top of page

/ teatr 

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)

Teatr jest jak ogród. To przestrzeń nieustających zmian, w której każdy element

jest częścią większego organizmu. Spektakle rosną od pomysłu do premiery,

a następnie rozkwitają w kontakcie z publicznością. To miejsce, gdzie pielęgnuje

się idee, dba o emocje i pozwala rozwijać wyobraźnię.

kwiaty 1.jpg

Twórcom teatru
- niski ukłon z podziękowaniem i oczekiwaniem...

Z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru przypominamy obszerne fragmenty rozmowy (październik 2023) z Jackiem Sieradzkim, krytykiem teatralnym, między innymi byłym redaktorem naczelnym miesięcznika "Dialog", dyrektorem artystycznym Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni...

 

Gdy studenci aktorstwa odmawiają pracy nad Szekspirem, bo przemocowy, to ciarki mnie przechodzą

Agata Całkowsks: Gdyby spojrzeć na Polskę przez pryzmat teatru, to co można o naszym kraju powiedzieć?

Jacek Sieradzki: – Że może lepiej spojrzeć przez inny pryzmat? Przepraszam za obcesowość. Jest jasne, że ludzie, którzy robią teatr, i ci, którzy go pilnie śledzą, pielęgnują w sobie przekonanie, że sztuka sceniczna potrafi w istotny, głęboki sposób wypowiedzieć się na temat otaczającej nas rzeczywistości.

​I to się, nie przeczę, zdarza, ale po pierwsze, nieczęsto, a po drugie, niekoniecznie w takich, nazwijmy to, interwencyjnych widowiskach, gdzie się wykłada tezę na łopacie, a funkcja agitacyjna walczy o prymat z artystyczną. Choć i w tym trybie powstają mocne dzieła, bliskie memu sercu.

Na przykład?

– Na przykład pewnie największy przebój sezonu, czyli musical „1989", przygotowany przez Teatr im. Słowackiego w koprodukcji

z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim. Oczywiście, redukowanie tego spektaklu tylko do jego politycznej treści byłoby krzywdzące; to jest poza wszystkim imponujące, bogate, profesjonalne widowisko. Ale w wymowie jednoznaczne: budowany jest „pozytywny mit", także kosztem świadomie podejmowanych uproszczeń historycznych. Językiem trafiającym do młodych ludzi opowiada się o fajnych ludziach, choć z nieszablonowymi życiorysami, którzy starli się z ludźmi niefajnymi i w 1989 roku wygrali. To działa, entuzjazm widzów, głównie młodszych niż niepodległa Polska, rozsadza salę Teatru im. Słowackiego. Pięknie skandują z aktorami w finale „Ten tłum robi bum". Ale co ten tłum zrobi, kiedy wyjdzie z teatru? Czy pójdzie na zbliżające się wybory? Czy przynajmniej poczyta sobie o tej przeszłości; teatr rozdaje bardzo dobrze zredagowany program – gazetkę? Nie wiem i jestem raczej sceptyczny.

Kiedyś tłum zrobił bum, wyszedł ze zdejmowanych właśnie z afisza „Dziadów" w Narodowym i poszedł w demonstracji pod pomnik Mickiewicza. Był 1968 rok. Pewnie takie rzeczy zdarzają się parę razy na sto lat.

Mieliśmy kilka lat temu „Klątwę" Olivera Frljicia krytykującą Kościół. Było „bum".

– Dobrze, że pani to przypomina. Chorwacki reżyser przyjechał do Polski i zaczął sprawdzać, co jest taką najgroźniejszą, nierozbrojoną bombą społeczną, chronioną przez najsztywniejsze, nienaruszalne tabu, tak instytucjonalne, jak obyczajowe. Wyszło mu, że pedofilia księży i osobiste przewiny Jana Pawła II. Zrobił o tym w Teatrze Powszechnym spektakl, który, jak pamiętamy, spotkał się nie tylko z wściekłością publicystów, ale również z aktami fizycznej przemocy. Można powiedzieć, że utorował drogę dyskusji, którą mieliśmy w tym roku, też niesłychanie emocjonalną, ale opartą już na świadectwach, dokumentach. Wizja sceniczna wyprzedziła społeczną debatę. Niesamowity przypadek mocy teatru. Ale, powtarzam, rzadki jak biały nosorożec.

Skoro to takie rzadkie, to może po prostu zestarzało się myślenie, że teatr w pierwszej kolejności powinien być społecznie potrzebny?

– Teatr nie może być społecznie niepotrzebny, boby go zwyczajnie nie było. Ale funkcje, jakie może pełnić, są różne. Moja pamięć sięga czasów, kiedy całe życie publiczne podlegało cenzurze. Pieczątkę cenzora musiał mieć każdy druk w nakładzie powyżej 50 egzemplarzy, co z lubością przypominam, bo dzisiejszym młodym rodakom to się nie mieści w głowach. A teatr był takim miejscem, gdzie w chwilach cenzuralnego poluzowania można było coś powiedzieć odważniej – oczywiście nie wprost, tylko aluzjami czy metaforami. Bywał więc pewnego rodzaju wentylem napięć społecznych.

Jan Kott w czasie odwilży w latach 50. sformułował słynne zdanie, że fotel krytyka teatralnego stoi na placu publicznym, nie w piątym rzędzie krzeseł. Czyli mówiąc o teatrze, mówimy o rzeczywistości pozascenicznej. Na początku lat 90. krytyk Andrzej Wanat sformułował inny, bliski mi postulat: wstawmy fotel obserwatora z powrotem na widownię, ale do ostatniego rzędu – patrzmy, co mówi teatr, ale i jak słucha go nowa, zmieniająca się publiczność. Czego żąda od sceny. Jakich przeżyć szuka, jakie treści ją kręcą. Liberalna władza w programy teatru się nie wtrącała, jeśli były jakieś przepychanki, to nie miały ideowego charakteru. Zmieniło się to, gdy do władzy doszedł PiS.

Czego chciał od teatru?

– Dużo chciał, a niewiele realnie mógł. Znakomita większość polskich scen jest, przynajmniej dotąd, w rękach samorządowych,

a wielkomiejskie są z reguły liberalne. Władza centralna nie mogła więc przeprowadzić takiej czystki, jakiej by pragnęła. Prawicowe media huczą od oskarżeń, że teatry dostały się w ręce ideologicznej lewicy, że są antynarodowe i antychrześcijańskie, a tematyka przedstawień to ruja i porubstwo. Ministerialni notable wielokrotnie podejmowali te oskarżenia, ale ich działania były niekiedy tylko komiczne. Poczynając od pierwszych decyzji po wyborach, gdy minister dowiedział się z prasy, że w Teatrze Polskim we Wrocławiu zagrają aktorzy porno i majestatycznie kazał tego zabronić, nie wiedząc, że nie ma żadnych prawnych instrumentów, by ingerować

w kształt spektaklu.

​Można przypomnieć różne nękania, na przykład odebranie poznańskiej Malcie prawnie przyznanej dotacji, co miało być represją za zaproszenie wspomnianego Frljicia, a skończyło się przegraną ministerstwa przed sądem. Albo publiczne opowiadanie głupstw, że reżyser, którego wybrano na złość Janowi Klacie na dyrektora Starego Teatru, to najsłynniejszy polski twórca na świecie. Aż po ostatnie decyzje podejmowane już przez lokalnych polityków, takie jak mianowanie dyrektorem Teatru im. Jaracza w Łodzi zaufanego twórcy, który chwilę przedtem przegrał regularny konkurs na to stanowisko. Bądź pięćset dni odwoływania Krzysztofa Głuchowskiego ze stanowiska dyrektora Teatru im. Słowackiego w Krakowie, rzadki przypadek tępej, bezmyślnej mściwości. I łamania prawa. Dyrektora, który ma ważny kontrakt, można usunąć z kilku konkretnych, umieszczonych w umowie powodów. Nie ma wśród nich wystawienia „Dziadów" w sposób, który nie podoba się władzy.

Widział pan te „Dziady", „antypolski spektakl", jak mówili o nim PiS-owcy?

– Widziałem. I czytając opinie oburzonych recenzentów zawodowych i amatorskich, jak krakowskiej pani kurator, miałem narastające wrażenie déj? vu, bo przecież za moich młodych lat Kuroń z Michnikiem też zawsze w „Trybunie Ludu" byli antypolscy. Ciekawe, czy ci piszący nie wiedzą, w czyje buty wchodzą? Tkwi mi w głowie gdzieś przeczytana opowieść o kolaudacji filmu według opowiadania Stanisława Dygata „Dworzec w Monachium" pod koniec lat 70., gdzie mądrzył się reżyser i nacjonalkomunista Bohdan Poręba, a Dygat, którego ten atak kosztował wiele zdrowia, replikował zduszonym zdaniem: „Chciałbym uprzejmie prosić pana Porębę, ażeby nie uczył mnie polskości". Trzeba to odkurzyć i powtarzać w kółko i politykom, i publicystom: dyskutujcie, polemizujcie, ale nie uczcie nas polskości. Nie macie do tego żadnego tytułu, a niekiedy też i rozumu.

Jaki byłby teatr bliski ludziom dzisiejszej władzy?

– Wydaje się, że oni mają taką trochę patriarchalno-parafiańsko-ciotczyną wizję, że teatr powinien wychowywać, krzewić wartości, budować wspólnotę, sławić cnotę i wielkość narodu. Ale chyba dociera do nich, przynajmniej niekiedy, że tak się nie da robić sztuki, świat się zmienił i sam kontekst zmiótłby taką propozycję ze sceny. Nadto reprezentacja twórców wyznających prawicowe ideały jest słabiutka i zdarza się to nawet przyznać ludziom z tamtej strony w chwili szczerości. Teatr dzisiejszy jest przechylony na lewo nie na mocy szatańskiego spisku, tylko właśnie na skutek dysproporcji artystycznej mocy.

Władza bardzo by chciała zmienić oblicze teatru na bliższe swoim wizjom, tylko kompletnie nie umie tego zrobić. Czego dotknie, to psuje. Minister przeznaczył ostatnio ogromną pulę pieniędzy na Teatr Klasyki Polskiej. Przyklasnąłbym: klasyce potrzebne jest wsparcie, bez niego będzie ginąć i język polski w sensie dosłownym, i język sceniczny, rozumienie dawnej literatury, dramaturgii, sposób obrazowania problemów, metaforyka, etc. Ale tu przyznano dotacje instytucji poruszającej się w swoiście zamkniętym obiegu: przedstawienia pokazywane są ponoć gdzieś w objeździe, w małych miastach, nikt z obserwatorów ich nie widział, nie skomentował, nic nie wiadomo o ich rzeczywistej wartości. Z całym szacunkiem dla przewijających się tam niezłych nazwisk aktorskich, całe przedsięwzięcie pachnie chałturą. I zadbaniem o „swoich", tak charakterystyczne dla tej ekipy.

Zygmunt Hübner pisał, że teatr musi jeść z dwóch misek – publiczności i władzy. Tak już zostanie?

– Trzeba dostawić jeszcze trzecią miskę, to znaczy uwzględniać coś, co trudno zdefiniować jednym słowem: rodzaj giełdy środowiskowej. Teatr musi mieć publiczność, musi mieć jakieś dogadanie się ze swoją władzą zwierzchnią, ale i musi budować sobie szacunek wśród koleżanek i kolegów, bo tylko w ten sposób będzie mógł pozyskiwać zaufanie i ściągać najciekawszych twórców do współpracy. Jedzenie z trzech misek naraz, gdzie w każdej są inne przysmaki (ale i ości), może się skończyć udławieniem. Największym wyzwaniem, przed jakim w najbliższym czasie stanie teatr, będzie deficyt liderów i kandydatów na dyrektorów scen. Mało kto będzie miał ochotę na taką żonglerkę miskami. Proszę zobaczyć ostatnie konkursy na dyrektorów teatrów. Mała liczba kandydatów, jeszcze mniejsza wśród nich liczba artystów z pozycją i z dorobkiem. A lepiej, śmiem twierdzić, nie będzie.

Zwłaszcza że jednym z głównych obowiązków dyrektora jest walka o pieniądze.

– To prawda. Wszystkie teatry są pod kreską i wszystkie muszą żebrać o dodatkowe środki. Takie nadzieje, które mieliśmy na początku wolności, że pojawią się prywatni sponsorzy, mecenasi sztuki, rozsypały się. Każdy dyrektor teatru, z którym rozmawiam, skarży się, że ma za mało i musi ścibolić. Albo szaleć. Znam szefów scen, którzy potrafią wydobyć pieniądze spod ziemi albo jadą na swoim wdzięku i wierzą, że ktoś im dosypie na koniec. Ryzykowne to. W sytuacjach konfliktowych dyrektor zawsze może usłyszeć: ależ skąd, gdzieżby, my nic przeciwko repertuarowi pańskiego teatru nie mamy, tylko nam się zaskórniaki budżetowe skończyły. Co będzie albo prawdą, albo nie.

Konfederacja, która zbiera spore sondażowe poparcie, chciałaby zlikwidować finansowanie kultury w budżetu państwa, w samej Warszawie rocznie na teatry wydaje się 100 milionów złotych publicznych pieniędzy. To niebezpieczny pomysł?

​– Te pomysły, że kultura powinna umieć się samodzielnie utrzymać, były na samym początku transformacji. Głosili je niestety bliscy memu sercu liberałowie. Mieliśmy wtedy takie schizofreniczne doświadczenie, że terapia szokowa jest, owszem, niezbędna przy wychodzeniu z komunizmu, ale za chwilę zapłacimy za nią własnymi miejscami pracy. Było upiornie ciężko.

Czy jakikolwiek teatr, choćby w Warszawie, miałby szansę się utrzymać?

– Chyba nie. Maciej Englert zawsze przypomina, że subwencja dla teatru, to nie jest prezent dla artystów, tylko dopłata do biletu, żeby widz nie musiał płacić rzeczywistego kosztu spektaklu. Jak duża musiałaby być podwyżka cen na tych naszych malutkich przecież widowniach i o ile wyższe koszty łyknęliby odbiorcy? Siła nabywcza naszych pieniędzy poszła w górę, ale koszty produkcji jeszcze bardziej. Może przeżyłaby komercja przy drastycznych redukcjach kosztów własnych, może ambitne dzieła tłukłoby się po jakichś tanich piwnicach? Dobrze by nie było.

Warszawska scena jest wyraźnie lewicowa, a Teatr Dramatyczny jest na szpicy rewolucji – co pan tam widzi w repertuarze?

– Wykonując swój zawód, próbuję zachować równą życzliwość wobec wszystkich propozycji, jakie oglądam. Pisałem

o inauguracyjnym spektaklu dyrekcji Moniki Strzępki „Mój rok relaksu i odpoczynku", doceniając w nim rozmaite wartościowe elementy, ale miałem poczucie, że widowisko skutecznie spotyka się z rozdygotanymi emocjami młodszej części widowni, natomiast dla mnie nie ma tam właściwie nic. O co nie mogę mieć pretensji, bo nie dla dziadersów było to krojone. (...)

Od kilku lat toczy się burzliwa dyskusja dotycząca przemocy w środowisku teatralnym. Chciałby pan to skomentować?

