top of page

"Świecie, ty krętoszu stary!" (wystawa fredrowska)

Potrzeba hazardu (recenzja książki "Hübner")

kultura / teatr / rozmowy

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)
Polski Kalejdoskop - Andrzej Krukowski 2.webp

Andrzej Krukowski – złożony z przeciwieństw (?)

“Marzenia się spełnia, a nie czeka na ich samorealizację. To moja teza

i staram się od niej nie odstępować”

ANNA CZERWIŃSKA

Zdjęcia: Roman Sakowicz  

Kadr z filmu Rh+_edited.jpg

Kadr z filmu "(Rh+)"; rok 2005 / Česko-Slovenská filmová databáze

Wczesne śniadanie bez kulinarnych wizji obyć się nie może. Andrzej z głodu nie umrze – potrafi przyrządzić „conieco”, chociaż prowadzenie domu pozostawił Jagodzie, która wspiera go nawet

w najbardziej szalonych pomysłach. Dba o wszystko i wszystkich. W sprawach domowych jej opinia jest ostateczna.

W teatrze i wokół niego ster przejmuje Andrzej, aktor, reżyser, scenarzysta, jeden z kreatorów kultury polonijnej, mąż, ojciec, dziadek, taksówkarz…

Zamówiliśmy małe śniadanie w hotelowej restauracji przy lotnisku. Czasu mamy niewiele, tematów - mnóstwo… Pierwsza rozmowa skończy się, jak zwykle, niedosytem i... zaskoczeniem. Andrzej Krukowski zdumiewa zmianą nastrojów i opinii, Bywa śmieszny i żałosny. Skupiony albo cynicznie rozbawiony. Bywa też godny podziwu albo zdumiewa arogancją, bezdyskusyjnym sprzeciwem.

Anna Czerwińska: Czy możesz zatrzymać ten potok słów, z których nic nie wynika?

Andrzej Krukowski: To nie pytaj mnie o sukces, uprzedzam.

A kiedykolwiek pytałam o to?

Nie, ale inni ciągle o tym mówią… To jest takie frustrujące…

Nie kokietuj – każdy oczekuje akceptacji, zauważenia, zrozumienia toku myślenia…

No tak, ale nie sukcesu… A tak w ogóle - czym jest sukces?

Dla każdego jest czymś innym... Osiągnięciem zamierzonego celu…

Jednego? Ależ ja mam jeszcze mnóstwo celów przed sobą, sporo do zrobienia…

Sukcesem może być też zdobycie majątku…

Jakiego? Duchowego? Ciągle zdobywam. Materialnego? Nie mam… Gdybym miał, byłby teatr polski w Chicago. Ale go naprawdę nie mam…

Rodzina, niebawem zostaniesz dziadkiem…

I tu mnie masz! Moim sukcesem jest moja rodzina: ta sama kochająca i kochana żona, wspaniałe córki, przyszły wnuk, na którego nie mogę się już doczekać. To moja, przepraszam – nasza, wraz z Jagódką - niepodważalna zdobycz. To mogę nazwać sukcesem.

Andrzej Krukowski; rok 1988; / fot.: Ewa Rubinstein / kolekcja prywatna

Uwielbiam ten zawód…

Który?

Taksówkarza! Uwielbiam obserwować ludzi, rozmawiać, dyskutować … To świetny sposób na naukę języka. Moi stali klienci – innych już nie miewam – wiedzą, że jestem Polakiem, ale nigdy ich nie zawiodłem, więc lubią emigrantów. A jak nie lubią, to polubią (śmiech). To wspaniała, niedoceniona szkoła życia, chociaż nie wszyscy mogą przejść przez jej klasy.

Twoje życie znowu jest bardzo intensywne, wypełnione po brzegi, czasem aż poza nimi. Już doznałeś walki z organizmem…

Ale wyszedłem z tego. Oby na długo. Czekam na wnuka i mam już rolę dla niego.

A poważniej – lubię, gdy coś się dzieje. Mam tyle marzeń, ciągle nowych celów, a – jak wiesz

– zachowanie równowagi między wszystkimi życiowymi zobowiązaniami jest niezwykle trudne. Staram się bagatelizować trudności, jakoś je pokonywać. Aktorstwo pomaga mi w tym, choć czasem, przyznaję, denerwuję ludzi pędem życia, ale innych zarażam właśnie takim sposobem bycia. Nie cierpię nudy (patrzy na zegarek). Mam jeszcze dziesięć minut do wylądowania samolotu mojego klienta i potem będę miał około dwóch godzin na odpoczynek, może krótki sen, bo od

4 rano jestem już w akcji.

Blyskawicznie przeglądamy plan zajęć i obowiązków. Wybieramy luźniejszy dzień, by wspólnie wypić poranną kawę - tym razem na północnych przedmieściach Chicago - i ponowić naszą rozmowę (skąd ja to znam?), umawiając się na dłużej i spokojniej.

film Przybysz - rez_edited.jpg

Kadr z filmu "Przybysz" w reżyserii  Wojciecha Szumowskiego; rok 1986 / kolekcja prywatna

Kadr z filmu "Ludożerca" w reżyserii  Łukasza Wylężałka; rok 1987 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 2_edited.jpg

"Zabójcy" L. Schillera w reżyserii  Gerharda Wolfa; rok 1988 / kolekcja prywatna

Pasja i temperament nie opuszczają ciebie, co jest godne podziwu, uznania i naśladowania, ale nie każdy jest do tego predystynowany. Ciekawi mnie, co było dla ciebie inspiracją, by w ogóle zostać w przyszłości aktorem?

Trudno określić to w czasie. Początki były prozaiczne bez konkretnej wiedzy. Oknem na świat stało się „gadające” pudełko z czarno-białym obrazem, czyli pierwszy telewizor Tosca. Pierwszy film „Krzyżacy” Aleksandra Forda, zgaszone światło w pokoju i wszyscy sąsiedzi wpatrzeni w ekranik…

Myślę, że powoli zmieniał się mój świat, powstawały fascynacje, budziła się wyobraźnia, jak u każdego dziecka. Rower był koniem wodza Winnetou, patyk – szablą, czyli kreatywność. Potem szkoła i nauczyciele, ich osobowości i ciężka praca z dzieciakami – nie doceniało się tego – to wszystko pozwoliło mi zostać później studentem Łódzkiej Filmówki (Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna im. L. Schillera w Łodzi – red.), a przecież pochodzę z małego miasteczka, z Augustowa… 

Z perspektywy czasu, czym było i jest dla ciebie aktorstwo?

W zasadzie nic się nie zmieniło. To możliwość swobodnego przechodzenia w wielowymiarowość naszej egzystencji. To wyzwanie, próba zmobilizowania na chwilę siebie - umysłu, ciała, wiedzy, a potem otrząśnięcie się z tego i powiedzenie sobie – ja tylko grałem. Nie ma innej profesji na świecie, która by na to pozwalała.

