł w wieku 96 lat (21 lipca 2023 roku). Od 2021 roku nadal znajdował się na szczycie list przebojów.

 

„Jego słuchacze zrozumieli, że był autentycznym, głęboko oddanym i pasjonatem tego wspaniałego zbioru piosenek, który przetrwał próbę czasu i trwać będzie, jak się okazuje” – mówi Hasse. „Zszedł na ziemię. Był pokorny. Cechowała go uczciwość i współczucie”.

 

Urodzony jako Anthony Dominick Benedetto 3 sierpnia 1926 roku w Long Island City w Nowym Jorku, piosenkarz został wychowany

w Queens przez włoskich imigrantów. Muzyka krążyła w rodzinie. Jego starszy brat śpiewał arie w Metropolitan Opera jako nastolatek, wzorując się na swoim ojcu, który niegdyś zabawiał mieszkańców swojej rodzinnej Kalabrii klasycznym włoskim gatunkiem. „Miał reputację śpiewaka na szczycie góry” — powiedział Bennett o swoim bracie w 1998 roku — „żeby usłyszała to cała dolina”.

 

Rodzice Bennetta pracowali - jego matka była krawcową, a ojciec sklepikarzem - do czasu, gdy jego ojciec poważnie zachorował

i zmarł, pogrążając rodzinę w biedzie. Bennett miał 10 lat. Uczęszczał do High School of Industrial Art na Manhattanie, ale porzucił ją, aby wspierać rodzinę, pracując w restauracjach i salonach, wykorzystując swoje talenty muzyczne.

„Zostałem śpiewającym kelnerem” — wspominał Bennett. „To była jedyna praca, o której powiedziałem: „ Jeśli miałbym to robić przez resztę życia, byłbym szczęśliwy, robiąc to”.

Koncert nie trwał jednak długo. W 1944 roku Bennett został wysłany do Europy, aby dołączyć do sił amerykańskich walczących podczas II wojny światowej. Walcząc w 63. Dywizji Piechoty we Francji i Niemczech, przeżył kilka bardzo trudnych sytuacji i pomógł też wyzwolić obóz koncentracyjny. Kiedy wojna się skończyła, Bennett pozostał w Niemczech jako artysta estradowy, śpiewając dla żołnierzy. Po powrocie do domu w 1946 roku wznowił naukę muzyki, studiując śpiew w American Theatre Wing School. Zaczął występować w klubach pod pseudonimem Joe Bari. Pewnego wieczoru w 1949 roku w nocnym klubie w Greenwich Village jeden

z widzów szczególnie polubił piosenkarza. Był to komik Bob Hope – wówczas największa gwiazda kasowa Hollywood –  i poprosił

23-letniego „Joe”, aby towarzyszył mu w występie.

 

Bennett przypomniał sobie, jak Hope powiedział: „Chodź dzieciaku, przyjdziesz do Paramount (Teatru) i zaśpiewasz ze mną”. Ale nie jako Joe Bari. „Nie obchodził go mój pseudonim sceniczny… i zapytał, jakie jest moje prawdziwe imię. Powiedziałem mu: „Nazywam się Anthony Dominick Benedetto”, a on powiedział ze swoim uśmieszkiem: „Nazwiemy cię Tony Bennett”. I tak się stało. Nowe zamerykanizowane nazwisko – początek wspaniałej kariery i wspaniałej przygody”.

 

W następnym roku Bennett podpisał kontrakt z Columbia Records, a w 1951 roku piosenka „Because of You” stała się jego pierwszym wielkim hitem. Andrew R. Chow pisał wtedy dla magazynu „Time”: „Jego piosenki dominowały w szafach grających w lodziarniach

i barach w całym kraju, czyniąc z niego uosobienie gwiazdy popu, zanim rock and roll rozbił się w Ameryce”. Bennett wydał ponad 70 albumów i zdobył 19 konkurencyjnych nagród Grammy, większość z nich w późniejszym życiu. Obserwując jego życie można zauważyć, że jego znaczenie i dorobek słabły. Ale zdolności i charyzma, które wyniosły Bennetta do szczyty sławy, pozwoliły mu odbić się niezliczoną ilość razy.

 

„Dotykał ponadczasowości” — mówi Hasse. „Stał na straży doskonałości. Stawał w obronie sztuki. Ale opowiadał się też za komunikacją ze zwykłymi ludźmi i między pokoleniami. Był pod tym względem wyjątkowy”.