– Z jednej strony doskonale rozumiem i podzielam postulat, żeby zwalczać przemocowość wszędzie tam, gdzie ona ma charakter instytucjonalny i systemowy, czyli tam, gdzie może dojść do sytuacji, w której osoba poddana opresyjnym działaniom nie ma się jak bronić. Chodzi oczywiście przede wszystkim o szkoły teatralne, ale też i o wszelkie instytucje, w których panuje rozbudowana hierarchia, a nawet o wieloosobowe i długotrwałe projekty, gdzie również mogą się rodzić patologie.

Przyznam się do czegoś. Prawie pół wieku temu, jako student wydziału wiedzy o teatrze w warszawskiej szkole teatralnej, miałem okazję obserwować zajęcia z przyszłymi aktorami prowadzone zarówno przez charyzmatycznych pedagogów, jak i słabszych wykładowców, rekompensujących sobie pedagogiką brak sukcesów na scenach. Widziałem wtedy upokarzanie studentów, o którym powiedzieć „nieprzyjemne", to nic nie powiedzieć. I dawałem się przekonać, że to konieczne. Nawet nie dlatego, że sztuka rzekomo wymaga ofiar. Dlatego że zawód aktora jest potwornie wyniszczający, niesprawiedliwy, budzący traumy, więc szkoła ma wychowanka zahartować, utwardzić, uodpornić. Tak mnie wtedy przekonywano, dziś bym się pod tą argumentacją na pewno nie podpisał.

Ale gdy słyszę, jak młodzi badacze teatru w ramach walki z przemocowością przywołują jako negatywny przykład Teatr Cricot 2 Tadeusza Kantora, to myślę, że tu jest dobre miejsce, żeby postawić granicę. Kantor był, owszem, nieprawdopodobnym cholerykiem, jego awantury przeszły do legendy. Tyle że jego aktorzy nic nie musieli! Nie żyli z aktorstwa, mieli swoje zawody i dobrą w nich pozycję, byli malarzami, jubilerami, dziennikarzami. Na pracę w tym teatrze decydowali się świadomie, wiedząc, czym pachnie, ale najwyraźniej widząc w tej robocie coś dla siebie wartościowego. Więc upraszałbym naszych Katonów, chcących z moralną wyższością piętnować te praktyki, bądź wręcz twierdzących – sam słyszałem – że lepiej, iżby te „Umarłe klasy" i „Wielopola" nie powstały, skoro powstały tak niegodnymi metodami, żeby się jednak chwilę zastanowili. Belferskie wychowywanie dorosłych ludzi raczej tylko ośmiesza nieproszonych wychowawców.

A w ogóle, kiedy słyszę od dzisiejszych wykładowców szkół teatralnych, że ich studenci odmawiają pracy nad tekstami Szekspira, bo są one nazbyt przemocowe, lekkie ciarki łażą mi po grzbiecie.

Szekspir zły, to kto dobry?

– Wychodzi na to, że dobry jest ten, kto we wszystkim przytakuje naszym poglądom. Mam poważne obawy co do kształtu teatru, który się z takiego myślenia narodzi.

Porozmawiajmy o „Dialogu". Czy odszedł pan na emeryturę na początku tego roku z powodu nacisków politycznych?

– Nie. Z własnej woli. Byłem naiwny? Pewnie tak. Wielu mi mówiło, nie rób tego, bo się stanie to, co się właśnie stało. A ja nie chciałem przyjąć tego do wiadomości. Miałem zaszczyt przez trzy dekady prowadzić instytucję, która funkcjonowała 65 lat, w której nigdy nie było rewolucji personalnych, nie licząc krótkiego okresu po 1968 roku. „Dialog" miał zawsze stabilny zespół. Łudziłem się, że jak pójdę do wydawcy, do Instytutu Książki i zaproponuję na moje miejsce znakomitą kandydatkę, to porozmawiamy o tym. Do diabła, porozmawiamy, przynajmniej tyle. Zależało mi na zachowaniu ciągłości, która tu naprawdę jest wartością nie do przecenienia. Rozumiem, że mogli mieć inne pomysły, ale żeby nawet nie podjąć rozmowy? Dyrektor Dariusz Jaworski poza pytaniem, kiedy rezygnuję, nie miał mi nic do powiedzenia.

Tak po prostu zapytał: „Kiedy Pan rezygnuje?"?

– Tak. I miał jeszcze drugie pytanie, kiedy odejdzie moja zastępczyni, bo i o takiej możliwości wspomniałem. Tylko to go interesowało. Miejsce dla kogoś swojego. Próbowałem jeszcze szukać pomocy, odmrażać stare kontakty ministerialne. Bez powodzenia.

Dlaczego im zależy na niszowym „Dialogu"? Dla stanowisk? Dla ideologii?

– Wie pani, ja i w tej sytuacji, i w paru innych, w których ostatnimi laty się znalazłem, miałem poczucie, że mam do czynienia z władzą najeźdźczą. Zarządzają jakimś terytorium, ale z tubylcami nie rozmawiają. Poza wyjątkowymi przypadkami respektują prawa miejscowych, ale gdy tylko się otworzy jakaś sposobność, jakaś luka, natychmiast osadzają w niej funkcjonariusza. Nie po to, żeby współpracował z miejscowymi. Żeby rządził. Tak było przecież z Antonim Winchem, którego nazwisko trzymali do ostatniej chwili

w tajemnicy, żeby go wyjąć z teczki na zebraniu i przedstawić: oto nasz namiestnik. Zaś jemu nawet nie przyszło do głowy, żeby zaproponować tubylcom spotkanie: pogadajmy, może dojdziemy do porozumienia. Brawurową akcją objął z zaskoczenia daleko wysunięty posterunek. Zespół „Dialogu" się postawił, wzorowo i wspaniale, jako że takie traktowanie było absolutnie nie do przyjęcia, choć może to kosztować wręcz zagładę pisma.

Znał pan zawodowo nowego naczelnego „Dialogu"?

– Z lektur. Opublikowaliśmy cztery jego dramaty. Parę też odrzuciliśmy, bo to płodny autor. Jego dramaturgia mieściła się w tym szerokim spektrum zainteresowań pisma. Chciałem, żeby „Dialog" taki, jaki odziedziczyłem po Konstantym Puzynie, pozostał pismem liberalnym, chciałem pokazywać wszystkie strony współczesnego życia kultury, teatru, sztuk widowiskowych. Drukowaliśmy dramaty, polskie i obce, dokładając do nich komentarze rozszerzające ich problematykę, ukazujące background, konteksty, tradycję. Chcielibyśmy, żeby pismo było wciąż maksymalnie otwarte.

Nie ma co ukrywać, że po trzydziestu z górą latach prowadzenia „Dialogu" rozchodziłem się z moimi młodszymi kolegami, z których większość sam przecież przyjmowałem do pracy. Z coraz większym oporem znosiłem zjeżdżanie pisma w stricte lewicową agendę,

w nieznośny żargon współczesnej humanistyki, w czytanie wszystkiego przez pryzmat genderowy, w twórczość nowych gwiazd eseistyki, przez których teksty trudno było brnąć bez słownika, w irytującą pajdokrację. A jednocześnie miałem poczucie, że formacja bliższych mi pokoleniowo autorów kurczy się i zwija, że już nie stać mnie na kontrpropozycje bliższe myślom starego liberała, że coraz częściej zaczynam jałowo i mechanicznie mówić „nie". Więc rozumiałem, że pora się ewakuować. Co byłoby naturalną decyzją człowieka mającego rosnące poczucie, że robi to, co robi, nazbyt długo – gdyby nie ta wściekła sytuacja zewnętrzna. Chciałem jednak stanowczo zdjąć już z siebie odpowiedzialność, bo dla mnie kierowanie pismem to nie frajda przywódcza, tylko branie odpowiedzialności za wszystko, co się dzieje. Dostałem w pewnej chwili propozycję od kolegów: podpisuj

i nie przychodź do pracy. Nie przyjąłem jej.

Gdzie jest dzisiaj najciekawszy teatr? W dużych miastach czy na prowincji?

– Już myślałem, że mnie pani o to nie zapyta. Tak długo międliliśmy sytuację warszawskich teatrów, z których każdy ma swoją mniejszą lub większą banieczkę wyznawców, a w ogóle nie wystawiliśmy głowy poza stolicę. Ja ją wystawiam z lubością,

z największą chęcią włóczę się po teatralnej Polsce i będę to robił, póki mi sił starczy.

Jak już próbowałem powiedzieć, uprawiając zawód krytyka, nie stawiam na pierwszym miejscu własnych upodobań i gustów, ale nade wszystko próbuję się przyglądać, jak teatr komunikuje się ze swoją publicznością, do kogo mówi i jak mówi. W związku z tym nie ma jednej drabinki wartości. Jest teatr, który eksperymentuje, szuka, prowokuje, drażni, rozbija zadowolenie i pewność siebie odbiorców. Jest także teatr, który próbuje, nie rozbijając konwencji, posługując się dosyć starymi czy sprawdzonymi metodami rozmowy przez rampę, o czymś istotnym opowiadać. Bądź tylko bawić. Ważne, czy prowokuje, czy opowiada, czy bawi mądrze czy niemądrze. I czy umie to robić skutecznie, bo najmądrzejsze nawet działanie prezentowane pustej sali albo garstce przyjaciół, którzy się znają jak łyse konie, ma wątpliwy sens. W miastach takich jak Warszawa sceny mogą sobie zdywersyfikować widza, świadomie, by tak rzec, profilować adresata. W miastach jednoteatralnych – niech pani sama tłumaczy się ze słowa „prowincja", ja go nie używam – program musi obejmować różne gusta i potrzeby, bo liczy się przede wszystkim to, żeby widz, który przyszedł na spektakl, przyszedł też na kolejny. Miarą sukcesu teatru – każdego, i w mniejszym, i w większym mieście – winna być sytuacja, kiedy odbiorca nie marudzi przy kasie, co by tu wybrać, tylko kupuje bilet na nowy tytuł, bo ma zaufanie, że to, co zobaczy, będzie mniej lub bardziej udane, ale warte obejrzenia. I że zostanie potraktowany z szacunkiem. Co może być ważniejszego?

Źle znoszę nierzadkie niestety przypadki artystowskiego narcyzmu: że my tu robimy wybitną sztukę, a jak ty, widzu, nie nadążasz, to już, wybacz, twój kłopot. I kibicuję każdym wysiłkom budowania mocnych i partnerskich więzi między sceną a widownią.

Ale czy teatry rzeczywiście łapią ku temu każdą okazję? Właśnie mija dwadzieścia lat od założenia Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Jednym z najwspanialszych pomysłów szefowej Instytutu Doroty Buchwald, była akcja „Teatr za grosze". Z okazji 250-lecia teatru publicznego jednego wybranego dnia wszystkie sceny w Polsce grały spektakle, na które bilety kosztowały 250 groszy, a Instytut rekompensował utracone wpływy. Kolejki do kas stały od świtu. Teatry miały okazję zobaczyć rzeszę ludzi, którzy żarliwie chcieliby korzystać z ich oferty, tylko ich na nią nie za bardzo stać. Mogły ich rozpoznawać, promować się, oferować ulgi, oswajać nowych gości ze sobą; tak się rzeczywiście w wielu miejscach działo.

Akcję powtarzano jeszcze przez parę lat, nowa dyrektorka Instytutu ją wygasiła. I co, nikt się o nią nie upomniał? Nikt nie robił rabanu, nikt z żadnego teatru nie krzyknął, nie wyartykułował pretensji, że tak po cichu znika celne i już sprawdzone narzędzie walki o miejsce sztuki scenicznej w życiu społecznym? Wymagające sporo wysiłku organizacyjnego, ale przecież owocne? Szkoda.   (wyborcza.pl)

/ teatr 

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)
witkacy

Drań Witkacy na nas patrzy

Wernisażem wystawy fotografii Stanisława Ignacego Witkiewicza z kolekcji Stefana Okołowicza rozpoczęło się wielkie świętowanie 40. urodzin teatru i 140. urodzin Witkacego. Wystawa nosi tytuł „Witkacy Drań, którego dotąd nie było i wątpliwem jest czy będzie".  A wszystko to niemal w przeddzień Międzynarodowego Dnia Teatru. 

Drań Witkacy na nas patrzy

Robił setki min, poważnych, głupawych, tragicznych, durnowatych, raz był wędrowcem, raz żołnierzem, raz góralem, raz księciem, raz draniem. Wcielał się w setki uchwyconych na zdjęciach postaci. Ale jakie miał na tych wszystkich minach oczy? Gdy na nie patrzę, nie widzę w nich ani krzty radości. Oczy na każdej z dzikich, metafizycznych min są smutne. Przekonajcie się zresztą sami, wkraczając do holu Teatru Witkacego, gdzie ze ścian spoglądają na nas wielkie oczy patrona teatru.

Wernisażem wystawy fotografii Stanisława Ignacego Witkiewicza z kolekcji Stefana Okołowicza rozpoczęło się wielkie świętowanie 40. urodzin teatru i 140. urodzin Witkacego. Wystawa nosi tytuł „Witkacy Drań, którego dotąd nie było i wątpliwem jest czy będzie". Tytuł zaczerpnięto z jednej z wielu fotografii, która przedstawia artystę wcielającego się w anonimowego drania. Cytatem z dzieła patrona powitał licznie przybyłych gości Andrzej Dziuk, dyrektor teatru.

- W „Sonacie B" Babcia Julia tak mówi do Istvana: „Dziwne góry i dziwni ludzie. A nawet ci, co przyjeżdżają tu, muszą być właśnie tacy,

a nie inni - dziwni też" - cytował Andrzej Dziuk. - Więc witam serdecznie wszystkich dziwnych ludzi. Dzisiaj rozpoczynamy wspólne piękne świętowanie, 140. urodziny Stanisława Ignacego Witkiewicza i 40. urodziny teatru, to jest nasze święto dziękczynienia, święto wdzięczności. Mój Boże, jest za co dziękować. I pierwsze wydarzenie tych naszych urodzin to - Stefan Okołowicz.

Witkacy w powiększeniu

Właściciel kolekcji zdjęć podkreślił, że pierwszym założeniem tej wystawy było, by fotografie były duże. Widoczne z każdego miejsca. Nie trzeba podchodzić do małych zdjęć, już z daleka widzimy Witkacego, który zaznacza swoje miejsce w tym okrągłym, podwójnym jubileuszu.

- I jeszcze inny pomysł. Zwykle przychodzimy na wystawy oglądać dzieła sztuki, zdjęcia Witkacego, jego twarze. A dziś odwrotnie. To Witkacy ze zdjęć patrzy na nas. Z czego mogą wyniknąć różne sytuacje dziwne, indywidualne. Zależy czyj wzrok spotka się ze wzrokiem Witkacego i co z tego może wyniknąć. Może jakieś objawienie, może jakaś przemiana psychiczna, może jakiś wstrząs. Bo zauważyłem, że często te zdjęcia są odbierane jako taka ciekawostka, płyciej, że Witkacy wygłupia się, to jest niepoważne. A jednak myślę, że Witkacy stworzył ten swój rozbudowany wizerunek, stworzył obraz własnego, barwnego, wielokrotnego wizerunku, utrwalonego na fotografiach. Bawiło go eksperymentowanie z nieograniczonymi możliwościami wyobraźni. Niewątpliwie imponował gronu przyjaciół, czy uwielbiającym go kobietom, obserwującym jego performansowe zmagania w czasie spotkań towarzyskich. Jednakże owa skłonność artysty kryła poważniejsze przesłanie. Obecność obiektywu mobilizowała i pobudzała. Większość jego fotograficznych portretów przedstawia kreatywnego, pełnego temperamentu artystę, kolejne wersje indywiduum o różnorodnych obliczach. Niewiele portretów przedstawia Witkacego w stanie spoczynku czy zadumy, chociaż i to czasami wydaje się zagrane.