Nie ponosisz odpowiedzialności za to, co wystawiasz, za treść albo jego interpretację? Największym orężem człowieka jest właśnie słowo…

Nie. Absolutnie nie. Zawsze mogę użyć parawanu – ja tylko grałem. Wszystko, co temu służy – wcielanie się w inna naturę, innego człowieka – służy tylko przez chwilę. Potem z tego wychodzę i zaczynam wszystko od początku. Dlatego jest to bardzo niewdzięczny, irytujący zawód. Tu nic nie jest na stale. Świetna rola sprzed roku nic nie znaczy. Jest inne wyzwanie. Całą „skórę” poprzedniej postaci trzeba zrzucić z siebie i zacząć budować „nowego” człowieka, nową postać, która może być absolutnym przeciwieństwem poprzedniej. A przecież ludzką naturą jest dążenie do sukcesu. A aktor? Jego osiągnięcia są ulotne, a mimo to mnóstwo ludzi chce uprawiać ten zawód, nie rozumiejąc na czym on polega. Aktorski sukces – nie lubię tego określenia – weryfikuje przede wszystkim czas i doświadczenie. Jeśli aktorzy twierdzą, że nie interesuje ich cała otoczka medialna i poklask – kłamią.  Mimo gry zespołowej, każdy gra na siebie, zawsze… Ja też… Najtrudniejszy jest monodram, on obnaża aktora całkowicie. Nie ma za czym albo za kim schować się… Musi wybrzmieć jego zrozumienie, autentyczność, umiejętność, i ciężka praca psychiczno-fizyczna. Celebryctwo nie pomoże… Tylko czas. I powtarzanie procesu tworzenia, kreowanie, by zdobyć doskonałość aktorską u schyłku życia.

Aktorstwo wiąże się z ogromną odpornością psychiczną, a jednocześnie nadwrażliwością – dwiema cechami wzajemnie wykluczającymi się. W jaki sposób je pogodzić?

Poprzez doświadczenie, podglądanie i zrozumienie siebie. To zawód narcystyczny, egoistyczny, „wszystkowiedzący”… Jeśli osoba występująca, profesjonalista czy amator, twierdzi że szkoła niczego więcej nie jest w stanie nauczyć i na przykład po trzecim roku chce z niej odejść, a rady bardziej doświadczonych zostały wyczerpane, to w zasadzie jest koniec jego aktorstwa. Palec boży, czyli talent lub pewna jego doza nie wystarcza. Talent pomoże, ale nie zastąpi wiedzy i doświadczenia. Powielane błędy „zduszą” zamierzenia. Scena i poklask przyciągają, ale i wymagają. Cena aktorskiego narcyzmu może być wysoka…

Andrzej Krukowski.JPG

"Bal manekinów" B. Jasieńskiego w reżyserii  Bogdana Michalika; rok 1983 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 3.JPG

"Kordian" J. Słowackiego w reżyserii  Zbigniewa Micha; rok 1984 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski - fot Ewa Rubinstein.JPG

Andrzej Krukowski; rok 1988; / fot.: Ewa Rubinstein / kolekcja prywatna

Czy to jest ta drobna różnica między amatorstwem a profesjonalizmem teatralnym?

Dokładnie tak. Jeśli aktor-amator uzna, że podpowiedzi i korekta głosu, ruchu, postawy nie są potrzebne, bo on wie – nie pójdzie dalej, błędy zostaną i będą coraz bardziej drażniły oko i ucho, bo to dotyczy również radiowców. Tam się nie „dowygląda”. Głosem trzeba wszystko wygrać, a mikrofon blokuje, ale i „dodaje skrzydeł”, traci się autentyczność i słuchacza. Sama bierzesz udział

w słuchowisku…

 

Wywołałeś mnie do tablicy… Przekonałam się, jak trudne jest aktorstwo, wejście w rolę/postać, zrozumienie, że siebie słyszymy inaczej aniżeli odbiorca. Korekta reżysera i reżysera dźwięku jest niezbędna. Nawet dla profesjonalistów…

Wracamy do teatru… czy jest dla ciebie inspiracją?

Nie, świat poza teatralny jest inspiracją, która przekłada się na język gry.

 

Doprecyzuję… Umiejętność bezkonfliktowego życia polega na znalezieniu balansu między braniem i dawaniem. Podobnie – mam wrażenie – jest w teatrze – fala zwrotna, balans, impuls… Czy publiczność – część teatru -jest dla ciebie inspiracją? 

To podstawowy wykładnik definicji relacji aktora z widzem. Bardzo dobrze to ujęłaś. Porażki aktorów, nie tylko młodych, polegają właśnie – jak powiedziałaś – na braku balansu. Ktoś może dawać ze sceny wszystko, co ma najlepszego, wpadając jednocześnie

w samozachwyt, ale nie słucha widza. Nie zna jego opinii. Nic od niego nie dostaje w zamian…

Tak, masz rację, teatr może być inspiracją nawet w znaczeniu, którego jako aktorzy nie dostrzegamy.

Bardziej uzmysłowiłaś mi teraz rolę Kantora na scenie. Stwarzając pozory braku zainteresowania widzem doskonale wiedział, co się dzieje wokół, był łącznikiem między sceną a widownią.

Musimy jednak pamiętać, że podobnego balansu nie uzyskamy na przykład w teatrze muzycznym, gdzie pojawił się widz teatru dramatycznego…

 

Nie kombinuj.  Mówimy o teatrze ogólnie.

Czy sztuka teatralna – twoim zdaniem – może łączyć się z sukcesem?

Nie. Ja w ogóle w coś takiego nie wierzę…

 

Dlaczego?

Słowo „sukces” może paść w recenzji, ale nie od widowni. Widz może przyjść i powiedzieć „fajnie było”. Sukces to źle dobrane słowo do teatru. To jest jakaś bzdura. Zmieńmy to słowo na „spełnienie” i wówczas będzie to zrozumiałe dla nas obojga.

 

To słowa równoznaczne, ale różniące się odcieniami znaczeniowymi, dlatego ich nie zamienię.

Nie interesuje mnie sukces medialny, zachwyt dziennikarzy, którzy chwalą wszystko w imię jakiejś nieznanej mi zasady. Nie interesuje mnie też sukces owacyjny na stojąco po każdym przedstawieniu, bo jest to nieprawdziwe, często stawiające bylejakość na piedestale.

Sukces, nawet nie nazwany, jest wówczas, gdy publiczność zaczyna utożsamiać się z tematem, wychodzi z teatru i analizuje, mówi o roli lub rolach, sile i prawdzie przekazu. Odpowiedzialności za słowo, przed którą bronisz się. Sukcesem może być też cisza na widowni po opuszczeniu kurtyny przed burzą oklasków i owacją na stojąco, trwającą kilka minut.

Dla widzów jest to forma sukcesu, dla aktorów może to być spełnieniem, zrealizowaniem zamierzenia.