Jego zainteresowanie malarstwem zaczęło się, gdy był chłopcem, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczął śpiewać. „Muzyka przyniosła mi sławę, malarstwo – spokój”. To słowa Bennetta dla „Los Angeles Times” w 1995 roku. Zawsze tam występował podczas tras koncertowych, odkąd został zwerbowany przez Hope. To prawda - kiedy dopadło go zmęczenie, zajął się malarstwem.

 

„Uwielbiam malować tak samo, jak kocham śpiewać” — powiedział Bennett w rozmowie z Associated Press w 2006 roku, opisując malarstwo jako „wielką zmianę”, która pozwoliła mu „pozostać w tej kreatywnej strefie przez cały czas”.

 

Artysta rozróżnił dwie kariery swoim podpisem: jako piosenkarz był Tony Bennett, ale jako malarz używał swojego imienia, Anthony Benedetto. Jeden z obrazów olejnych Benedetta znajduje się w zbiorach Smithsonian American Art Museum.

 

„Praca, którą mamy, to ten piękny, quasi-impresjonistyczny, realistyczny widok Central Parku” — mówi Randal Griffey, główny kurator muzeum. „Uwielbiał park, podobnie jak wielu nowojorczyków, ponieważ pozwalał mu czuć się związanym z naturą… pomimo zanurzenia się w mieście”.

 

Według muzeum Bennett powiedział kiedyś: „Zawsze marzyłem o miejscu, w którym można złapać popołudniowe światło, abym mógł malować ten park w kółko”. W rzeczywistości obraz z 1998 roku przedstawia widok z jego nowojorskiego mieszkania.

 

W malarstwie Bennett skłaniał się ku naturze, nazywając ją „szefem”. Ale był też doświadczonym portrecistą. Namalował wiele legend jazzu, gatunku, z którym nigdy osobiście się nie identyfikował, ale nieustannie go naśladował. Jego portret Elli Fitzgerald został podarowany NMAH (National Museum of American History) w 2002 roku, a Smithsonian's National Portrait Gallery posiada w swoich zbiorach akwarelę z Duke'iem Ellingtonem przed różowymi różami i zielenią. Bennett namalował też Dizzy'ego Gillespiego, Johna Coltrane'a, Milesa Davisa i Louisa Armstronga. Każdy z nich miał wpływ na jego karierę. Wśród portretowanych jest również Frank Sinatra, który zmienił ją, publicznie wyśpiewując pochwały pod adresem Benetta. W 1965 roku Sinatra powiedział magazynowi Life: „Tony Bennett jest najlepszy w branży”.

 

Bennett i jego trzecia żona, Susan Benedetto, założyli szkołę artystyczną w Queens w 1999 roku. Beneficjenci chcieli nazwać ją imieniem piosenkarza, ale odmówił. Na prośbę Bennetta placówkę nazwano Frank Sinatra School of the Arts.

„Miał wielkie serce i samoograniczające się ego” — mówi Hasse, komentując skłonność Bennetta do współpracy i honorowania innych muzyków.

 

W ostatniej dekadzie Bennett użyczył swojej charyzmy współczesnemu popowi. Prowadzony przez syna Danny'ego Bennetta, rozpoczął ponowną karierę w 1994 roku, kiedy śpiewał z k.d. lang w programie telewizyjnym „MTV Unplugged”. Później jego twórcza współpraca z gwiazdą muzyki pop Lady Gagą przedstawiła Bennetta nowej generacji fanów. Oba albumy, które razem nagrali – „Cheek to Cheek” z 2014 roku i „Love for Sale” z 2021 roku – zdobyły Grammy w kategorii najlepszy album z tradycyjnym popowym wokalem. Aby uczcić 95. urodziny Bennetta, para zorganizowała koncert w Radio City Music Hall w 2021 roku: ostatni publiczny występ piosenkarza. Wieczór zakończył się eskortowaniem Bennetta ze sceny przez Gagę podczas gromkiej owacji na stojąco.

 

„Prywatnie był równie magnetyczny i charyzmatyczny, jak na scenie czy na ekranie” — mówi Hasse. „Lubię o nim myśleć jako

o człowieku obdarzonym artystyczną magią – klasą, uczciwością i inspiracją”.

piekno zbyt piekne.jpg

newsletter
- polecimy teksty, które warto przeczytać w weekend;
zostań z nami! 

paKamera.polonia - niezależny, prywatny miesięcznik, wydawany w Chicago

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, zastrzega też sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Ponadto redakcja nie odpowiada za treść i język reklam.  

©2022 by pakamera

All Rights Reserved

bottom of page