„Głębie witkacowskiej podświadomości" taki tytuł nosił katalog poprzedniej wystawy, która pokazywała najbardziej absurdalne miny Witkacego - przypomniał Stefan Okołowicz. W słowie do wystawy Stefan Okołowicz zaznacza, że w Witkiewicz w swych utworach dramatycznych, powieściach, na rysunkach i portretach pastelowych ukazał wyjątkową kolekcję interesująco skonstruowanych

i psychologicznie skomplikowanych osobowości. Natomiast liczne fotografie dotyczyły zwłaszcza jego osoby - Witkacy chętnie demonstrował zdolności aktorskie, notorycznie ponawiał próby przeistoczenia się w kolejne, czasem kontrowersyjne postaci. Która

z niezliczonej ilości fotografii przedstawia istotę Wit-kacowskiego Istnienia Poszczególnego - jedna, czy wszystkie razem? - pyta Stefan Okołowicz.

Twarze, miny, maski

Na 140. rocznicę urodzin Witkacego wybrał jego najciekawsze portrety. Wśród najbardziej popularnych wizerunków Witkacego są utrwalone fotograficznie maski.

- To twarze-maski z życia zmienionego w teatr przysparzają mu dziś sławy. Te, które wbrew swej sztuczności robią wrażenie nadrzeczywistych i naznaczonych tragizmem, w których tragedia sąsiaduje z groteską. Bo ze wszystkim, co stworzył, nawet w sferze drobiazgów, kojarzą się dzisiaj właśnie tragedia i groteska. Osobowość artysty, naznaczona „wichrem nieznanych przeciętnemu człowiekowi uczuć metafizycznych", wyłania się z kilku niezapomnianych portretów-masek - zaznacza Stefan Okołowicz. Przywołuje jedno z wcieleń z fotografii wykonanej przez Tadeusza Langiera w 1939 roku w Zakopanem. Jest to Witkacy-Napoleon. Z czasem, ku zaskoczeniu badaczy, maska Witkacego-Napoleona stała się jego najczęściej publikowanym wizerunkiem. Nie tylko w Polsce, lecz

w wielu zagranicznych wydawnictwach dotyczących jego dzieł literackich, na plakatach wystaw muzealnych.

Innym znanym, często publikowanym tragicznym wizerunkiem-maską jest jeden z serii sześciu portretów Witkacego wykonanych przez Józefa Głogowskiego w 1931 roku. - Na podstawie dwóch przeciwstawnych w psychologicznym wyrazie zdjęć tej serii Bronisław Linke namalował w 1958 roku w technice gwaszu swój hołd dla zmarłego przyjaciela: niezwykły, nadrealny portret podwójny Jedno

z oblicz tego wizerunku ma, jak wiadomo, twarz pogodną, naturalną, bez widocznych śladów gry, rozjaśnioną spokojem. Drugie,

o zmarszczonych brwiach i zasępionym czole - to twarz tragicznego mędrca-wizjonera, katastrofisty. Istotne jest na tym portrecie rozmieszczenie postaci. Pomiędzy dwiema personami, czyli obliczami siebie, rozgrywa się pewien spektakl. Ta o twarzy spokojnej, aprobująca i pochwalająca życie, lokuje się na przednim planie w centrum, lecz spoza ramienia spogląda na nią - i na widza - Witkiewicz tragiczny. Linke trafnie uchwycił samą istotę dwoistości, będącej zasadą Witkiewiczowskiego wszechświata. A tym samym pojął, że istota rzeczy, sedno tej osobowości, mieści się „między", i ująć je można tylko „w relacji" - podkreśla Stefan Okołowicz.

Oprócz masek, zdaniem kolekcjonera, artysta doskonalił także miny. Te tworzone były w działaniach czysto doraźnych. Dlatego są bardzo czytelne, przesadnie groteskowe. Widza mają intrygować, a dla twórcy bywają reakcją na nudę metafizyczną

i egzystencjalną.

witkacy 3.jpg

Samotność twórcy

- W zabawach i na serio celebrował samo przybieranie masek. Maski nosił, bo maska to kamuflaż. Dlatego nie dostrzegano czasem, że jego twarz jest tą lub inną maską. Jednym z tych, którzy potrafili je uchylić, był Jan Leszczyński

- przypomina Stefan Okołowicz i przywołuje słowa Jana Leszczyńskiego.

- „Kto nie znał go bliżej - pisał w księdze pamiątkowej z 1957 roku - dostrzegał przeważnie tylko maskę. Ta maska pokrywała dystans, który go dzielił od otoczenia; stwarzała sztuczną bliskość [...]. Gdy maska ta czasami opadała, ukazywał się na chwilę człowiek straszliwie samotny, ponury, rozbity wewnętrznie, wstrząsany potężnymi pasjami, miotany wichrem nieznanych przeciętnemu człowiekowi uczuć metafizycznych, człowiek wspaniały, twórczy i na wskroś tragiczny".

Kończąc wstęp do wystawy Stefan Okołowicz zaznacza, że jeszcze nie przebadano tekstów Witkiewicza pod kątem świadomości gry masek. Gdy to nastąpi, wyniki mogą okazać się zadziwiające. - A chodzi przecież nie tylko o teksty. Wiele swoich masek i min Witkacy programowo fotografował w formie autoportretów lub przy pomocy przyjaciół, znanych fotografów. Wymyślał je, zdejmował aparatem i wklejał do albumów

w charakterze eksponatów prywatnego Muzeum Osobliwości. Chodzi o to, by owe wizerunki rozpoznawać i pojmować w przeznaczonej im roli - podsumowuje Stefan Okołowicz.   (e-teatr.pl; zdjęcia: domena publiczna)

/ teatr 

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)

Tilda Swinton gwiazdą
Malta Festival.

W tym roku jej spektakl można będzie zobaczyć tylko w Polsce

JUSTYNA GROCHAL

Malta Festival to jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej, które od ponad trzech dekad kształtuje przestrzeń dialogu między różnymi dziedzinami sztuki, kulturami i ideami. Festiwal jest multidyscyplinarną platformą, na której spotykają się teatr, taniec, muzyka, sztuki wizualne, film oraz formy performatywne, tworząc unikalny, otwarty na eksperymenty program.

Kluczowym elementem Malty jest jej społeczny

i inkluzywny charakter. Festiwal nie ogranicza się do scen zamkniętych – wychodzi na ulice, place

i przestrzenie publiczne, angażując szeroką publiczność i przekształcając miasto w dynamiczną scenę artystyczną. Malta Festival jest także przestrzenią refleksji nad współczesnymi problemami – od kwestii ekologicznych po społeczne i polityczne – często w kontekście globalnym.

Co więcej, Malta konsekwentnie stawia na różnorodność i promuje wartości takie jak wspólnota, równość, dialog międzykulturowy

i wolność ekspresji. Dzięki temu wydarzenie to nie tylko zachwyca artystycznie, ale także inspiruje do zmiany i zaangażowania.

Tilda Swinton, laureatka Oscara i Honorowego Złotego Niedźwiedzia na Berlinale za całokształt twórczości, wystąpi w Poznaniu podczas tegorocznej edycji Malta Festivalu. Razem z francuskim historykiem sztuki Olivierem Saillardem wystawi przygotowany przez nich spektakl "Embodying Pasolini", którym składają hołd słynnemu włoskiemu reżyserowi, Pierowi Paolowi Pasoliniemu. 

"Embodying Passolini". Tylko w Poznaniu

– Jestem podekscytowana możliwością pokazania "Embodying Pasolini" publiczności festiwalu i ciekawi mnie, jak zareaguje na ten projekt artystyczny

– mówi mecenaska Malta Festivalu Dominika Kulczyk. – To unikalne doświadczenie z pogranicza wielu sztuk, które wymaga zakrojonych na szeroką skalę przygotowań. Dlatego twórcy wystawiają je tylko raz do roku w starannie wyselekcjonowanych warunkach. (...)

Swinton i Saillard po raz pierwszy zaprezentowali swój spektakl w 2022 roku

w Rzymie. Dotychczas wystąpili z nim w Paryżu, Atenach oraz Tajpej. W 2025 roku będzie można go zobaczyć wyłącznie w Poznaniu, od 20 do 23 czerwca. 

Brytyjska aktorka odkryła twórczość Pasoliniego, jego filmy i poezję, jeszcze jako studentka. – Pierwszym filmem, jaki obejrzałam, było "Zgromadzenie miłosne" Pasoliniego. Uznałam go za niezwykle romantyczny, ale też punkowy

– mówiła magazynowi "AnOther" w 2021 roku. 

Na styku mody, filmu i sztuki 

"Embodying Pasolini" jest celebracją mody w kinie. Tilda Swinton przymierza na scenie blisko trzydzieści kostiumów i rekwizytów zaprojektowanych przez Danila Donatiego i wykonanych w atelier Farani na potrzeby filmów zmarłego w 1975 roku reżysera. To m.in. stroje z "Ewangelii wg św. Mateusza" (1964),  "Króla Edypa" (1967) czy "Salò, czyli 120 dni Sodomy" (1975). 

– Mają przytłaczającą charyzmę – mówiła Swinton o projektach Donatiego. – Kiedy dotykasz kostiumu noszonego przez samego Pasoliniego w "Opowieściach kanterberyjskich", wciąż czujesz wibracje. I każdy czuje coś elektrycznego i niebezpiecznego, jeśli chodzi

o kostiumy z "Salò". 

"Delikatnie rozwija je, nakłada, a potem pakuje z największym szacunkiem. Jest w tym coś religijnego, takimi ruchami archeolog oczyszcza swoje znaleziska. Tilda staje się manekinem, rekwizytem, który użycza im ciała. Sama znika na rzecz ich ostatniego występu. W ten jeden wieczór to nie ona ma być gwiazdą światowej wielkości" - pisała o spektaklu dziennikarka modowa "Wysokich Obcasów Extra" Magdalena Kacalak

Saillard, który towarzyszy Tildzie Swinton na scenie, to nie tylko wieloletni pasjonat twórczości Pasoliniego, ale także kurator wystaw oraz performansów poświęconych modzie. "Embodying Passolini" to już jego kolejna współpraca z brytyjską aktorką. Para stworzyła wcześniej choćby opartą na podobnej koncepcji performatywną trylogię: „The Impossible Wardrobe" (2012), „Eternity Dress" (2013)

i „Cloakroom" (2014). W 2016 roku Saillard wystawił w Paryżu stworzony we współpracy ze Swinton i Charlotte Rampling performans "Sur-exposition". 

Malta Festival w czerwcu Poznaniu 

Jubileuszowa edycja Malty odbędzie się w dniach 20-28 czerwca. Jak piszą organizatorzy, "połączy tradycję z nowymi trendami, Poznań z Europą, zabawę z refleksją, a przede wszystkim sztukę z publicznością". 

Kolejne ogłoszenia zapowiadane są na przełom marca i kwietnia. Wtedy ruszy też sprzedaż biletów na wydarzenie. Szczegółów należy wypatrywać na oficjalnej stronie festiwalu oraz na jego profilach w mediach społecznościowych. 

/ teatr 

marzec/kwiecień '25 / 2 (24)

Kantor, pionier mindfulness. Krystyna Zachwatowicz-Wajda:
Był absolutnie genialny

JĘDRZEJ SŁODKOWSKI

Proszę o mnie napisać: scenograf. Nigdy nie byłam scenografką! "Scenografka" przypomina mi "agrafkę". A scenograf to jest konkretny zawód, proszę pana.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda.jpg

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: Czy nadejdzie kiedyś taki dzień, że będę z siebie zadowolona? Nie / foto.: Jakub Włodek / Agencja Wyborcza.pl

Jędrzej Słodkowski: "Widownia była kawiarnią i widzowie siedzący przy stolikach zachowywali się jak w kawiarni. (...) Gdy świetny zespół jazzowy kończył swój hałaśliwy numer, rozpoczynało się przedstawienie. W czasie antraktu i po spektaklu publiczność opuszczała stoliki kawiarniane, opanowywała scenę i rozpoczynał się szaleńczy dancing przez całą noc". Tak Tadeusz Kantor opisywał pierwsze spektakle jego teatru Cricot 2. Czy tak to faktycznie wyglądało?

Krystyna Zachwatowicz-Wajda*: Skoro tak to opisywał, na pewno. Ja pamiętam to jak przez mgłę. Minęło jednak dużo czasu.

​​Krakowski teatr Cricot 2 zagrał po raz pierwszy 12 maja 1956 r. Skąd pani, studentka, i to jeszcze warszawianka rodem, niewrośnięta w krakowski światek, wzięła się w tym rewolucyjnym artystycznie wówczas kręgu?

W 1952 r. skończyłam historię sztuki na UJ i postanowiłam pójść na ASP. Początkowo na grafikę, ale zdałam wewnętrzny egzamin i dostałam się na scenografię. Asystentem mojego fantastycznego nauczyciela, profesora Karola Frycza, był Marian Szulc, malarz, który dobrze znał Tadeusza Kantora. Współpracował z nim już w czasie okupacji, kiedy Kantor utworzył Teatr Niezależny, który wystawiał konspiracyjnie Słowackiego i Wyspiańskiego.

I to właśnie Marian Szulc zabrał nas, studentów, do Katowic na "Czarującą szewcową" Garcii Lorki w reżyserii Tadeusza Kantora. Niech pan mnie nie pyta o szczegóły, bo giną we mgle, ale pamiętam to wrażenie: co za fantastyczne przedstawienie!

Ten spektakl, który Kantor nie tylko wyreżyserował, ale też udramatyzował, przygotował dekoracje, zrobił na mnie wielkie wrażenie.

No i potem chodziliśmy już na wszystkie jego przedstawienia w Krakowie, głównie w Starym Teatrze. I to nie tylko z przyczyn "zawodowych", bo przecież studiowaliśmy scenografię, a on scenografem był nadzwyczajnym.

I tak za sprawą Mariana Szulca dołączyłam do grupy skupionej wokół Kantora.

Ale podobno, jak to w Krakowie, na początku była kawiarnia?

Oczywiście. Kawiarnia Warszawianki.

Co to była za kawiarnia?

A taka, że  wszyscy się w niej spotykali.

Ano tak, jak to w Krakowie.

- Głównie była to grupa związana ze wspomnianym Teatrem Niezależnym, ale stopniowo dochodzili młodsi, jak ja.

Kawiarnia mieściła się przy ul. Sławkowskiej, niedaleko Plant. Wszyscy mieli do niej blisko i z niej wszędzie blisko. Do innych kawiarni, na ASP, UJ, do Starego Teatru i do Domu Plastyków przy ul. Łobzowskiej, gdzie ulokował się Cricot 2.

Pamięta pani moment, w którym poznała pani Tadeusza Kantora osobiście?