Bardzo nie lubię tego określenia, nie uznaję sukcesów, nagród, odznaczeń… Wszystko to ma w sobie ogromną siłę niszczycielską. Powodują konsternacje, samozachwyt, mogą szkodzić. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to tylko dodam, że nie znam ani jednego aktora, któremu Oscar pomógł w karierze.

Andrzej Krukowski 4_edited_edited.jpg

"Ambasador" w reżyserii J. Machulskiego; rok 1983; / kolekcja prywatna

Bal manekinow - Andrzej krukowski, Bogdan Lanko_edited_edited_edited.jpg

Andrzej Krukowski, Bogdan Łańko; "Bal manekinów"

B. Jasieńskiego w reżyserii  Bogdana Michalika; rok 1983 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 5_edited.jpg

"Kalafar" na podstawie Witkacego,

w reżyserii Zbigniewa Micha; rok 1985; / kolekcja prywatna

Liliana Totten; Teatr Nasz

Teatr jest przede wszystkim moją pasją, kolejną... Kiedyś bardzo interesowała mnie fotografia i architektura... Dzisiaj,

a w zasadzie od lat, spełniam swoje marzenia w kreowaniu nowych, innych postaci. To jest coś, czego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć...

a najlepiej wspólnie z widzami!

Iwona Szewczyk; Teatr Nasz

Zaczęło się niewinnie, od "Balu

w operze"...  Teraz mija sześć lat, a ja ciągle nie mam dość!  Teatr jest moim drugim życiem i jestem wdzięczna za to mojej Rodzinie, która pozwala mi się realizować w nowych rolach... Wszystkim polecam znalezienie swojej pasji, zainteresowań... Wzbogacają nasze życie i je wspaniale urozmaicają...

To jest niesamowite, że mam czas na pieczenie chleba i uczenie się nowej roli

i zrozumienie postaci, którą mam odegrać...

Pytałam o sztukę teatralną, nie o sukces aktorski z nagrodami…

Co jest łatwiejsze – wchodzenie w rolę czy wychodzenie z niej?

Wchodzenie w rolę i ten proces jest relatywnie krótszy od wychodzenia z roli. To ważne pytanie, bo o tym rzadko się mówi. Każda rola zostawia w nas ślad mniejszy lub większy. Wychodzenie z roli trwa długo i boleśnie. I zmienia nas, stopniowo, powoli, ale nieodwracalnie. Dlatego mówię, że zawód aktora działa jak narkotyk. Wychodzenie z roli jest porównywalne do wychodzenia z narkomanii.

W Teatrze Nasz po spektaklu „Gąska” w styczniu powiedziałem zespołowi, że wiele osób już do teatru nie będzie chciało wrócić. I tak się stało. Role, w które weszli, pozostały w nich, przynajmniej częściowo albo zraziły do teatru. Ich wrażliwość nie wytrzymała próby,

a i sytuacja środowiskowa miała znaczenie. Powtarzam po raz kolejny – to trudny kawałek chleba, a krytykę przyjmujemy bardzo niechętnie. Wolimy słowa uznania i podziwu.

Reżyser obsadzający ludzi w rolach musi ich znać, czuć ich wrażliwość i możliwości, by wspólnie do czegoś dojść. Aktor, godzący się z kolei na przyjęcie roli musi być świadomy podjętego obowiązku.

 

Wolisz być aktorem czy reżyserem?

Ani jednym, ani drugim. Manipulatorem – to jest to, co najbardziej mi w teatrze odpowiada.

I zapewniam wszystkich przyszłych widzów – będziecie manipulowani.

Zaczynałeś jednak jako aktor, poczynając od przedstawienia dyplomowego w Łodzi.

Dokładniej – sześciu dyplomów: w „Ambasadorze” Mrożka w reżyserii Machulskiego,

w „Balu manekinów” Jasińskiego pod okiem Michalika, potem w „Ich zachowanie było bez zarzutu”, Gerta Loshütza, w reżyserii Wardejna, który wykładał wówczas i reżyserował też w Holandii.

Kiedy Teatr Studyjny przejęła Filmówka, a dyrektorem został Paweł Nowicki, zaproszono mnie do współpracy z zespołem. Rektor

i dziekan wyrazili zgodę i w czasie, kiedy moje koleżanki i koledzy – Ada Biedrzyńska, Bogdan Łańko, Marek Probosz, Jacek Kawalec, Maciek Kozłowski, Grażyna Błęcka-Kolska, Sylwia Wysocka – rozjeżdżali się do dużych teatrów, ja zostałem zaangażowany „na pniu”

w Łodzi. Graliśmy „Kordiana” Słowackiego, „Biesy” Dostojewskiego, „Szachy” Grochowiaka. Tym sposobem zagrałem w sześciu spektaklach/dyplomach teatralnych. Pracowałem, jak szalony. W zasadzie nie wychodziłem z teatru. Jagoda z dziećmi mieszkała

w Augustowie, a ja chodziłem z próby na próbę, ze spektaklu na spektakl, momentami nie wiedziałem, jaka jest pora roku. O 8 rano mieliśmy ćwiczenia ruchowe, o 9 – wokalne, od 10 do 2 – próba, potem obiad w SPATiF-ie i setka wódki, bo inaczej się nie dało.

O 6 wieczorem w teatrze i albo spektakl o 7, albo próba do 10. Wychodziło się z teatru rozdygotanym, zmęczonym, ale szło się na kwaterę do chłopaków i dyskutowało o teatrze. Wtedy poznałem Andrzeja Seweryna, który przyjechał na premierę „Biesów” od Peter’a Brooka. Powiedział mi wówczas, na czym polega istota teatru…

Opowiesz?
Podczas kolejnej naszej rozmowy, bo już ją zapowiedziałaś przed Kongresem…

Wydało się - Kongres to oddzielny, interesujący mnie temat…
Co spowodowało, że przyjechaliście do Stanów? Byłeś ustawiony zawodowo, grałeś…
W 1984 roku skończyłem Filmówkę. W tym czasie w Łodzi była bardzo aktywna i silna opozycja: Jacek Bierezin, Witek Sułkowski, Ewa Sułkowska-Bierezin, Marek Edelman, Ewa Rubinstein… Często spotykaliśmy się. Grywałem wówczas spektakle o podwójnym, nawet potrójnym podtekście i zaczęła interesować się mną SB-cja teatralna. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia - zrezygnować albo wyjechać. Sekretarka uprzedziła, że będą u mnie następnego dnia rano. Paszport miałem w domu, bo chciałem jechać do Niemiec na zbiór chmielu. Wyjazd przyspieszyłem… Po spektaklu, w nocy uciekałem przez granicę do Niemiec. Był rok 1988. W Niemczech było sporo Polaków, grałem w teatrze niemieckim, gdzie robiłem między innymi „Szaloną lokomotywę” Witkacego. Po roku wróciłem, tuż przed Okrągłym Stołem, poszedłem do Ambasady Amerykańskiej i dostałem wizy dla całej rodziny. W 1989 roku przylecieliśmy do Stanów. 
Oczywiście interesował mnie tylko Nowy Jork albo Los Angeles. Myślałem, że w Chicago będziemy tylko parę dni, które zamieniły się w rok, a potem w trzydzieści pięć lat. Pracowałem przez chwilę w Nowym Jorku i to jest fajne miejsce… Natomiast jak pojechałem do Los Angeles, do mojej córki Klary, która tam zamieszkała ze swoim mężem, zrozumiałem, przed czym uchronił mnie los…