Niestety. Mgła.

Wie pan, myśmy się bardzo zaprzyjaźnili... (cisza) Jak pan widzi, trudno mi się o tym mówi. Był tak niezwykłym człowiekiem, tak wspaniałym reżyserem. Nie, nie "reżyserem"!

Był przewodnikiem, który potrafił zgromadzić wokół siebie grupę wspaniałych ludzi, którą związał własnym, osobnym punktem widzenia na teatr. Talentem. Geniuszem.

Bo ja uważam, że Kantor był absolutnie genialny.

Pani mąż Andrzej Wajda, co wyczytałem w jego wydanych w ubiegłym roku "Notesach", też uważał go za geniusza.

- Absolutnie tak! Wie pan, że Andrzej sfilmował "Umarłą klasę" Tadeusza? Oglądał pan?

Znalazłem na YouTubie.

- Powiem panu, jak do tego doszło. Po naszym ślubie w 1974 r. zamieszkaliśmy z Andrzejem w Warszawie. Rzadko bywaliśmy w Krakowie, moje więzy z Tadeuszem i ludźmi Cricotu 2 się rozluźniły.

Chcieliśmy jednak zobaczyć "Umarłą klasę", którą Tadeusz wystawił po raz pierwszy w listopadzie 1975 r. w pałacu Krzysztofory. Tak się złożyło, że w czerwcu 1976 r. kręciliśmy w Zakopanem "Człowieka z marmuru". Akurat mieliśmy kilkudniową przerwę, więc pojechaliśmy do Krakowa na "Umarłą klasę". Byliśmy tak zachwyceni, że następnego wieczoru poszliśmy drugi raz. Tadeusz to zauważył i zaprosił nas na kawę. Andrzej natychmiast zaproponował, że skoro ma przerwę w zdjęciach, to mógłby "Umarłą klasę" zarejestrować. Tadeusz się zgodził.

Byłam szczęśliwa, bo poczułam, że łączą się ważne dla mnie sprawy.

To ja zacytuję pana Andrzeja, bo on ten zachwyt wyraził w dość specyficzny sposób: "To dziwne, ale w tym spektaklu poruszyło mnie to, że nie ja zachwyciłem się sobą samym oglądającym »Umarłą klasę«, tylko zachwycił mnie Kantor; że jest jakaś wielka indywidualność, której chciałbym się podporządkować; że chciałbym coś zrobić, żeby i inni zobaczyli ten spektakl, żeby go zachować w archiwum". Czyli dla Andrzeja Wajdy miarą czyjejś wielkości było to, że on widzi osobowość jeszcze silniejszą od siebie?

- Może. On zarejestrował "Umarłą klasę" z czystego zachwytu, nie z obowiązku.

Pani mąż zanotował w 1991 r., kiedy już po śmierci Kantora obejrzał po latach "Umarłą klasę": "Jest niezrównany na ekranie. Taką intensywność mają tylko niektórzy aktorzy na świecie (...). Myślę, że to jest twarz, która mogłaby sobą wypełnić cały pełnometrażowy film. Nie mogłem zrealizować go wcześniej, bo Kantor był na mnie obrażony za to, że pisano w różnych gazetach »Umarła klasa, 'film Wajdy'« - oczywiście z głupoty, bo moje nazwisko jest na końcu, ze wszystkimi realizatorami".

- Niech pan się nie gniewa, ale to wszystko przez dziennikarzy. Z niedbałości tak pisali. Tak nie wolno!

Myśli pani, że Kantor pomyślał, że to pani mąż inspiruje dziennikarzy?

- Nie. Po prostu musiało go to dotknąć, przecież to było jego arcydzieło. Każdego by zabolało. Andrzej wielokrotnie mi opowiadał o tym, że marzy mu się film, w którym kamera cały czas byłaby skierowana wyłącznie na Tadeusza, który ze sceny dyryguje, jak to on, spektaklem, robi miny, podpowiada, czuwa. Poddany jego ekspresji widz mógłby poniekąd poczuć, jak jego charyzma oddziaływała na aktorów.

Andrzej nie zrobił tego, bo, jak to w życiu, zawsze odkładamy ważne sprawy na później. Bardzo tego żałował. Ja też żałuję, że Andrzej nie nakręcił tego filmu.

Oglądać jedną twarz w zbliżeniu przez cały film? Może to tylko fascynująco brzmi, a wcale nie wyszłoby ciekawie?

A może pani mąż nie nakręcił tego filmu, bo jednak nie dążył aż tak bardzo do tego, żeby on, genialny Andrzej Wajda, podporządkowywał się genialnemu Tadeuszowi Kantorowi?

- Ależ skąd, podporządkowałby się z największą przyjemnością! Przecież się podporządkował, kiedy zdecydował się zarejestrować "Umarłą klasę". Jest takie piękne zdjęcie, które zrobił fotosista na planie. Andrzej i Tadeusz postanowili częściowo wyprowadzić "Umarłą klasę" w plener. Fotograf uwiecznił moment, w którym gdzieś na Kopcu Kościuszki Andrzej z Tadeuszem odchodzą na bok coś obgadać. Są do nas odwróceni tyłem. Tadeusz jest ubrany na czarno. Andrzej na biało. I robią dokładnie taki sam gest. Wyglądają jak syjamscy bracia.

Andrzej Wajda i Tadeusz Kantor_edited.jpg

Andrzej Wajda i Tadeusz Kantor na planie 'Umarłej klasy' na Kopcu Krakusa fot. archiwum Andrzej Wajdy

"Newsweek", czołowy amerykański tygodnik, uznał "Umarłą klasę", spektakl z komunistycznej Polski, za światowe przedstawienie roku 1976. Była grana przez 17 lat. Na czym polegał fenomen tego spektaklu?

- Na wyborze tematu, który Tadeusz postanowił zrealizować na scenie.

Czyli?

- Czyli śmierci, o której przecież na co dzień nie myślimy, a tak właściwie to staramy się nie myśleć wcale. A śmierć dotyczy przecież każdego z nas.

A druga sprawa to oczywiście genialna wizja reżyserska Tadeusza, który "zmusił" aktorów, by grali dokładnie tak, jak on to sobie wymyślił.

Czyli jak?

- Czyli niezwykle wyraziście i jakby bezwstydnie.

Andrzej uważał, że Tadeusz fantastycznie naucza aktorów; że ktoś, kto przeszedł przez jego szkołę, może być w tym zawodzie najlepszy.

To oczywiście nie była formalna nauka. On dawał przykład sobą samym, w końcu na każdym spektaklu także był obecny na scenie.

A jak pani myśli, dlaczego panią zaakceptował?

- Trudno powiedzieć. Może czuł, że ja mam do niego stosunek bardzo... Bardzo taki...

Jaki?

- Nie chciałabym powiedzieć, że bałwochwalczy, to byłoby za dużo. Ale był to stosunek całkowitej akceptacji. Coś więcej niż życzliwość.

Nigdy nie byłam w nim zakochana, z jego strony też nigdy nie było żadnych awansów. To była bezwarunkowa serdeczność.

A może była pani utalentowana i on to zobaczył?

- Nie wiem. Wiem po prostu, że ktoś tak genialny jak Tadeusz nie mógł pozostawić nikogo obojętnym, jeśli ten ktoś nie był kompletnym idiotą albo matołkiem.

Czy on emanował aurą guru?

- Emanował aurą niezwykłej osobowości i talentu. Nie musiał robić nic specjalnego. Nie musiał się starać.

Może to tak wyglądało, że się nie musiał starać?

- Nie, nie, nie! Jeśli ktoś jest genialny, to ta aura po prostu dookoła niego jest. A jeśli ktoś nie jest genialny, a taką aurę próbuje wokół siebie wytworzyć... Były takie słynne postaci w polskim teatrze, w tym samym zresztą czasie. Ale nazwisko powiem panu, jak pan wyłączy dyktafon.

A jaki był genialny Tadeusz Kantor prywatnie?

- Jak najserdeczniejszy. Kiedyś w moim mieszkaniu przy ul. św. Jana przy Rynku zrywali podłogi i przez dwa tygodnie nie miałam się gdzie podziać. Tadeusz z jego ówczesną żoną Ewą Jurkiewicz zaprosili mnie do swojego mieszkania przy ul. św. Filipa. Taki był.

Kantor zmarł 8 grudnia 1990 r. po próbie spektaklu "Dziś są moje urodziny", który mimo jego śmierci, został jednak wystawiony. 26 maja 1991 r. pani mąż w "Notesach" dzieli się wrażeniami po obejrzeniu przedstawienia: "Krystyna płakała i w czasie spektaklu i później, za kulisami, gdzie poszliśmy uścisnąć aktorów. Dlaczego tak mało zadawaliśmy się z tym człowiekiem?"

- To prawda, przepłakałam całe przedstawienie.

Dla mnie nagłe odejście Tadeusza było czymś strasznym. Nic nie sygnalizowało, że odejdzie. Nie chorował. Nie osłabł. Po prostu umarł.

Wróćmy jeszcze do maja 1956 roku. Kończy się stalinizm, ale do październikowej odwilży jest jeszcze parę miesięcy. Czterdziestoletni charyzmatyczny reżyser postanawia założyć w autorytarnym państwie radykalny artystycznie teatr istniejący trochę poza oficjalnymi strukturami. Widownia ma być częścią spektaklu. Zamiast widowni — stoliki jak w kawiarni. Ma być jazz, ma się tańczyć. Aktorzy mają grać jak kukły, a kukły i inne przedmioty mają pełnić funkcje aktorskie. Teatr ma czerpać tematy i artefakty z realnego życia, ale ma go nie relacjonować. Kantor pisał, że pierwsze spektakle teatru Cricot 2 miały siłę eksplozji. Na czym ta eksplozja polegała?

- Na tym, że to był zupełnie inny teatr niż znany nam wszystkim teatr profesjonalny. Cały spektakl tworzył jeden człowiek, który odpowiadał zarówno za tekst, reżyserię, jak i za stronę wizualną. Jasne, kostiumy robiła Marysia Jaremianka, role kreowali aktorzy, spektakle były dziełem kolektywnym, ale o wszystkim decydował jednak Tadeusz. On chciał pokazać, że teatr to nie budynek, sekretariaty, etaty, tylko ta energia ludzi, którą można wyzwolić w odpowiednich warunkach.

Czy dobrze rozumiem, że Kantor zwalczał w teatrze nie tylko to, że imituje życie, ale też to, że naśladuje literaturę, jest wobec niej służebny, że o czymś opowiada? Że chciał, by teatr był bytem samym w sobie?

- Tak. I występował przeciwko tradycji, która w Polsce obowiązywała od XVIII w. — teatru, w którym człowiek zasiada na widowni i patrzy, jak ludzie na scenie udają ludzi spoza sceny, w którym wszystko przebiega zgodnie z konwencją. Chciał zerwać z tą konwencją.

Po co?

- Żeby było inaczej?

Ale po co miało być inaczej? Inaczej dla samego bycia inaczej?

- Każda forma z czasem się mumifikuje. Wtedy należy w tej mumii zrobić dziurę, wpuścić powietrze. Dlatego Tadeusz zaproponował inny repertuar, inny sposób grania, inny sposób reżyserii i inny stosunek do widza.

Tak, widownia siedziała przy stolikach, nie w rzędach. To też ważne. Pan pewnie również czuje się swobodniej przy kawiarnianym stoliku niż w teatralnym fotelu? To było świetne choćby dlatego, że każdy mógł wstać i w każdej chwili wyjść.

I tak było?

- Było swobodnie. Ale raczej nikt nie wychodził.

 

W pismach Kantora znalazłem wspaniały cytat: "Najwyższy czas, by nasze środowisko artystyczne nabrało rumieńców, wyzbyło się nudy, urzędolenia, gromkich haseł podnoszenia na duchu, sekcji, podsekcji, komisji, komitetów i zebrań. Środowisko artystyczne tworzy się zupełnie na innych zasadach, na ogół dość bezładnie (...): od dowcipu, przez szok do skandalu".

- "Urzędolenie" - jakie piękne słowo!

Chodziło o wyzbycie się z tych socrealistycznych i komunistyczno-biurokratycznych okowów?

- Też, ale myślę, że przede wszystkim — z okowów mieszczańskich. Tej nudy sztuki, która jest tak prosta, że każdy może ją zrozumieć, bo wszystko jest takie samo jak w życiu, tyle że na niby. Jak w jakiejś "Pani Dulskiej". To był bunt! Z tego samego wyszła też potem Piwnica pod Baranami.

"Potem", czyli dwa tygodnie później. Tyle minęło od otwarcia Cricotu 2 do otwarcia Piwnicy pod Baranami.

- Ja szybko przeskoczyłam z grupy Kantora do Piwnicy. Cricot po premierze zaczął wyjeżdżać na długie zagraniczne występy. Dla mnie to było niemożliwe. Zaczęłam pracować jako scenograf w teatrach i to było dla mnie wtedy najważniejsze.

Jeszcze na studiach historii sztuki na UJ zaprzyjaźniłam się z Piotrem Skrzyneckim.

I tak zaczęłam występować w Piwnicy. I zostałam tam na lata. Ale to już zupełnie inna historia.

No to wróćmy do początków Cricotu 2. To był teatr wybitnie autorski, ale Kantor wystawiał jednak przez pierwsze lata sztuki Witkacego.

- Tadeusz czerpał nie tylko z Witkacego, ale w ogóle z przedwojennej awangardy. Przecież nazwa Cricot 2 demonstracyjnie odwoływała się do przedwojennego teatru Cricot, bardzo awangardowego, który najpierw działał w Krakowie, a przed wojną przeniósł się do Warszawy.

Który zresztą także współtworzyła Maria Jaremianka i który też mieścił się w Domu Plastyków przy Łobzowskiej. A jak właściwie wyglądał ten pierwszy wieczór Cricotu 2? To był podwójny spektakl: najpierw "Mątwa" Witkacego w reżyserii Kantora, a potem pantomima "Studnia" w reżyserii Kazimierza Mikulskiego, który mojemu pokoleniu znany jest przede wszystkim jako autor rysunków do "Ferdynanda Wspaniałego", na podstawie którego powstała słynna dobranocka. Pani w "Studni" zagrała, jak czytam

w programie, Pannę Młodą. Co to była za rola?

- Muszę się panu przyznać, że ja tego tekstu w ogóle nie pamiętam.

To chyba nic nie szkodzi, skoro "Studnia" była pantomimą?

- Ach, racja! W takim razie jest wręcz odwrotnie: nie pamiętam, co robiłam na scenie, ale pamiętam tekst.

Myśmy grały tę rolę na zmianę ze Stenią Górniak. W spektaklu grał też mały biały piesek, a nasza kwestia brzmiała: "Czy nie widział pan małego białego pieska?".

Dlaczego tak dobrze zapamiętałam to zdanie? W Domu Plastyków przy Łobzowskiej, modernistycznym gmachu projektu Adolfa Szyszko-Bohusza, są olbrzymie okna. Moje krzesełko było akurat przy oknach, tak strasznie zmarzłam, że straciłam głos. I zamiast powiedzieć: "Czy nie widział pan małego białego pieska?", nie powiedziałam nic.

I to była prawdziwa pantomima! Kantor wspominał przygotowania do "Mątwy" jako pasmo awantur z Marią Jaremianką. "Ja jej tłumaczyłem co innego, ona chciała co innego. Musiałem ulec i jednak ulegałem".

- Nie byłam na próbach "Mątwy", ale żadnych awantur w Cricocie 2 nie pamiętam. Byliśmy zaprzyjaźnioną grupą.

 

Kantor wspominał, że Jaremianka chciała, żeby aktorzy grali „szalenie automatycznie, monotonnie, bez żadnych akcentów dowcipu czy emocji". Ale kiedy tylko jej nie było na próbie, "podbechtywał" aktorów, „żeby jednak wydobyć humor". I przyznawał: „Jaremianka była niby scenografem, ale właściwie ona współdziałała ze mną". To może ten geniusz rozkładał się jednak na dwie osoby? W końcu zresztą przecież Kantor poszedł w stronę automatyzacji i monotonii gry aktorskiej?

- Wie pan przecież, że Jaremianka była malarką, Tadeusz też. Prawie wszyscy w Cricocie 2 byli artystami zaangażowanymi w rozmaite techniki i dziedziny sztuki. W związku z tym funkcje w teatrze także się mieszały, przypomnę, że zostałam aktorką w Cricocie 2, choć byłam studentka scenografii.

A te awantury to nie były prawdziwe awantury. Nikt nikogo nie obrażał. Były gwałtowne spory o zasady pracy, o pryncypia artystyczne. Ale ostatecznie relacje międzyludzkie były najważniejsze.

Kierownikiem administracyjnym Cricotu 2 był Stanisław Balewicz. Nadzwyczaj uroczy człowiek. Nie wiem, skąd Tadeusz go wziął, ale wiem jedno: Stasio kompletnie nie nadawał się na kierownika. Ten obrazek akurat doskonale pamiętam: Stasio Balewicz idzie z plikami jakichś ważnych urzędowych pism, pliki wypadają mu na wszystkie strony, a on próbuje je łapać. A jednak jakoś to wszystko funkcjonowało.

A jak to funkcjonowało, skoro spektakle zaczynały się o godz. 22., bo część aktorów i publiki przychodziła do Cricotu 2 prosto ze spektakli w profesjonalnych teatrach?

- Za profesjonalnych aktorów nie odpowiem, ale dla mnie to było naturalne, że wszystko odbywa się w nocy. Zawsze byłam nocny marek.

Czytałem w relacjach, że ludzie walili tłumami z całego kraju na tę jedną noc.

- To był pierwszy taki teatr po stalinizmie! (...)

Niech pan sobie wyobrazi duszący zaduch w pokoju — i nagle ktoś otwiera okno. No, musi pan pobiec do okna!

A co było dla pani najfajniejsze w tym całym Cricocie 2?

- To brzmi strasznie socjalistycznie, ale nazwałabym to wspólną sprawą. Byliśmy grupą zaprzyjaźnionych ludzi, którzy robili coś ważnego, mocno rezonującego na zewnątrz. I robili to razem, wymieniając się zadaniami, nie dzieląc, że ten robi to, a tamten tamto.

Ta wspólnotowość była szalenie istotna. Tak jak pan nie robi gazety sam, tak i teatru nie robi się w pojedynkę.

Dlaczego ja zwróciłam się w stronę scenografii, zamiast iść na grafikę? I dlaczego Andrzej rzucił malarstwo? Dlatego że malarz siedzi w domu i maluje sam ze sobą. A my oboje potrzebowaliśmy pracować zespołowo, z ludźmi.

Andrzej słusznie napisał, że malarz musi być z siebie zadowolony, bo jest ciągle sam i nie ma innych, którzy w razie czego go wesprą. Ja to rozumiem, bo nigdy nie byłam zadowolona. (...)

A myśli pani, że nadejdzie jeszcze taki dzień?

- Myślę, że nie nadejdzie. Bo widzi pan, ja zawsze myślę, że coś, mówiąc brzydko, spieprzyłam. Nie znoszę np. oglądać siebie w filmach, bo zawsze myślę, że mogłam zagrać w nich lepiej. Tylko że filmu nie można już poprawić. (...)

Czego się pani nauczyła od Kantora?

- Absolutnego oddania się temu, co się w danej chwili robi.

Bo jeśli do tego filmu robię scenografię, do tamtego teatru kostiumy, a gdzieś jeszcze robię jeszcze coś na boku, to nic z tego wszystkiego nie wyjdzie. To znaczy: wyjdzie, ale jeśli chce się, by wyszło naprawdę coś, trzeba w to wejść całkowicie. I to jest właśnie szkoła Kantora.

Tadeusz Kantor jako pionier mindfulness!

- Z tego skupienia brała się ta niezwykła siła ekspresji Tadeusza i przemożny wpływ, jaki wywierał na aktorów. Nie można się było mu nie poddać.

A czy dziś, kiedy zmieniły się standardy i trwa dyskusja o relacjach w teatrze, w tym o przemocy, taki teatr, podporządkowany całkowicie jednej, silnej postaci, byłby możliwy?

- (śmiech) Niech pan mnie nie rozśmiesza! Nie mogę tego słuchać!

Oczywiście, że w teatrze, jak wszędzie, zdarzają się sytuacje obrzydliwe i żeby nie było wątpliwości, potępiam je. Natomiast za moich czasów nie było takiego tematu jak przemoc w teatrze. Wobec mnie nikt się nigdy nie ośmielił zachować przemocowo. Nikt mnie też o przemoc nie oskarżył.

To z powodu tego, że pani zdaniem wtedy nie było przemocy, czy raczej z tego powodu, że dziś zmieniły się standardy tego, co za przemoc się uważa?

- Z takiego powodu, że dziś doszło do przesady i wszystko się jakoś przekręciło. Naprawdę, mówię panu, pracowałam w teatrze tyle dekad i nie pamiętam sytuacji, którą mogłabym nazwać przemocową. Nie przypominam też sobie, bym sama musiała stosować przymus, a w końcu na planie czy w teatrze byłam szefową całego sztabu ludzi. (...)  Po prostu zachowywałam się profesjonalnie

i w związku z tym nikt mnie nie klepał po tyłku. Nie było powodu, żeby ktoś mnie traktował przedmiotowo albo inaczej niż scenografa. (...)

 Co pani w tej Kantorowskiej studni znalazła?

- Szczęście. Bo spotkanie Kantora było wielkim szczęściem. (...)    (Wyborcza; obszerne fragmenty)

/ teatr 

styczeń/luty '25 / 1 (23)

Najsłynniejsze teatry świata 

La Scala, Mediolan

Budynek teatru wzniesiono w samym sercu miasta. Powstał w miejscu kościoła Santa Maria alla Scala z 1381 roku, który w XVIII wieku znajdował się już w stanie ruiny.

Świątynię ufundowała Beatrycze Regina della Scala, małżonka Bernabo Viscontiego, jednego z władców Mediolanu sprzed nastania ery Sforzów. To właśnie od jej nazwiska wywodzi się nazwa teatru.

Pomysł budowy nowego teatru, a będąc precyzyjnym nawet dwóch, pojawił się zaraz po tragicznym pożarze, który nawiedził miasto 25 lutego 1776 roku, w ostatnią sobotę karnawału. Ogień strawił wtedy mieszczący się w skrzydle Pałacu Królewskiego Książęcy Teatr Królewski (wł. Teatro Regio Ducal). Gorącą orędowniczką wzniesienia nowego gmachu była księżna austriacka, Maria Teresa. Władczyni wciąż w pamięci miała operę przygotowaną przez Wolfganga Amadeusa Mozarta, którą zaprezentowano 15 października 1771 roku z okazji ślubu jej trzeciego syna na deskach spalonego teatru.

Środki finansowe na budowę zebrano wśród miejscowej arystokracji. Bogaci Mediolańczycy chętnie dokładali się do projektu, czym zapewnili sobie prawo własności do lóż.

Pozostałości kościoła Santa Maria alla Scala rozebrano 5 sierpnia 1776 roku. Niedługo później rozpoczęła się budowa nowego gmachu opery, która trwała do 1778 roku. Za projekt budynku odpowiadał architekt Giuseppe Piermarini.

Oficjalne otwarcie nastąpiło 3 sierpnia 1778 roku, a działalność sceniczną zainaugurowano operą L'Europa riconosciuta autorstwa Antonio Salieriego. Nowy teatr nosił nazwę Nuovo Regio Ducal Teatro alla Scala - Nowy Książęcy Teatr Królewski La Scala. Współcześnie jest to po prostu Teatr La Scala (wł. Teatro alla Scala).

Mediolański teatr jest jednym z największych na świecie, mieści na widowni ponad 3000 osób. 

La Scala Mediolan

Metropolitan Opera House, Nowy Jork

Architektem starego budynku był J. Cleaveland Cady. Budynek ukończono w roku 1883. Inwestorami było kilku czołowych nowojorskich finansistów, pragnących mieć „swój” teatr z własnymi lożami, których nie mogła im zagwarantować najsłynniejsza ówcześnie nowojorska Academy of Music. Powstała sala koncertowa, która miała nie najlepszą akustykę i funkcjonalność, ale za to wspaniałe loże odpowiadające inwestorom. Początkowo, w pierwszym sezonie, inwestycja przyniosła 600 tys. dolarów deficytu, co wobec 800 tys. dolarów wydanych na budowę, wydawało się początkiem końca nowo powstałej inwestycji. Jednak pesymistyczne scenariusze nie sprawdziły się.

Od 1966 Metropolitan Opera znajduje się w Centrum Lincolna dla Sztuk Scenicznych (The Lincoln Center for the Performing Arts), który to kompleks położony jest pomiędzy zachodnią 62. i 65. ulicą oraz alejami: Columbus i Amsterdam.

W tym kompleksie mieszczą się także: Filharmonia Nowego Jorku (New York Philharmonic), Szkoła Muzyczna Juilliarda (Juilliard School of Music) oraz Opera Miasta Nowy Jork (The New York City Opera).

Pierwszą wystawioną sztuką w Metropolitan Opera House był „Faust: opera w pięciu aktach” Charlesa Gounoda. 

Royal Opera House, Londyn

Royal Opera House, znany również jako Covent Garden, to najstarszy teatr w Wielkiej Brytanii. Jego otwarcie miało miejsce 7 grudnia 1732 roku, a pierwszą wystawioną sztuką było „The way of the world” Williama Congreve’a. W latach 1734–1737 z brytyjskim teatrem związany był słynny niemiecki kompozytor Georg Friedrich Händel, który wraz z zespołem wystawiał tu swoje sztuki.

Opera Wiedeńska

Wiener Staatsoper to jedna z najważniejszych światowych oper, w której swoje sztuki wystawiali twórcy tacy jak Wolfgang Amadeusz Mozart, Richard Strauss czy Richard Wagner. Działalność opery rozpoczęła się 25 maja 1869 roku wraz z wystawieniem sztuki

„Don Giovanni” Mozarta.

Opera została otwarta jako Wiedeńska Opera Dworska (Wiener Hofoper), a w uroczystości uczestniczyli cesarz Franciszek

Józef I oraz cesarzowa Austrii Elżbieta. Obecna nazwa funkcjonuje od czasu ustanowienia I Republiki Austriackiej w 1921 roku.

Sydney Opera House

Charakterystyczny budynek opery w Sydney jest jednym z najczęściej fotografowanych obiektów na świecie. Zaprojektował go duński architekt Jørn Utzon. Jej otwarcie odbyło się 20 października 1973 roku. 

Budynek zawiera kilka sal widowiskowych, w których łącznie odbywa się ponad 1500 przedstawień rocznie. Do Sydney Opera House każdego roku przybywa ponad 1,2 mln widzów.

Opéra Garnier, Paryż

Mieszcząca się w Pałacu Garnier opera paryska liczy ponad 2000 miejsc na widowni i jest uznawana za symbol Paryża tuż obok katedry Notre Dame. Ten efektowny eklektyczny gmach powstał w latach 70. XIX wieku, a jego autorem był Charles Garnier.

Działalność opery oficjalnie rozpoczął koncert orkiestrowy 5 stycznia 1875 r., a pierwszą operę wystawiono tam trzy dni później i była nią „La Juive” Fromentala Halévy’ego.

pierwszy teatr publiczny w Europie

Arsenał jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków w mieście Hvar. Zlokalizowany w narożniku Placu św. Szczepana (Trg sv. Stjepana), jednego z największych placów Dalmacji (4500 mkw), tuż przy zatoce, mieści teatr publiczny, który działa tu nieprzerwanie od 1612 roku i szczyci się mianem jednego z pierwszych publicznych teatrów Europy.

Pierwsza wzmianka o budynku pochodzi z 1292 roku – wówczas zapadła decyzja o jego budowie. Początkowo budynek pełnił funkcję magazynu, w którym przechowywano jedzenie oraz elementy wyposażenia statków.

Pierwszy budynek arsenału spłonął podczas najazdu osmańskiego w 1571 roku, a wybuch prochu w roku 1579 jeszcze bardziej nadwątlił konstrukcję. Konieczna była całkowita przebudowa, w ramach której powstało nowe piętro wewnętrzne a dla podparcia podłogi w holu parteru wzniesiono siedem okrągłych podpór łukowych. Łuki arsenału służyły nie tylko jako wsparcie konstrukcji, ale zostały zbudowane w celu wzmocnienia obciążeń podłogi nad nimi.

Przebudowano też dwie najbardziej widoczne elewacje, zachodnią i północną; naprawiono fundamenty na parterze a wewnątrz, na pierwszym piętrze, wszystkie ściany zostały naprawione za pomocą mieszanki nowych i starych, uszkodzonych przez ogień kamieni. Magazyny przy północnej fasadzie arsenału zostały wykupione przez gminę i przekształcone w skład komunalny – Fontik.

W 1611 roku podjęto decyzję o stworzeniu na pierwszym piętrze arsenału teatru, który zaczął działać rok później i był pierwszym teatrem publicznym w Europie, do którego mogli przychodzić wszyscy, bez względu na pochodzenie społeczne.

Teatr zajmował wschodnią stronę pierwszego piętra, a wejście do niego stanowił Belweder – monumentalny taras od strony Fontika. Taras ten został udostępniony przez nowo wybudowaną klatkę schodową na zachodniej elewacji.

 

Kolejne dobudówki na elewacji północnej powstały po to, żeby zaakcentować to monumentalne wejście. Nad wschodnimi drzwiami Arsenału widnieje napis: ANNO PACIS PRIMO MDCXI („Pierwszy rok pokoju 1611”), natomiast nad bogato zdobionymi drzwiami

w północnej fasadzie, nad wejściem do teatru widnieje napis: ANNO PACIS SECUNDO MDCXII („Drugi rok pokoju 1612”). 

​Prócz występów teatralnych, w budynku odbywają się różnego rodzaju wystawy i wernisaże.

Broadway

Broadway – czym on właściwie jest?

Teatr Broadway można nazwać odpowiednikiem naszego teatru czy brytyjskiego West Endu. Koncepcja jest bardzo klarowna – wystawiane spektakle pochodzą z konkretnego obszaru, a w większości są to musicale. Nie ma wątpliwości co do tego, że na Broadwayu wystawiane są przedstawienia na najwyższym światowym poziomie. Mnóstwo spektakli nie schodzi z afiszy przez wiele lat, dzięki czemu Broadway zalicza się do bardzo skomercjalizowanych teatrów świata.