Kokietujesz znowu, przecież byleś zafascynowany filmem, a Kalifornia przyciągała jak magnes.  Przyglądałam się temu

z zadziwieniem… 
To było marzenie jeszcze z Polski – każdy śnił wtedy o karierze w Ameryce, nawet jak się do tego nie przyznawał. Moje marzenie przybliżyło się, bo byłem już w Stanach. Ale główną przeszkodą była bariera językowa. Akcent nie do przeskoczenia, przynajmniej dla mnie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, wyobrażałem sobie, że Hollywood „wchłonie” wszystkich chętnych, że czekają na nas… Jednak dla Hollywood Europa Wschodnia to językowo jeden kraj. Trudno im odróżnić czeski, rumuński, rosyjski od polskiego. Ich ucho nie odbiera niuansów i intonacji. Cóż, nie czekali przedtem i nie czekają teraz…  
Ale… masz rację, zachłysnąłem się aktorstwem filmowym. Czytałem, oglądałem, porównywałem, uczyłem się, chciałem spróbować podwójnego życia, swojego i filmowego. W końcu zagrałem u boku Johna Deepa krótki epizod, zaistniałem z moją córką Sarą

w ostatniej części „Samych swoich”, jakieś drobiazgi w kinie polskim… A teraz zupełnie od tego odszedłem. Film rozczarowuje mnie coraz bardziej, nie rozumiem go… Może nigdy nie rozumiałem, a fascynacja filmowa była złudzeniem… Nie wiem… 
Tak naprawdę teatralnie udało się kiedyś Helenie Modrzejewskiej w Stanach i Andrzejowi Sewerynowi we Francji filmowo i teatralnie. Jego język francuski jest doskonały, prawie bez akcentu polskiego, dlatego widz paryski go zaakceptował.  
Jak pamiętasz, mimo filmowego zauroczenia, angażowałem się też w różne projekty teatralne. „Spotkania z poezją i muzyką”, „Romanca” z Chmielnikiem w dwóch wersjach językowych, w Trap Door Theater reżyserowałem anglojęzyczną „Szaloną lokomotywę” Witkacego. Z Elżbietą Kochanowską i Ryszardem Gajewskim przygotowaliśmy świetny spektakl w Teatrze Chopina „Za rok o tej samej porze”. Nawet wcieliłem się w rolę Chopina i grałem z Ewa Milde i moim kolegą ze studiów, Bogdanem Ła
ńko. Działo się… a ekscytacja ekranem powolutku zanikała, by odciąć się ode mnie zupełnie… Wiele czynników złożyło się na to,

o czym nie warto wspominać… Życie...   

Andrzej Krukowski 6_edited.jpg

"Zadig" w reżyserii W. Mariańskiego; rok 1985 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 6 - Czarownice sa wsrod nas.jpg

Andrzej Krukowski, Sara Krukowski; "Czarownice są wśród nas" Piotra Kukuły w reżyserii Agaty Paleczny / kolekcja prywatna  

83565597_2337102673247937_4147126898104729600_n.jpg

Ryszard Gajewski, Andrzej Krukowski, Marek Luckos, Bartosz Kasza; "Kwartet na czterech aktorów" B. Schaeffera w reżyserii  Andrzeja Krukowskiego; rok 2020 / kolekcja prywatna

W tym czasie podejmowałeś różne prace, które pozwalały ci utrzymać rodzinę, wykształcić świetne dziewczyny… Czy podpowiedziałeś Sarze, swojej starszej córce, szkołę aktorską?

Skąd, ona sama to wymyśliła. Tłumaczyłem jej, że to zawód pazerny, narcystyczny, pozbawiający prywatności. Nie udało się wybić jej tego z głowy. Może i dobrze, bo jest niezła. Skończyła studia aktorskie, była przez rok w Polsce na praktyce… W każdej chwili można zweryfikować jej umiejętności, bo to jest akurat czyste w naszym zawodzie, jeśli w ogóle aktorstwo zawodem można nazwać.

 

Można…

W moim przypadku i większości aktorów na emigracji nie można tak powiedzieć. To jest nasza pasja podparta bądź nie podparta szkołą teatralną.

Ale wiesz co, nawet etatowi aktorzy… czy wykonują tylko swój zawód? To trochę za mało. To deprecjonowanie ich pracy. Poświęcają temu życie, siebie, swój system nerwowy, „obnażają” się w różny sposób, bo przecież stają się osobami publicznymi… U nich jest to połączenie zawodu z pasją, egocentryzmem, którego nabiera się z czasem albo istnieje od razu. Właśnie poprzez podświadomą dawkę egocentryzmu wybiera się to piekielnie trudne zajęcie wymagające kondycji fizycznej i psychicznej, podpartej nadwrażliwością i rozdrażnieniem… Bez miłości do aktorstwa zawód ten nie istnieje.

 

I nie zdobywa się popularności, kariery, która jest formą nagrody.

Masz rację, ale co to jest kariera? Andrzej Wajda mawiał: „ To trwanie w aktorstwie na swoich warunkach”. To jest bardzo trudne, ale nie niemozliwe.

Jesteś tego przykładem, realizujesz się na własnych warunkach, aktorsko i organizacyjnie.

Ale nie nazywam tego karierą. Robię swoje. Jedne próby zawodowe udają się, inne nie, ale doświadczenie zostaje. Zawodów wykonywanych mam mnóstwo z rożnymi efektami, również zdrowotnymi. Ale idziemy do przodu, nie można stać w miejscu.

 

Od sześciu lat współpracujesz z chicagowskim Teatrem „Nasz”.  Teraz pełnisz tam rolę dyrektora artystycznego.

To są pasjonatki, zachłyśnięte teatrem, życiem, rodzinami, kreowaniem innego świata i „nowego” człowieka, chociaż przez chwilę. Zaczynały realizację swojej pasji z Agatą Paleczny. Potem założyły teatr i zaprosiły mnie do współpracy. W efekcie wspólnego działania, w ciągu sześciu lat przygotowaliśmy dziesięć nowych projektów, byliśmy ze spektaklami we Włoszech i Wilnie, grywamy też wyjazdowo w Stanach Zjednoczonych. To grupa aktorek-amatorek, zdobywająca wiedzę z obserwacji, lektury, nauki i praktyki.

 

Co sądzisz o aktorstwie niezawodowym? Można być dobrym aktorem bez szkoły aktorskiej?

Jasne, że można. Tylko nie w ciągu roku czy dwóch... Szkoła może w wielu przypadkach bardziej ludziom szkodzić niż pomagać. To jest bardzo indywidualna kwestia. Dostajesz tak zwany warsztat, który na dobrą sprawę jest labiryntem umiejętności i to czy się

w tym nie pogubisz zależy tylko od ciebie. Często do szkoły teatralnej dostają się ciekawi ludzie, którzy po skończeniu studiów przypominają już tylko kopię aktora. Są aktorami a nie ludźmi. Są rzemieślnikami. Mówią wyraźnie, impostowanym głosem, stoją prosto, umieją powiedzieć: „proszę bardzo, przepraszam najmocniej, dziękuję pięknie”, wodę po sobie spuszczają w toalecie i są tak idealni, że przestają być ciekawi. No, ale to tylko moje subiektywne zdanie.

Wielu aktorów, którzy nie poszli do szkoły, z różnych powodów, spełniają się w tym zawodzie albo pasji. Mają natomiast pod górkę. Łatwiej dostać pracę, jeżeli się jest po studiach. W wypadku amatorów, czyli pasjonatów, trzeba jeszcze więcej szczęścia, którego

w tym zawodzie w ogóle potrzeba sporo. No i czas i ciężka praca, o czym wspominałem. Ale to dotyczy wszystkich – z wykształceniem i bez niego.

Andrzej Krukowski 6 - Bal w operze, Wilno 2023.jpg

Andrzej Krukowski; Copernicus Center; poezja Zbigniewa Herberta; rok 2017 / kolekcja prywatna

Scena  z "Balu w operze" J. Tuwima; Teatr Nasz - reżyseria Andrzeja Krukowskiego; Teatr Pohulanka, Wilno, rok 2023 / fot.: Grzegorz Grzywacz / kolekcja prywatna

Scena z przedstawienia dla dzieci "Pchła  Szachrajka" J. Tuwima 

w reżyserii Andrzeja Krukowskiego

/  kolekcja prywatna

Teatr Nasz staje się naprawdę dobrym teatrem, żadnego wyzwania scenicznego się nie boi… Obserwuję zespół od początku, podobnie ciebie… Zmieniacie się. Panie nabierają coraz większej swobody i odwagi scenicznej, a ty… coraz większej pewności siebie. Manipulujesz, jak powiedziałeś na początku naszej rozmowy, sceną i widownią.

Mam nadzieję, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu…

 

Niestety, nie zawsze… Czasem wprowadzasz w błąd, zaskakujesz zachowaniem, grą poza sceną …  Nie lubisz krytyki, a nie wszystko jest godne pochwały, o czym niejednokrotnie rozmawialiśmy…

To prawda, nie lubię krytyki niekonstruktywnej… Jestem aktorem i mój styl grania na scenie nie musi wszystkim pasować, ponieważ wiąże się to z moją osobowością i widzeniem jako reżysera. Wśród publiczności są ludzie o różnej wrażliwości, dlatego nie da się zadowolić wszystkich.

A próbujesz?

Nie.  Wprawdzie jesteśmy dla widzów, ale w naszej przestrzeni rozumienia teatru. I do takiego teatru zapraszamy.  

Wystawa fredrowska

kultura / teatr

luty'24 / 2 (18)

„Fredro w dobrym humorze"

to wystawa zorganizowana

w Muzeum Teatralnym,

w gmachu Teatru Wielkiego

w Warszawie. Jest jedną 

z ciekawszych inicjatyw zakończonego  Roku Fredrowskiego. Potrwa do

4 marca 2024 roku.

Muzem Teatralne - fot. Krzysztof Sabak.webp

„Świecie, ty krętoszu stary!”

BARBARA OSTERLOFF 

Jej realizatorzy postawili sobie za cel prezentację teatralnej tradycji komedii Fredry na polskich scenach. Wprawdzie sam tytuł wystawy przekornie odwołuje się do książki Jarosława Marka Rymkiewicza Aleksander Fredro jest w złym humorze, lecz nie ona wyznacza jej założenia i narrację, spójną i przemyślaną w każdym szczególe. Realizatorzy wybrali tylko sześć spośród utworów napisanych przez Fredrę dla sceny. Owa szóstka to komedie „lwowskie” z pierwszego okresu twórczości pisarza, których prapremiery odbyły się w latach 1822–1835: Mąż i żona, Damy i huzary, Pan Jowialski, Śluby panieńskie, Zemsta i Dożywocie. Wszystkie te arcydzieła wystawiane były wielokrotnie i grane są do dzisiaj, a otacza je legenda nie tylko wielkich aktorskich kreacji, lecz również tradycji wykonań (poszczególnych scen i solowych aktorskich „arii”), przekazywanej z pokolenia na pokolenie.

O najdawniejszej, lwowskiej tradycji fredrowskiej przypominają cenne oryginały afiszów Teatru hr. Skarbka do Męża i żony (z roku 1844) i Ślubów panieńskich, czyli magnetyzmu serca (z roku 1853); mamy też rycinę przedstawiającą gmach teatru oraz listy dyrektora Jana Nepomucena Kamińskiego. Inne najstarsze afisze dokumentują m.in. premiery w Teatrze Polskim w Krakowie (Zemsta, 1865),

a także w Warszawie, gdzie Zemstę za mur graniczny wystawiono w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim (1871), potem w Teatrze Rozmaitości (1890), zaś Pana Jowialskiego w Teatrze Letnim (1879). Wspominam o wybranych afiszach, lecz jest ich znacznie więcej, również z czasów międzywojennych oraz po roku 1945 (na przykład oryginał afisza Męża i żony z Mieczysławą Ćwiklińską, w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Polskim w Londynie, 1957). Afisze to jednak tylko część wystawy, która prezentuje materiał nader różnorodny: imponującą ikonografię, korespondencję, projekty scenografii, kostiumy, pamiątki i rekwizyty (moneta wybita na pamiątkę pogrzebu Aleksandra Fredry, fajka Bogdana Baera z Pana Jowialskiego).

Całe to bogactwo rozmieszczone zostało w przestrzeni ekspozycyjnej według precyzyjnie wyznaczonych tematów. Pan Jowialski, pełna zabiegów metateatralnych komedia prozą w czterech aktach, stanowi swoistą oś ekspozycji. Zaakcentowano ją elementem architektonicznym, fragmentem ściany dworku z oknem, nad którym wiszą klatki dla ptaszków – dzieło Szambelana. Inspiracją był tutaj element scenografii Karola Frycza do Pana Jowialskiego w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza w Teatrze Polskim w Warszawie (1948). Oglądamy też projekty kostiumów Frycza (niezrównane stroje tureckie) zarówno do tej inscenizacji, jak i do wcześniejszej

z roku 1923 (również w Teatrze Polskim). Prawdziwym rarytasem okazuje się zestaw prac Teresy Roszkowskiej, przygotowanych podczas studiów w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, w roku akademickim 1933/1934. Fantastyczny jest projekt kostiumu Jowialskiego, uchwyconego w ruchu, zaaferowanego, trzymającego w rękach klatki. Także pozostałe szkice Roszkowskiej porywają energią kreski, śmiałą i oryginalną kolorystyką oraz dowcipnymi szczegółami, sugerującymi charakter i temperament postaci. Odnotujmy też szkice dekoracji Wincentego Drabika do Pana Jowialskiego w reżyserii Emila Chaberskiego (Teatr Narodowy

w Warszawie, 1928), a z rzeczy stosunkowo niedawnych – ciekawe projekty kostiumów Anny Sekuły do spektaklu Kazimierza Dejmka (Teatr Polski w Warszawie, 1992). (...)