Historia Broadwayu

Historia Broadwayu rozpoczęła się w roku 1750 wraz z założeniem pierwszego teatru. W teatrze stworzonym przez Waltera Muray’ego oraz Thomasa Keana wystawiano różnorodne sztuki, skupiając się jednak szczególnie na dramatach Szekspira. Teatr w Stanach Zjednoczonych rozwijał się dość prężnie do czasu. Wojna o niepodległość wstrzymała nieco rozwój tej dziedziny sztuki, jednak szybko po jej zakończeniu ruchy teatralne ożyły. Powstał, istniejący do dziś, Park Row, nazywany wtedy Park Theatre, następnie Boery Theatre, Winter Garden Theatre i Booth’s Theatre.

Broadway kojarzony jest przede wszystkim z musicalami. Za pierwszy wystawiony na Broadwayu musical uważa się „The Black Crook” z roku 1866. Musical ten trwał niemal 6 godzin, mimo to podobał się tak bardzo, że wystawiono go aż 474 razy! Od tego czasu

w Nowym Jorku pokochano musicale, których pojawiało się coraz więcej. W XX wieku na Broadway zagościły operetki, przede wszystkim pochodzące z Europy.

Po II wojnie światowej zainteresowanie teatrem zaczęło spadać. Lata 60.–80. W XX wieku przyniosły coraz mniejszą liczbę widzów. Atrakcyjna dzielnica i nadciągające bankructwo spowodowały, że lokalami, w których znajdowały się teatry, zainteresowali się deweloperzy. Niewiele brakowało, aby teatry na Broadwayu zniknęły na dobre. Nie stało się tak jednak z inicjatywy Joego Pappa, który stworzył organizację non-profit w celu ochrony teatrów na Broadwayu. Scena teatralna znów ożyła, kiedy zaczęto adaptować znane filmy takie jak „Król Lew” czy „Rodzina Addamsów”.

Broadway – ciekawostki

  • Na Broadwayu znajduje się aż 40 teatrów.

  • W 2017 roku sprzedano bilety za 1,4 miliarda dolarów.

  • „Upiór w Operze” to widowisko grane nieprzerwanie od 27 lat. Wystawione zostało 11 500 razy.

  • Spektakle z Broadwayu można zobaczyć również poza Nowym Jorkiem, kiedy akurat odbywa się trasa wyjazdowa jednego

  • z teatrów Broadwayowskich.

  • Większość teatrów na Broadwayu jest zamkniętych w niedzielę.

  • W środy, soboty i niedziele musicale rozpoczynają się o godz. 14.00, natomiast w inne dni tygodnia w godzinach wieczornych, najczęściej o 19.00 lub 20.00.

  • Na deskach teatrów na Broadwayu występują dość często aktorzy znani z filmów komercyjnych. Są oni jednak zaangażowani tylko na początku, dla rozreklamowania spektakli. (az)

/ teatr / portrety

październik '24 / 5 (21) - wydanie specjalne
Bogdan Łańko

“Moją pasją jest słowo, jego znaczenie i wyrażone w nim emocje” (2)

Bogdan Łańko

ANNA CZERWIŃSKA 

Bogdan Łańko / Kabaret BOCIAN / fot.: Krzysztof Babiracki

Bogdan Łańko, Ewa Milde

Ewa J. Milde i Bogdan Łańko 

Bogdan Łańko, Ewa Milde
Bogdan Łańko, Ewa Milde

Ewa Staniszewska i Bogdan Łańko 

Czechow w ogrodach P.P. Swiderskich

Ewa J. Milde i Bogdan Łańko 

Bogdan Łańko

Agata Paleczny, Bogdan Łańko, Krzysztof Arsenowicz, Władysław Byrdy, Julitta Mroczkowska, Elzbieta Kochanowska

Bogdan Łańko

Mieczysław Wolny, Bogdan Łańko, Alicja Szymankiewicz 

Bogdan Łańko

Kinga Modjeska i Bogdan Łańko 

Bogdan Łańko

Bogdan Łańko 

Bogdan Łańko

z nagrodą Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Ameryce, wręczoną podczas

I Kongresu

Teatru Polskiego

w Chicago 

/ fot. Dariusz Lachowski

Bogdan Łańko
Bogdan Łańko

Bogdan Łańko na I Kongresie Teatru Polskiego w Chicago / fot.: Dariusz Lachowski

Bogdan Łańko

Bogdan Łańko i Władysław Byrdy

plakat
Nagroda VI Kongresu Teatru Polskiego

Bogdan Łańko z nagrodą VI Kongresu Teatru Polskiego w Chicago 

/ fot.: Dariusz Lachowski

Przyjechałam punktualnie, zgodnie z zasadą gospodarza.

Kawa czy herbata, bo chyba zostaniemy tutaj, w ogrodzie. Będę mógł palić!

Argument nie do odparcia. Zostaliśmy w baldachimowym cieniu przy ogrodowym stole... Bogdan przyniósł kawę i ulubione cukierki – galaretki w czekoladzie i śliwki z Nałęczowa.

Prawdę powiedziawszy, wszystkie odpowiedzi na swoje pytania znajdziesz w moim garażu...

Zabrzmiało to groteskowo... Zajrzałam do bogdanowego garażu z pewną dozą niedowierzania...

Zamienił go... w teatralną garderobę, magazyn akcesoriów scenicznych i elementów scenograficznych z różnych przedstawień. Magiczne miejsce, skarbnica wspomnień pokryta patyną czasu. Nie mam gdzie tego trzymać, a wyrzucić – to tak, jakbym wyrzucił swoją przeszłość...

Amerykańska przygoda zaczęła się w Nowym Jorku w 1984 roku. Przyleciał na wakacje do mamy i młodszego brata. W kraju została ukochana, czekająca na pierścionek. Pobyt przedłużał się, pierścionek zamienił się w propozycję przyjazdu na studia do Nowego Jorku. Nowy plan jednak nie zyskał akceptacji.

Bywa i tak...

Początkowo pracowałem jako ogrodnik. Potem spotkałem znajomego profesora Edwarda Czerwińskiego z University Stony Brook of New York. Wykładał na wydziale teatralnym

i zaproponował mi współpracę. Zgodziłem się natychmiast.

W mojej gestii objaśniania był teatr eksperymentalny, tak wówczas popularny w Polsce. Wiesz, czasy Tomaszewskiego, O.T.O. Kalambur, Grotowskiego... Moje wykłady pokrywały koszt jednoczesnych studiów na reżyserii. To była naprawdę fajna dwuletnia przygoda.

Po osobistych tragediach, które pozostaną w moich zakamarkach, przeniosłem się do Chicago. Wykładałem na Northwestern University i malowałem ściany w bogatych rezydencjach, by jakoś przeżyć.

Był jednak aktorem i początkującym reżyserem. Chciał działać, tworzyć, być...

I zaistniał. Kontrakt uczelniany wygasł, pędzel zamienił na słowo sceniczne w Studiu pod Wiórem (później zwanym Studiem 88), które z powodzeniem rozpoczęło swoją działalność w galerii Jurka Kenara, znanego rzeźbiarza, twórcy „Drabiny do nieba” ustawionej na dachu swojej fabryczki, przekształconej

w pracownię rzeźbiarską i galerię.

To była wówczas mekka twórców z różnych dziedzin, ludzi sztuki chętnych do dyskusji, organizowania, urzeczywistniania swoich marzeń... Bogdan zajął się głównie teatrem, poezją i działalnością estradową. Organizował spotkania poetyckie, rocznicowe, zaduszki jazzowe, wystawy...

​Zapraszaliśmy na koncerty naszych przyjaciół z Polski, między innymi Czesława Niemena, Marka Grechutę, Tadeusza Nalepę, Budkę Suflera. Działo się! Tam zrobiłem także pierwsze przedstawienie z Jurkiem Palem. To była „Audiencja” Vaclava Havla. Doszło też radio i program „Na serio”. Jego założycielami byli: Wojtek Sawa, Krzysiek Pieczyński i ja. Potem dołączyli: Jarek Gołembiowski, Ewa J. Milde, Marek Kulisiewicz, Zbyszek Banaś – skupiony na sprawach sportowych i filmowych, Maciej Suszyñski i inni. Nasz program o profilu społeczno-kulturalnym istniał prawie 35 lat. Mieliśmy świetnych korespondentów: Stefan Kisielewski, Bohdan Urbankowski, Mirosław Dzielski... Prowadziliśmy rozmowy z artystami, których chcieliśmy bliżej przedstawić, ale też poznać... Bo my się nie znamy, nic o sobie nie wiemy. Nasze znajomości są powierzchowne, często nieprawdziwe, co wychodzi podczas konfrontacji, szczególnie tych ekstremalnych.

Wtedy już istniał teatr Ref-Rena. Feliks Konarski przychodził do Wooden Gallery Jurka Kenara. Interesował się młodymi twórcami

i ich pomysłami na życie. Oni zaś chętnie słuchali jego barwnych, choć tragicznych opowieści.

Namówiłem Konarskiego na wystawienie w Studiu 88 jego monodramu „Rozmowy z Niną”.  Krygował się, nie wiedział, czy jeszcze kogoś interesuje jego biografia – bo taki jest ten monodram – czy w ogóle ktoś pojawi się na przedstawieniu... Przyszło około 500 osób. Galeria była wypełniona do granic możliwości. To było wzruszające spotkanie i dobrze, że mamy to nagrane przez Wiktora Korczakowskiego (audio) i Bogdana Kowalskiego (video).

Konarski zaprosił mnie kiedyś do swojego domu. Nie pamiętam

z jakiej okazji. Mieszkał na ulicy Waveland, którą nazywał Wawelową. Miałem wtedy brodę, wąsy i długie włosy. Ciągle młody gniewny. No i wpadłem do Konarskiego, a tam cały jego zespól i przyjaciele, których nie znałem... Julitta Mroczkowska, Basia Kożuchowska, Lila i Andrzej Piekarscy, Stefan Wicik, Jola Pawlikowska...

Ze swojej nieśmiałości nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, więc usiadłem do pianina i zacząłem coś tam grać i śpiewać.

W pewnym momencie usłyszałem gromki śmiech Ref-Rena: „On wyśpiewuje moje plakaty”. Faktycznie, było ich sporo na ścianach i „wyśpiewałem” wszystkie! Zostałem przyjęty do tego grona...

To był wielki człowiek i starszy ode mnie tylko o 50 lat. Ale dla niego nie było różnicy pokoleń – dla każdego miał wielką uwagę. A tego potrzebowaliśmy.

Zaprzyjaźniliśmy się szczerze i nieodwracalnie. Byłem przy nim do ostatnich jego godzin. Pogrzeb Ref-Rena w Chicago w 1991 roku przemienił się w wielką manifestację Polonii. Zasłużył sobie na tą wdzięczność... A i my czuliśmy wtedy taką wspólnotę, tożsamość narodową i przywiązanie do historii. Teraz te wartości zdewaluowały się...

W 1992 roku artystyczna bohema przeniosła się z galerii Kenara do Cafe Lura.  Przed ich pojawieniem się mała kawiarenka była prowadzona przez Jacek Wojciechowskiego. Nazwę wybrali słuchacze radiowi. Obok działał klub „Maryla Polonez”, trochę dalej - klub „Cardinal” Włodka Wandera.

Kawiarnia rozszerzyła swoje podwoje i przenieśliśmy się z okolic starego Polonijnego Trójkąta na uwspółcześniony Trójkąt przy Belmont i Milwaukee. Prowadziliśmy kawiarnię razem z Ewą

J. Milde. Koncerty, recytacje, prezentacje, wystawy, kontakty wszystkich przyjezdnych z Polski... To był „złoty okres” Cafe Lura. Później to miejsce straciło trochę na popularności, „Maryla Polonez” została zamknięta i straszy do dzisiaj pustymi murami, a Cardinal Club przestał istnieć – zmiotło go z powierzchni ziemi na rzecz parkingu supermarketu.

Tak się kończy powoli nasza historia, polski trójkąt zmienił swoje oblicze i został przejęty przez inne nacje. Polacy wyprowadzili się na przedmieścia...

My jednak nie rezygnowaliśmy. W 1997 roku zaprosiłem wszystkich moich przyjaciół i znajomych do galerii Jurka Kenara na moje 40 urodziny. Wtedy powstał Kabaret „Bocian”. Trwaliśmy na scenie do choroby mojej żony, Ewy J. Milde, która opracowywała teksty do naszych przedstawień. W scenografii często pomagali nam: Janina Ścieżko, Stefan Niedorezo, rzeźbiarz, Kasia Szcześniewska. Różne ich eksponaty mam jeszcze w moim garażu... Występowaliśmy w wielu miejscach, począwszy od restauracji Fireside Gienka Borysa, ale główną bazą była restauracja Didi na Belmont Avenue w Chicago.

Wraz z przeprowadzką Polonii z popularnego Trójcowa zmieniało się zainteresowanie polonijnymi propozycjami kulturalnymi. Niegdysiejsza otwartość publiczności i chęć do spotkań

i dyskusji zamieniła się w autocenzurę, niepokój i zwracanie uwagi, by kogoś nie obrazić... Stała się nieszczera, zamknięta

w sobie, niechętna do wyrażania opinii jakichkolwiek...

Kiedyś działały Towarzystwa Przyjaciół Warszawy, Krakowa czy innych miast. Jakże prężne było harcerstwo. Kiedyś byli sponsorzy, którzy wspierali działalność kulturalną finansowo

i osobowo, interesowali się tym, co mamy do zaoferowania. Przychodzili na nasze spektakle nawet przedstawiciele Kongresu Polonii Amerykańskiej. Ci ludzie byli czynni, nie sponsorowali jako instytucja, ale sponsorowali swoją obecnością. To było najważniejsze. Potrzebujemy widza, który doceni naszą pracę, a oni potrafili to zrobić.

Teraz nie ma takiej przychylności wśród ludzi i organizacji. Teraz jesteśmy „najmądrzejsi”, bo wszystko mamy w telefonie. Po co mamy jeszcze gdzieś chodzić? A przecież żaden komputer ani telefon nie zastąpi kontaktu bezpośredniego z aktorem, ale chyba tego nie rozumiemy.

Przedstawienia kabaretu Bocian można oglądać na filmach, prezentowanych niekiedy w Art Gallery Kafe.

Kolejnym dziełem Bogdana była Grupa teatralna Proscenium

w Lombard, która swoimi występami wspomagała budowę kościoła. W sumie przygotowali dwanaście przedstawień – nie tylko o tematyce religijnej - pod czujnym okiem Bogdana Łańko. Dzisiaj Proscenium nie istnieje... Młodzież dorosła i zmieniła swoje zainteresowania, starsi aktorzy-amatorzy zajęli się wnukami lub wyjechali do innych stanów... Teatr nie stał się ich pasją...

To nie są jedyne powody. Nie mieliśmy miejsca na próby, składowanie dekoracji i kostiumów, niekiedy nawet na występ. To zniechęca...