Wydaje się, że punkt constans w tradycji wystawień przez długie lata stanowił kostium, z którym wiązały się pewne reguły aktorskich zachowań i gestów, obowiązujących w świecie przedstawionym komedii, w zależności od hierarchii społecznej i środowiska,

z jakiego wywodziła się postać. Panienka z dworku szlacheckiego, uosabiająca ideał „polskiego dziewczęcia”, to Aniela Heleny Modrzejewskiej w skromnej sukni, ale także (jeszcze!) Joanny Szczepkowskiej w słynnym przedstawieniu Andrzeja Łapickiego

w warszawskim Teatrze Polskim (1984), należącym do kanonu jego świetnych inscenizacji fredrowskich. Z kolei Polak Sarmata to Cześnik, zawsze w stroju szlacheckim: kontusz, kołpak/czapka i wysokie „palone” buty. Dzielni wojacy, choćby w Damach i huzarach, noszą mundury, nad których wiernym epoce krojem czuwali kiedyś znawcy wojskowości, jak Bronisław Gembarzewski (projekty kostiumów dla Teatru Polskiego w Warszawie, 1913). Ślady wojaczki znajdujemy też w kostiumach Papkina, noszącego kapelusz stosowany, u boku szpadę, a na plecach angielską gitarę (kapitalny projekt kostiumu Alego Bunscha do Zemsty w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego, Teatr Wybrzeże w Gdańsku, 1970). Na wystawie w Muzeum Teatralnym mamy jeszcze cały zestaw kostiumów do Zemsty, m.in. Andrzeja Szczepkowskiego do roli Rejenta w spektaklu Kazimierza Dejmka (1983), Andrzeja Seweryna do roli Rejenta

i Daniela Olbrychskiego do roli Cześnika w przedstawieniu Krzysztofa Jasińskiego (Teatr Polski w Warszawie, 2013) oraz kostium Romana Polańskiego do roli Papkina w filmie Andrzeja Wajdy (2002). Dzisiaj scenografowie próbują odejść od kostiumu historycznego i chętnie sięgają do ubiorów modowych (jak w realizacji Zemsty Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym

w Szczecinie, 2008; w Ślubach panieńskich Jana Englerta w Teatrze Narodowym, 2007; czy w Dożywociu Filipa Bajona w warszawskim Teatrze Polskim, 2016). Ta tendencja do rezygnowania z realiów epoki rozpoznawalna jest również w scenograficznych projektach przestrzeni. Miejsce akcji bywa lokowane w realiach znacznie późniejszych niż te wpisane w komedię (Mąż i żona w reżyserii Jarosława Kiliana, 2017), a klasa stylu wnętrza zostaje obniżona (wystarczy porównać scenografię do Męża i żony Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Polskim w Warszawie z 1949 i Adama Hanuszkiewicza w warszawskim Teatrze Małym z 1977). Ale przecież nie zawsze tak jest, i nie wszędzie, o czym świadczy wiele prac pokazanych na wystawie, również Łucji Kossakowskiej, Zofii de Ines, Liliany Jankowskiej, Jana Polewki.

Na pytanie: „Jak grać Fredrę?”, wystawa w Muzeum Teatralnym nie przynosi jednej odpowiedzi. Ale podpowiada, że można go grać,

i grano, w różnych estetykach, od realizmu, przez stylizację i groteskę, czemu towarzyszyły wielopokoleniowe dyskusje na temat Fredry – piewca to idealnego mitu świata szlacheckiego czy jego krytyczny obserwator, mistrz ironii niemający złudzeń co do natury ludzkiej? „Świecie, ty krętoszu stary!” – mówi Orgon w Dożywociu

Materiał filmowy włączony do ekspozycji w Muzeum Teatralnym przypomina o jeszcze jednym – że mówienie wierszem fredrowskim wymaga najwyższego aktorskiego kunsztu.

Całą przyjemność obcowania z tą świetnie pomyślaną i bardzo starannie przygotowaną wystawą zakłócało mi jedno pytanie: dlaczego została umieszczona w tak skromnej przestrzeni, w małej salce przy wejściu do Teatru Wielkiego? Część eksponatów oglądamy też w gablotach rozlokowanych w dolnym foyer – a przecież „Fredro w dobrym humorze” godny jest Sal Redutowych piętro wyżej! Podobnie jak pamiętne wystawy sprzed lat, poświęcone Juliuszowi Osterwie czy Nocy listopadowej Wyspiańskiego.

Potrzeba hazardu

kultura / teatr

luty'24 / 2 (18)

Potrzeba hazardu

JOLANTA KOWALSKA

Zdjęcia: wikimedia, wikidata / domena publiczna

Prowadzenie teatru jest w Polsce rzemiosłem wojennym. W galerii najwybitniejszych dyrektorów nie brak szarżujących jeźdźców, wytrawnych strategów, tragicznych kamikadze i męczenników, którzy zaangażowanie w teatralne boje przypłacili twórczym wypaleniem. Nic dziwnego, że dzieje najgłośniejszych dyrekcji minionego i obecnego stulecia przypominają kroniki wypadków.

Zawodowy etos zobowiązuje. Kandydaci aspirujący do tej funkcji chętniej niż cnoty menedżerskie eksponują poczucie misji i ideowe zaangażowanie. Mało kto jest gotów przyznać, że prowadzenie teatru po prostu sprawia mu przyjemność.

Hubner - okladka.webp
zygmunt _huebner (2).jpg
image-w856.webp

Zrobił to Zygmunt Hübner, z pełną świadomością niezręczności tego coming outu. „Cóż począć – pisał – lubię być dyrektorem. Wiem, że to lapidarne stwierdzenie dowodzi złego smaku. Większość dyrektorów, których spotkałem w życiu, mówiła: »zmusili mnie«, »dałem się uprosić«, »byłem jedynym kandydatem, nie mogłem odmówić«, »wolałbym kamienie na szosie tłuc«”.

Hübner nie ukrywał, że kierowanie teatrem traktuje jak sposób na życie. Sposób niebanalny, gwarantujący silne emocje i regularnie aplikowany zastrzyk adrenaliny. Przyznawał także, że ma potrzebę hazardu, zaś „prowadzenie teatru to gra, w której ryzyko jest kolosalne”. Reguły teoretyczne tej gry wyłożył

w książce Teatr i polityka. Opublikowana niedawno praca Grzegorza Kozaka pt. Hübner pokazuje, w jaki sposób realizował je w swojej dyrektorskiej praktyce.