Powtarzający się problem - brak teatru-budynku z zapleczem technicznym, garderobami i niewielką widownią. Cenowa niedostępność do istniejących sal widowiskowych... Czy to jedyne problemy związane z brakiem frekwencji na propozycjach teatralnych, przygotowanych przez aktorów-emigrantów

i aktorów-amatorów... Umiejętności, ogromny wysiłek organizacyjny, przygotowanie przedstawienia od podstaw i... niemal pusta widownia... Stała grupa widzów-przyjaciół...

Może potrzebna jest odmienna formuła prezentacji tych samych tekstów, poezji, sztuk teatralnych... Może potrzebna jest dodatkowa, interesująca edukacja dzieci, młodzieży i nauczycieli w szkołach polskich z udziałem wszystkich tych, dla których teatr jest pasją przede wszystkim...

Masz rację, trudno tworzy się teatr na emigracji nawet

w najmniejszym wymiarze. Wkładamy w to dużo serca

i umiejętności, a jednak... Kongres Teatru Polskiego w Chicago stara się jakoś to skoordynować...

 

Twoim zdaniem - jaka jest rola Kongresu?

Podsumowująca wydarzenia teatralne danego roku. Powinna dojść rola koordynująca nasze propozycje, choć to bardzo trudne. Jest ich dużo i widzów po prostu nie stać ani czasowo, ani finansowo na oglądanie i ocenianie wszystkiego, co się dzieje na scenie małej czy dużej.

Ważna jest też rola poznawcza... Aktorzy chcieliby poznać widzów i ich opinie, i odwrotnie... Widzowie chętnie poznaliby środowisko aktorskie i jego propozycje na kolejny rok. W jaki sposób to zrobić, nie wiem.

Innowacją w tym roku były ciekawe przedstawienia grup polonijnych z innych krajów, z Litwy i Niemiec. To ogromny wysiłek nie tylko finansowy dla organizatorów i za to głęboki ukłon z podziękowaniem.  

Gratuluję nagrody Kongresu za ponad trzydziestoletnią pracę sceniczną dla Polonii w Stanach Zjednoczonych. Myślę, że to ważne wyróżnienie środowiska twórczego.

Nigdy nie zabiegałem o nagrody, sławę czy popularność. Lubię pracować dla kogoś... Tak mam. Jeżeli ktoś zauważył, że zrobiłem coś fajnego, to mnie cieszy...

Ale z jednej strony cieszy, z drugiej – upokarza, bo to oznacza, że ktoś podsumowuje moje życie. To budzi mój lęk... Mam już kilka nagród i gdybym je wszystkie zebrał razem, to mogę już odejść do muzeum.

One mi nic nie dają, poza radością, że byłem komuś potrzebny.

I to jest dla mnie ważne – nadal staram się być potrzebnym.

Te nagrody traktuję jako podziękowanie i za to jestem bardzo wdzięczny. Przy okazji zapewniam, że jeszcze nie rezygnuję, jeszcze mam wiele do zrobienia, między innymi bardzo chciałbym przybliżyć Feliksa Konarskiego Ref-Rena Polakom

w kraju, wszak niewiele o nim wiedzą, a szkoda.

BEZPOWROTNE DNI

 

Refren:

Nie powtórzy  się już dzień, 

Na twej drodze życia.

Za tobą tylko błądzi cień, 

Jak człek bez pokrycia.

I radość kończąca  się łzą,

I wiosna uwieńczona latem

Rzekę jesień zamrozi kra.

Róża będzie zwiędłym kwiatem. 

I miłość zobojętnieje,

I błoto uczepi się buta.

Milczenie będzie natchnieniem.

Czas zaboli, jak pokuta.

Refren...

 

Ktoś postawi ci kabałę,

Gdy zapomnisz morał bajek,

Które jako dziecię znałeś.

A co wielkie - będzie małe.

Nikt nie zechce już oglądać 

Starych zdjęć, nieznanych twarzy.

Ludzkich masek prawdę odkryj.

Zajrzyj w dawne kalendarze.

Refren...

Bogdan Łańko 

/ teatr / historia

październik '24 / 5 (21) - wydanie specjalne

Pięć teatralnych zjawisk,

które przeminęły...

thumb_K_10

Portrety aktorskie na papierkach od cukierków, pojedynki na brawa wśród "kibiców" artystek

i specjalne miejsce na widowni dla lekarza. Gdyby przenieść się o półtora wieku wstecz, obyczaje teatralne mogłyby nas mocno zdziwić. Oto pięć przykładów zjawisk, które tworzyły niegdysiejszy obraz życia teatralnego, a których już nie uświadczymy.

MARCELINA OBARSKA

KLAKA

XIX-wieczna aktoromania przejawiająca się między innymi dosłownym kibicowaniem konkretnym artystkom i artystom scenicznym przyniosła zjawisko klaki – opłaconych, zorganizowanych entuzjastycznych reakcji na występy teatralne. Dziś z pojęcia klakiera, czyli oklaskiwacza korzystamy raczej przenośnie, pejoratywnie określając osoby bezrefleksyjnie przytakujące i wyrażające podziw wobec kogoś lub czegoś. W dziewiętnastym stuleciu był to jednak opłacany zawód, a we Francji stworzono nawet przedsiębiorstwo pod nazwą "Zapewnienie powodzeń dramatycznych" oraz podzielono tę specjalizację na kategorie (na przykład klakier bisujący, klakier gorąco bijący brawo przy każdej nadarzającej się okazji, klakier "przychylnie pomrukujący" lub "syczący" na konkurenta danego aktora). W Polsce ery aktorskiej klaka przybierała niekiedy formę pojedynku niczym w meczu piłkarskim – grupy "kibiców" rywalizowały ze sobą o miano najgoręcej, najżarliwiej dopingujących. Bodaj najsłynniejsze tego typu pojedynki odbywały się między aktorkami, nieomal rówieśniczkami (dzielił je rok) Marią Wisnowską i Jadwigą Czaki, wieloletnimi artystkami Warszawskich Teatrów Rządowych. Agata Łuksza nazwała ten fenomen "wczesnym przykładem »wojen fandomowych«".

Źródłem wrzawy był przede wszystkim paradyz – część widowni z najtańszymi miejscami, najczęściej stojącymi.  Podobno uwielbienie dla Wisnowskiej – wyrażane zwłaszcza przez uczniów i studentów – było tak gorące, że na łamach prasy pojawiały się interwencje i krytyka tego typu zachowań. Porównanie aury spektaklu do atmosfery meczu piłkarskiego nie jest zresztą ani wymyślne, ani też uwłaczające dla sztuki scenicznej – o podobieństwach między tymi zjawiskami w kontekście ich prestiżu pisał między innymi legendarny historyk teatru Zbigniew Raszewski, patron Instytutu Teatralnego w Warszawie. 

POGRZEBY AKTORSKIE

Można stwierdzić, że dawniej po śmierci aktorki lub aktora spektakl się nie kończył, ale zmieniał formę. Monumentalne, widowiskowe, tłumne pogrzeby najwybitniejszych artystek i artystów scenicznych były częścią obyczaju teatralnego, stając się głośnym wydarzeniem medialnym. W 1889 roku wspomnieniu pośmiertnemu oraz szczegółowej relacji z pogrzebu Alojzego Żółkowskiego poświęcono prawie pół numeru tygodnika "Kłosy". "[...] mnogie tysiące ludzi o niczem nie myślały, o niczem nie mówiły tylko o tym żałobnym, uroczystym obrzędzie, o tej owacyi pośmiertnej dla bawiciela tłumów", pisano. Wstęp do świątyni, w której wystawiono trumnę Żółkiewskiego możliwy był jedynie za okazaniem biletu, mimo to we wnętrzu panował niesamowity wręcz ścisk. Sześciokonny karawan gęsto przykryty kilkudziesięcioma wieńcami z trudem przebijał się potem przez tłum wypełniający plac Teatralny:

Na placu cały orszak pogrzebowy, i trumna, i karawan, literalnie rzec można utonęły wśród rozhukanej fali tłumu niezliczonego; ci tylko, którzy z okien lub dachów okolicznych patrzyli, mogli widzieć przedzierające się poprzez tę falę utworzoną z głów ludzkich – naprzód trumnę, a poza nią karawan. 

Takimi obleganymi, spektakularnymi ceremoniami pośmiertnymi oddawano hołd także takim artystkom i artystom, jak Helena Modrzejewska czy Juliusz Osterwa. Modrzejewska miała zresztą podwójny pogrzeb – pierwszy odbył się w Los Angeles, następnie zgodnie z jej wolą szczątki przewieziono przez Atlantyk do Polski, by spoczęły na krakowskim Cmentarzu Rakowickim obok matki i braci artystki. Ceremonii w Krakowie również towarzyszyły tłumy, w kondukcie jechał wypełniony wieńcami rydwan i karawan z baldachimem z kwiatów.

LEKARZ TEATRALNY

O bliskich związkach medycyny i teatru świadczyć może między innymi dawne zjawisko teatrów anatomicznych, o których pisaliśmy w jednym z wydań Culture. Od XVIII wieku w teatrach istniała także funkcja lekarza teatralnego, a specjalizacja ta nie ominęła również rodzimego teatru. Badaczką, która szczegółowo opracowała temat obecności lekarza w dawnym teatrze, jest teatrolożka Dorota Jarząbek-Wasyl. Informacje na ten temat odnajdziemy także w archiwalnej prasie donoszącej o rozmaitych aktorskich wypadkach. W lipcu 1933 roku "Dzień Pomorski" informował na przykład o kontuzji Janiny Porębskiej, wówczas aktorki Teatru Polskiego w Toruniu ("Jak stwierdził lekarz teatralny, obrażenie kolana było tylko powierzchowne i nie spowodowało większych komplikacji"). W kontekście rozwiązań formalnych należy zaznaczyć, że medyk nie zawsze był zatrudniony bezpośrednio przez teatr. Do jego obowiązków należało być obecnym na przedstawieniach, co często miało raczej charakter symboliczny (i wolontaryjny) czy prestiżowy. Lekarz teatralny, poza ogólną opieką nad zespołem, stwierdzał także między innymi, czy będące w ciąży aktorki są w stanie kontynuować pracę na scenie. Dr Jarząbek-Wasyl zaznacza, że poza posadą lekarza zajmującego się zdrowiem zespołu aktorskiego istniała również posada lekarza mającego pomóc przy ewentualnych nagłych wypadkach wśród widowni (czasem była to ta sama osoba). Wśród nazwisk lekarzy związanych z teatrami wymienić można takie postaci, jak Henryk Obrębski, Józef Tchórznicki czy Kazimierz Łukaszewicz. Obrębski był zresztą jednym z medyków, który zalecał cierpiącemu na podagrę i artretyzm Alojzemu Żółkiewskiemu, by wypoczął gdzieś na świeżym powietrzu. Aktor jednak pracował do samego końca. 

REZONER

Tak jak amant czy tragiczka rezoner to przykład scenicznego "fachu" – zjawiska charakterystycznego dla XIX wieku. Rezonerami w teatrze byli głównie mężczyźni, co można interpretować w kontekście płci społeczno-kulturowej: to specyficzne emploi oznaczało rolę wszechwiedzącego narratora komentującego zdarzenia z perspektywy moralnej słuszności. Można powiedzieć, że był to rodzaj "nad-roli", ucieleśnionego umysłu górującego nad akcją dramatu, w pewnym sensie "posłańca" autora wyrażającego jego idee. Aktorów kreujących tę rolę cechować musiała nienaganna dykcja i charyzma wyrażana poprzez mowę, jako że to właśnie głos i prozodia stanowiły główne narzędzia nieangażującego się w akcję rezonera. Za wybitnego polskiego rezonera występującego w dramatach salonowych uznawano aktora i kompozytora Jana Kazimierza Tatarkiewicza popularnego w Warszawie drugiej połowy XIX wieku. W postać autorskiego alter ego wcielali się także między innymi Włodzimierz Sobiesław (właściwie Sobiesław Fabian Sebastian Bystrzyński) czy Władysław Soter Staszewski. "Zadanie aktorów, którym przyszło występować w rolach rezonerów, nieodmiennie uważano za bardzo trudne z racji papierowości samych osób i jawnie teatralnej motywacji ich pojawienia się", pisał teatrolog Dariusz Kosiński. Choć z czasem tradycja aktorskich emploi doczekała się swojego zmierzchu, w dalszym ciągu obserwować można było – i można nadal – kreacje, które nawiązują do tego rodzaju kondycji scenicznej. Beata Guczalska rys rezonera dostrzegła na przykład w sposobie gry Jerzego Radziwiłowicza wcielającego się w Henryka w "Ślubie" Gombrowicza wyreżyserowanym w 1991 roku przez Jerzego Jarockiego. 

TEATR U FOTOGRAFA

W XIX-wiecznych atelier fotograficznych odbywał się rodzaj teatru w teatrze. Fotografia teatralna u swych początków była bowiem pozowana – ucharakteryzowane aktorki i aktorów odzianych w sceniczne kostiumy uwieczniano w ich rolach. Czasem pozowali oni także, imitując odgrywanie jednej ze scen. Ówczesna technologia nie pozwalała na dokumentacyjny gest, do jakiego przyzwyczajeni jesteśmy dzisiaj, czyli fotografowanie na żywo w trakcie przebiegu spektaklu. Przestrzenie ówczesnych zakładów postrzegać można zatem jako sceny dla spektaklu oglądanego przez jednego widza ukrytego za aparatem. Jaka była rola dawnej fotografii? Niewątpliwie tworzono cenne dla historii teatru dokumenty i budowano archiwum spektakli, ale fotografie aktorek i aktorów – zarówno te w roli, jak i klasyczne portrety – były także kolekcjonowane przez najbardziej zagorzałych fanów (przejaw wspomnianej na początku tego tekstu aktoromanii). Można oczywiście spojrzeć na uwiecznianie swojego wizerunku w kontekście prestiżu, tak jak dawniej traktowano portrety na zamówienie. Rozwijająca się technologia fotograficzna pozwalała nadać temu procesowi bardziej "przemysłowy" i seryjny, a nawet – jak powiedzielibyśmy dziś – marketingowy charakter. Jak pisała Agnieszka Wanicka:

Wizerunki gwiazd widniały na pocztówkach, papierkach od cukierków, papierosach, w kawiarni można było zamówić tort marcello, do dziś zresztą znany, choć pewnie niewiele już osób wie, że powstał na cześć aktorki Heleny Marcello. Nazwiska z opakowań cukierków czy papierosów systematycznie pojawiały się na afiszach reklamujących koncerty i wydarzenia charytatywne. 

W historii artystycznej pozowanej fotografii teatralnej zapisali się najwyraźniej tacy twórcy, jak Karol Beyer, Jan Mieczkowski czy Walery Rzewuski. Ten ostatni stał między innymi za serią ikonicznych fotografii teatralnych przedstawiających Helenę Modrzejewską w roli Ofelii (w ramach ciekawostki dodajmy, że był on także autorem pierwszego w historii zdjęcia polskich Tatr).    (Culture.pl)

Andrzej Krukowski - zlozony...

/ teatr / rozmowy

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)
Polski Kalejdoskop - Andrzej Krukowski 2

Andrzej Krukowski – złożony z przeciwieństw (?)