Nie jest to biografia popularna, choć dzięki lekkiej narracji, okraszonej dużą liczbą anegdot i wypowiedzi gwiazd, z pewnością ma szansę trafić do masowego czytelnika. Ambicje autora sięgają jednak głębiej. Kozak opisał wszystkie pola aktywności Hübnera w teatrze, filmie i telewizji, portretując go jako reżysera, aktora, dyrektora, pedagoga, dramaturga, a także – pisarza

i publicystę. Przeprowadził przy tym imponującą kwerendę źródłową, obejmującą zarówno teatralne archiwa, jak i dokumenty przechowywane przez rodzinę artysty. Rezultatem tej pracy jest wielowymiarowa opowieść o jednym

z najciekawszych ludzi teatru minionego stulecia.

Co ciekawe, publikacja ta nie wyszła spod pióra teatrologa. Grzegorz Kozak jest dziennikarzem, wieloletnim redaktorem telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Z bohaterem książki wiązało go doświadczenie osobiste. Rodzice autora prowadzili bufet w Teatrze Powszechnym, toteż jako młody człowiek miał okazję poznać tę scenę od środka, obserwował próby przedstawień, w głośnych Rozmowach z katem Kazimierza Moczarskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy powierzono mu nawet malutką rólkę widza, zabierającego głos z sali.

Ślady fascynacji autora Hübnerem są widoczne w książce. Kozak nie ukrywa, że jego postawa jako człowieka i twórcy jest mu jakoś bliska. W rozmowach

z aktorami Powszechnego wyczuwa się jego zadomowienie w tamtym teatrze

– znajomość zakulisowych obyczajów, tajemnic garderób oraz bufetowej lodówki, pełniącej funkcje zakonspirowanego baru, przy którym artyści mogli rozładować napięcie podczas pracy.

Jest coś sympatycznego w tym, że nieodrobioną przez historyków teatru lekcję z biografistyki bierze na swoje barki były widz i wychowanek teatru Hübnera. Spojrzenie człowieka, który przez lata parał się dziennikarstwem politycznym, przynosi profity zwłaszcza w opisie dyrektorskich perturbacji. Kozak postrzega wybory i decyzje swego bohatera jako rezultat działania w skomplikowanym układzie uwikłań i zależności, widzi nie tylko sukcesy i porażki, ale i ukrytą za ich fasadą logikę. To może największa zaleta tej książki – autor nie sprzedaje historii „gotowej”, dokonanej, lecz potrafi pokazać jej bohatera w decyzyjnym „negliżu”, wśród wahań i niepewności – jak gracza uchwyconego w chwili namysłu nad kolejnym ruchem na szachownicy.

Brak przygotowania warsztatowego daje jednak o sobie znać w innych aspektach tej pracy. Zawiodą się zwłaszcza ci, którzy w książce Kozaka zechcą szukać charakterystyki twórczości reżyserskiej Hübnera. Autor dokonuje wprawdzie przeglądu jego spektakli, lecz opisom poszczególnych przedstawień brak konsekwencji i jasnej metodologii. Zasadniczy materiał źródłowy stanowią zazwyczaj cytaty z recenzji, czasem notatki reżysera, korespondencja z autorem bądź tłumaczem, komentarze aktorów. Ich dobór jest jednak bardziej

zorientowany na recepcję przedstawień niż odtworzenie kształtu inscenizacji. Kozak wyraźnie pomija te fragmenty omówień spektakli, które dałyby wyobrażenie o ich plastyce, kompozycji scenicznej, koncepcji interpretacyjnej. Czytelnikowi, który nigdy nie widział żadnego przedstawienia Hübnera w teatrze, trudno będzie stworzyć sobie jakiś obraz jego twórczości.

Jakość opisu zmienia się na korzyść w przypadku spektakli z Teatru Powszechnego, które autor oglądał osobiście. Tutaj kąt widzenia wyraźnie się poszerza o zapamiętane sytuacje, plastyczne detale, elementy gry aktorskiej, dzięki czemu „sucha” materia historyczna nabiera kolorów. Wiele do tego obrazu wnoszą wspomnienia aktorów, odsłaniające kulisy teatralnej „kuchni”. Do takich anegdot należy opowieść o psychodramie, w jakiej uczestniczyli członkowie zespołu podczas prób do Lotu nad kukułczym gniazdem w reżyserii Hübnera. Eksperyment, przeprowadzony pod okiem profesora Kazimierza Jankowskiego na wniosek Wojciecha Pszoniaka, grającego McMurphy’ego, miał na celu polaryzację zespołu. Zaaranżowano sytuację symulującą spotkanie aktorów po latach, na które z pewnym opóźnieniem miał przybyć Pszoniak, anonsowany jako hollywoodzka gwiazda. Gdy artysta wreszcie się pojawił, koledzy manifestowali już wspólny front niechęci przeciwko niemu. Wytworzone (bądź ujawnione) podczas seansu animozje przeniosły się zarówno na atmosferę przedstawień, jak i na życie prywatne, doprowadzając nawet do zrywania stosunków towarzyskich. Mirosława Dubrawska wyznała po latach, że psychodrama wyzwoliła w niej agresję wobec Pszoniaka, przez co omal nie doszło do pobicia (na szczęście artysta zdołał w porę uciec). Silne emocje uwiarygodniły natomiast postać granej przez aktorkę siostry Ratched, którą widzowie szczerze znienawidzili, głośno życząc jej połamania nóg.

Wyłaniająca się z książki Kozaka sylwetka Hübnera zaskakuje spójnością. To biografia, w której trudno dopatrzeć się pęknięć czy niekonsekwencji. Do wizerunku człowieka prostolinijnego, strażnika zasad, moralnej busoli środowiska, wskazującej nieprzekraczalne granice kompromisu, doskonale pasuje prawniczy rodowód, szczegółowo opisany przez autora książki. Prawnuk referendarza stanu w Księstwie Warszawskim, wnuk rejenta i syn prezesa warszawskiej Rady Notarialnej (a przez kilka miesięcy także ministra spraw wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego) zapewne wyniósł z domu wartości, które umacniały go

w oporze przeciwko wielokrotnym propozycjom współpracy z SB. Niezłomność wobec presji tajnych służb znakomicie się „skleja”

z wizerunkami grywanych przez Hubnera postaci. W inwentarzu ról teatralnych i filmowych znajdziemy ikony odwagi, prawości

i honoru, takie jak major Sucharski w filmie Westerplatte Stanisława Różewicza czy Kazimierz Moczarski w Rozmowach z katem. Za wzorce uczciwości mogli uchodzić nawet kreowani przez niego milicjanci i funkcjonariusze partyjni. Na wydźwięk tych ról

z pewnością miała wpływ osobowość Hübnera – jego spokój, powściągliwość, uważne spojrzenie, myśląca twarz. Jako aktor stał się uosobieniem polskiego inteligenta epoki PRL-u, doskonale rezonującym jego niepokoje, wahania, idiosynkrazje. Z tym obrazem

z kolei harmonijnie współgrał wizerunek dyrektora, którego teatr, wierny etosowi społecznej służby, zabierał głos w sprawach pryncypialnych.

Korzystnie dla Hubnera wypada nawet bilans epoki stalinowskiej. Owszem, jako młody aktor zagrał generalissimusa w Człowieku

z karabinem Nikołaja Pogodina w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Narodowym, wydał też (do spółki z Jerzym Rakowieckim) utrzymaną w socrealistycznym duchu książeczkę edukacyjną Rozmowy o teatrze, jednak już w pierwszych samodzielnych wyborach reżyserskich zdradzał skłonność do nieortodoksyjnego myślenia. Zadebiutował prapremierową realizacją sztuki nieznanego wówczas w Polsce irlandzkiego dramaturga Seána O’Caseya Cień bohatera w Teatrze Współczesnym w Warszawie, którą przełożył wraz z Bronisławem Pawlikiem (także współreżyserem spektaklu). Na literaturze zachodniej budował również repertuar swojej pierwszej placówki dyrektorskiej w Teatrze Wybrzeże. Hübner miał wówczas okazję przetestować granice liberalizmu cenzury, przygotowując prapremierę Szewców Witkacego, których kariera sceniczna zakończyła się na jednym pokazie.

Opis kolejnych dyrekcji wnosi do pomnikowego wizerunku artysty trochę światłocienia. Kozak portretuje go w relacjach z ludźmi, nierzadko w kłopotliwych sytuacjach. Pokazuje, jak przyjmuje ciosy, rozbraja konflikty bądź poskramia bunty w zespole (do takich należał sprowokowany przez żonę Hübnera, Mirosławę Dubrawską, sprzeciw aktorek Teatru Powszechnego wobec nadreprezentacji repertuaru o tematyce politycznej, w którym brakowało ciekawych ról kobiecych). Odtwarza też atmosferę gabinetów „dyrektora-lodówki”, w których żaden petent nie mógł czuć się swobodnie.

Opisy kolejnych sezonów pozwalają prześledzić ewolucję poglądów artysty na sposób funkcjonowania teatru i jego misję społeczną. Jako dyrektor zawsze szukał płaszczyzny dialogu ze współczesnością, lecz formułę tej rozmowy nieustannie modyfikował, stosownie do potrzeb publiczności, specyfiki miejsca i czasu. Wyczulenie Hübnera na aktualne problemy nie przeobrażało się jednak

w strategie „szybkiego reagowania”. Jego „Zeittheater” ponad emocje przedkładał dystans, zamiast gotowych tez, stawiał pytania, nie schlebiał widowni, lecz uczył ją wątpienia. To właśnie różniło refleksyjny, pełen przenikliwych diagnoz program gdańskiej dyrekcji Hübnera od żyjących gorączką politycznych rozliczeń sztandarowych scen Października, takich jak Teatr Nowy w Łodzi czy Ludowy w Nowej Hucie.

Do rozmowy z krakowską publicznością wybrał język klasyki. Znakami firmowymi jego dyrekcji w Starym stały się wybitne przedstawienia Konrada Swinarskiego: Woyzeck Georga Büchnera, Nie-boska komedia Zygmunta Krasińskiego, Klątwa i Sędziowie Stanisława Wyspiańskiego, a także Zmierzch Izaaka Babla w inscenizacji Jerzego Jarockiego oraz Molierowski Mizantrop w reżyserii samego Hübnera. Spektakle te celnie oddawały klimat duchowy czasów „małej stabilizacji”. O tym, jak silne było ich współczesne wybrzmienie, świadczą awantury, jakie wywołały premiery Klątwy i Sędziów. Wzburzenie części konserwatywnej publiczności, idące w parze z energiczną kontrakcją funkcjonariuszy partyjnych różnych szczebli, mocno nadwerężyło pozycję Hübnera, przyczyniając się w dalszej perspektywie do jego rezygnacji ze stanowiska.

Nieco inny profil miała dyrekcja w Teatrze Powszechnym. Sztandarowe realizacje tej sceny z lat siedemdziesiątych – Sprawa Dantona Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy, Lot nad kukułczym gniazdem Dale’a Wassermana czy Spiskowcy Josepha Conrada

w reżyserii Hübnera – doskonale odzwierciedlały moralne niepokoje epoki Gierka, wyprzedzały zarazem wybuch sierpniowych protestów. Po wprowadzeniu stanu wojennego Powszechny stał się wzorem mądrego balansu pomiędzy restrykcyjną polityką władz i obroną ideowej tożsamości sceny. Strategia unikania bezpośredniej konfrontacji z decydentami politycznymi przy dobrym rozpoznaniu granicy opłacalności ryzyka pozwoliła teatrowi Hübnera uniknąć losu, jaki spotkał zniszczone zespoły stołecznego Teatru Dramatycznego czy wrocławskiego Współczesnego.

W grze z władzami starał się osiągnąć maksimum tego, co w danym momencie było możliwe do uzyskania. Potrafił rozsądnie kalkulować, czasem cofał się o krok, by zyskać szersze pole manewru. W negocjowaniu granic wolności bywał elastyczny, starając się jednak nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii, za którą zaczyna się moralna kapitulacja.

Ale oprócz władzy politycznej był jeszcze widz, którego Hübner uważał za znacznie trudniejszego i mniej przewidywalnego partnera w dyrektorskiej grze. Zebrane przez Kozaka wypowiedzi reżysera pokazują, w jakim stopniu frapowała go publiczność. Nie miał gotowych recept na budowanie relacji z widownią, rozpoznawał ją bojem i… czekał na odpowiedź. Ta jednak nie zawsze nadchodziła. Z Wrocławia wycofał się po sezonie – nie znalazł odpowiedniego odzewu wśród publiczności. Kraków także przyjął go nieufnie, lecz po kilku latach pracy udało mu się wypracować kod porozumienia, który przejęli jego następcy.

Poszukiwanie sposobów skutecznej komunikacji z widownią nie było dla Hübnera równoznaczne z zabieganiem o aprobatę. Wręcz przeciwnie, potrafił być krytyczny wobec niej, prowokować rozdźwięki, skłaniać do rewizji nawyków myślowych. Bycie w kontrze wobec świata, również wobec odbiorcy, uważał za jedną z najistotniejszych powinności artysty. „Stara to prawda – pisał – że wszelka twórczość, szerzej – każde działanie ludzkie wymierzone jest przeciw komuś lub przeciw czemuś. […] Sztuka, która nie ma przeciwników wśród współczesnych, jest sztuką martwą”.    (Magazyn "Teatr")

autor: Grzegorz Kozak

tytuł: Hübner

wydawcy: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Fundacja Teatru Myśli Obywatelskiej im. Zygmunta Hübnera

miejsce i rok: Warszawa 2022

bottom of page