“Marzenia się spełnia, a nie czeka na ich samorealizację. To moja teza

i staram się od niej nie odstępować”

ANNA CZERWIŃSKA

Zdjęcia: Roman Sakowicz  

Andrzej Krukowski - Kadr z filmu Rh+

Kadr z filmu "(Rh+)"; rok 2005 / Česko-Slovenská filmová databáze

Wczesne śniadanie bez kulinarnych wizji obyć się nie może. Andrzej z głodu nie umrze – potrafi przyrządzić „conieco”, chociaż prowadzenie domu pozostawił Jagodzie, która wspiera go nawet

w najbardziej szalonych pomysłach. Dba o wszystko i wszystkich. W sprawach domowych jej opinia jest ostateczna.

W teatrze i wokół niego ster przejmuje Andrzej, aktor, reżyser, scenarzysta, jeden z kreatorów kultury polonijnej, mąż, ojciec, dziadek, taksówkarz…

Zamówiliśmy małe śniadanie w hotelowej restauracji przy lotnisku. Czasu mamy niewiele, tematów - mnóstwo… Pierwsza rozmowa skończy się, jak zwykle, niedosytem i... zaskoczeniem. Andrzej Krukowski zdumiewa zmianą nastrojów i opinii, Bywa śmieszny i żałosny. Skupiony albo cynicznie rozbawiony. Bywa też godny podziwu albo zdumiewa arogancją, bezdyskusyjnym sprzeciwem.

Anna Czerwińska: Czy możesz zatrzymać ten potok słów, z których nic nie wynika?

Andrzej Krukowski: To nie pytaj mnie o sukces, uprzedzam.

A kiedykolwiek pytałam o to?

Nie, ale inni ciągle o tym mówią… To jest takie frustrujące…

Nie kokietuj – każdy oczekuje akceptacji, zauważenia, zrozumienia toku myślenia…

No tak, ale nie sukcesu… A tak w ogóle - czym jest sukces?

Dla każdego jest czymś innym... Osiągnięciem zamierzonego celu…

Jednego? Ależ ja mam jeszcze mnóstwo celów przed sobą, sporo do zrobienia…

Sukcesem może być też zdobycie majątku…

Jakiego? Duchowego? Ciągle zdobywam. Materialnego? Nie mam… Gdybym miał, byłby teatr polski w Chicago. Ale go naprawdę nie mam…

Rodzina, niebawem zostaniesz dziadkiem…

I tu mnie masz! Moim sukcesem jest moja rodzina: ta sama kochająca i kochana żona, wspaniałe córki, przyszły wnuk, na którego nie mogę się już doczekać. To moja, przepraszam – nasza, wraz z Jagódką - niepodważalna zdobycz. To mogę nazwać sukcesem.

Andrzej Krukowski

Andrzej Krukowski; rok 1988; / fot.: Ewa Rubinstein / kolekcja prywatna

Uwielbiam ten zawód…

Który?

Taksówkarza! Uwielbiam obserwować ludzi, rozmawiać, dyskutować … To świetny sposób na naukę języka. Moi stali klienci – innych już nie miewam – wiedzą, że jestem Polakiem, ale nigdy ich nie zawiodłem, więc lubią emigrantów. A jak nie lubią, to polubią (śmiech). To wspaniała, niedoceniona szkoła życia, chociaż nie wszyscy mogą przejść przez jej klasy.

Twoje życie znowu jest bardzo intensywne, wypełnione po brzegi, czasem aż poza nimi. Już doznałeś walki z organizmem…

Ale wyszedłem z tego. Oby na długo. Czekam na wnuka i mam już rolę dla niego.

A poważniej – lubię, gdy coś się dzieje. Mam tyle marzeń, ciągle nowych celów, a – jak wiesz

– zachowanie równowagi między wszystkimi życiowymi zobowiązaniami jest niezwykle trudne. Staram się bagatelizować trudności, jakoś je pokonywać. Aktorstwo pomaga mi w tym, choć czasem, przyznaję, denerwuję ludzi pędem życia, ale innych zarażam właśnie takim sposobem bycia. Nie cierpię nudy (patrzy na zegarek). Mam jeszcze dziesięć minut do wylądowania samolotu mojego klienta i potem będę miał około dwóch godzin na odpoczynek, może krótki sen, bo od

4 rano jestem już w akcji.

Blyskawicznie przeglądamy plan zajęć i obowiązków. Wybieramy luźniejszy dzień, by wspólnie wypić poranną kawę - tym razem na północnych przedmieściach Chicago - i ponowić naszą rozmowę (skąd ja to znam?), umawiając się na dłużej i spokojniej.

film Przybysz - rez

Kadr z filmu "Przybysz" w reżyserii  Wojciecha Szumowskiego; rok 1986 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski

Kadr z filmu "Ludożerca" w reżyserii  Łukasza Wylężałka; rok 1987 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 2

"Zabójcy" L. Schillera w reżyserii  Gerharda Wolfa; rok 1988 / kolekcja prywatna

Pasja i temperament nie opuszczają ciebie, co jest godne podziwu, uznania i naśladowania, ale nie każdy jest do tego predystynowany. Ciekawi mnie, co było dla ciebie inspiracją, by w ogóle zostać w przyszłości aktorem?

Trudno określić to w czasie. Początki były prozaiczne bez konkretnej wiedzy. Oknem na świat stało się „gadające” pudełko z czarno-białym obrazem, czyli pierwszy telewizor Tosca. Pierwszy film „Krzyżacy” Aleksandra Forda, zgaszone światło w pokoju i wszyscy sąsiedzi wpatrzeni w ekranik…

Myślę, że powoli zmieniał się mój świat, powstawały fascynacje, budziła się wyobraźnia, jak u każdego dziecka. Rower był koniem wodza Winnetou, patyk – szablą, czyli kreatywność. Potem szkoła i nauczyciele, ich osobowości i ciężka praca z dzieciakami – nie doceniało się tego – to wszystko pozwoliło mi zostać później studentem Łódzkiej Filmówki (Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna im. L. Schillera w Łodzi – red.), a przecież pochodzę z małego miasteczka, z Augustowa… 

Z perspektywy czasu, czym było i jest dla ciebie aktorstwo?

W zasadzie nic się nie zmieniło. To możliwość swobodnego przechodzenia w wielowymiarowość naszej egzystencji. To wyzwanie, próba zmobilizowania na chwilę siebie - umysłu, ciała, wiedzy, a potem otrząśnięcie się z tego i powiedzenie sobie – ja tylko grałem. Nie ma innej profesji na świecie, która by na to pozwalała.

Nie ponosisz odpowiedzialności za to, co wystawiasz, za treść albo jego interpretację? Największym orężem człowieka jest właśnie słowo…

Nie. Absolutnie nie. Zawsze mogę użyć parawanu – ja tylko grałem. Wszystko, co temu służy – wcielanie się w inna naturę, innego człowieka – służy tylko przez chwilę. Potem z tego wychodzę i zaczynam wszystko od początku. Dlatego jest to bardzo niewdzięczny, irytujący zawód. Tu nic nie jest na stale. Świetna rola sprzed roku nic nie znaczy. Jest inne wyzwanie. Całą „skórę” poprzedniej postaci trzeba zrzucić z siebie i zacząć budować „nowego” człowieka, nową postać, która może być absolutnym przeciwieństwem poprzedniej. A przecież ludzką naturą jest dążenie do sukcesu. A aktor? Jego osiągnięcia są ulotne, a mimo to mnóstwo ludzi chce uprawiać ten zawód, nie rozumiejąc na czym on polega. Aktorski sukces – nie lubię tego określenia – weryfikuje przede wszystkim czas i doświadczenie. Jeśli aktorzy twierdzą, że nie interesuje ich cała otoczka medialna i poklask – kłamią.  Mimo gry zespołowej, każdy gra na siebie, zawsze… Ja też… Najtrudniejszy jest monodram, on obnaża aktora całkowicie. Nie ma za czym albo za kim schować się… Musi wybrzmieć jego zrozumienie, autentyczność, umiejętność, i ciężka praca psychiczno-fizyczna. Celebryctwo nie pomoże… Tylko czas. I powtarzanie procesu tworzenia, kreowanie, by zdobyć doskonałość aktorską u schyłku życia.

Aktorstwo wiąże się z ogromną odpornością psychiczną, a jednocześnie nadwrażliwością – dwiema cechami wzajemnie wykluczającymi się. W jaki sposób je pogodzić?

Poprzez doświadczenie, podglądanie i zrozumienie siebie. To zawód narcystyczny, egoistyczny, „wszystkowiedzący”… Jeśli osoba występująca, profesjonalista czy amator, twierdzi że szkoła niczego więcej nie jest w stanie nauczyć i na przykład po trzecim roku chce z niej odejść, a rady bardziej doświadczonych zostały wyczerpane, to w zasadzie jest koniec jego aktorstwa. Palec boży, czyli talent lub pewna jego doza nie wystarcza. Talent pomoże, ale nie zastąpi wiedzy i doświadczenia. Powielane błędy „zduszą” zamierzenia. Scena i poklask przyciągają, ale i wymagają. Cena aktorskiego narcyzmu może być wysoka…

Andrzej Krukowski

"Bal manekinów" B. Jasieńskiego w reżyserii  Bogdana Michalika; rok 1983 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 3

"Kordian" J. Słowackiego w reżyserii  Zbigniewa Micha; rok 1984 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski - fot Ewa Rubinstein

Andrzej Krukowski; rok 1988; / fot.: Ewa Rubinstein / kolekcja prywatna

Czy to jest ta drobna różnica między amatorstwem a profesjonalizmem teatralnym?

Dokładnie tak. Jeśli aktor-amator uzna, że podpowiedzi i korekta głosu, ruchu, postawy nie są potrzebne, bo on wie – nie pójdzie dalej, błędy zostaną i będą coraz bardziej drażniły oko i ucho, bo to dotyczy również radiowców. Tam się nie „dowygląda”. Głosem trzeba wszystko wygrać, a mikrofon blokuje, ale i „dodaje skrzydeł”, traci się autentyczność i słuchacza. Sama bierzesz udział

w słuchowisku…

 

Wywołałeś mnie do tablicy… Przekonałam się, jak trudne jest aktorstwo, wejście w rolę/postać, zrozumienie, że siebie słyszymy inaczej aniżeli odbiorca. Korekta reżysera i reżysera dźwięku jest niezbędna. Nawet dla profesjonalistów…

Wracamy do teatru… czy jest dla ciebie inspiracją?

Nie, świat poza teatralny jest inspiracją, która przekłada się na język gry.

 

Doprecyzuję… Umiejętność bezkonfliktowego życia polega na znalezieniu balansu między braniem i dawaniem. Podobnie – mam wrażenie – jest w teatrze – fala zwrotna, balans, impuls… Czy publiczność – część teatru -jest dla ciebie inspiracją? 

To podstawowy wykładnik definicji relacji aktora z widzem. Bardzo dobrze to ujęłaś. Porażki aktorów, nie tylko młodych, polegają właśnie – jak powiedziałaś – na braku balansu. Ktoś może dawać ze sceny wszystko, co ma najlepszego, wpadając jednocześnie

w samozachwyt, ale nie słucha widza. Nie zna jego opinii. Nic od niego nie dostaje w zamian…

Tak, masz rację, teatr może być inspiracją nawet w znaczeniu, którego jako aktorzy nie dostrzegamy.

Bardziej uzmysłowiłaś mi teraz rolę Kantora na scenie. Stwarzając pozory braku zainteresowania widzem doskonale wiedział, co się dzieje wokół, był łącznikiem między sceną a widownią.

Musimy jednak pamiętać, że podobnego balansu nie uzyskamy na przykład w teatrze muzycznym, gdzie pojawił się widz teatru dramatycznego…

 

Nie kombinuj.  Mówimy o teatrze ogólnie.

Czy sztuka teatralna – twoim zdaniem – może łączyć się z sukcesem?

Nie. Ja w ogóle w coś takiego nie wierzę…

 

Dlaczego?

Słowo „sukces” może paść w recenzji, ale nie od widowni. Widz może przyjść i powiedzieć „fajnie było”. Sukces to źle dobrane słowo do teatru. To jest jakaś bzdura. Zmieńmy to słowo na „spełnienie” i wówczas będzie to zrozumiałe dla nas obojga.

 

To słowa równoznaczne, ale różniące się odcieniami znaczeniowymi, dlatego ich nie zamienię.

Nie interesuje mnie sukces medialny, zachwyt dziennikarzy, którzy chwalą wszystko w imię jakiejś nieznanej mi zasady. Nie interesuje mnie też sukces owacyjny na stojąco po każdym przedstawieniu, bo jest to nieprawdziwe, często stawiające bylejakość na piedestale.

Sukces, nawet nie nazwany, jest wówczas, gdy publiczność zaczyna utożsamiać się z tematem, wychodzi z teatru i analizuje, mówi o roli lub rolach, sile i prawdzie przekazu. Odpowiedzialności za słowo, przed którą bronisz się. Sukcesem może być też cisza na widowni po opuszczeniu kurtyny przed burzą oklasków i owacją na stojąco, trwającą kilka minut.

Dla widzów jest to forma sukcesu, dla aktorów może to być spełnieniem, zrealizowaniem zamierzenia.

Bardzo nie lubię tego określenia, nie uznaję sukcesów, nagród, odznaczeń… Wszystko to ma w sobie ogromną siłę niszczycielską. Powodują konsternacje, samozachwyt, mogą szkodzić. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to tylko dodam, że nie znam ani jednego aktora, któremu Oscar pomógł w karierze.

Andrzej Krukowski 4

"Ambasador" w reżyserii J. Machulskiego; rok 1983; / kolekcja prywatna

Bal manekinow - A. Krukowski, B. Lanko

Andrzej Krukowski, Bogdan Łańko; "Bal manekinów"

B. Jasieńskiego w reżyserii  Bogdana Michalika; rok 1983 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 5

"Kalafar" na podstawie Witkacego,

w reżyserii Zbigniewa Micha; rok 1985; / kolekcja prywatna

Liliana Totten; Teatr Nasz

Teatr jest przede wszystkim moją pasją, kolejną... Kiedyś bardzo interesowała mnie fotografia i architektura... Dzisiaj,

a w zasadzie od lat, spełniam swoje marzenia w kreowaniu nowych, innych postaci. To jest coś, czego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć...

a najlepiej wspólnie z widzami!

Iwona Szewczyk; Teatr Nasz

Zaczęło się niewinnie, od "Balu

w operze"...  Teraz mija sześć lat, a ja ciągle nie mam dość!  Teatr jest moim drugim życiem i jestem wdzięczna za to mojej Rodzinie, która pozwala mi się realizować w nowych rolach... Wszystkim polecam znalezienie swojej pasji, zainteresowań... Wzbogacają nasze życie i je wspaniale urozmaicają...

To jest niesamowite, że mam czas na pieczenie chleba i uczenie się nowej roli

i zrozumienie postaci, którą mam odegrać...

Pytałam o sztukę teatralną, nie o sukces aktorski z nagrodami…

Co jest łatwiejsze – wchodzenie w rolę czy wychodzenie z niej?

Wchodzenie w rolę i ten proces jest relatywnie krótszy od wychodzenia z roli. To ważne pytanie, bo o tym rzadko się mówi. Każda rola zostawia w nas ślad mniejszy lub większy. Wychodzenie z roli trwa długo i boleśnie. I zmienia nas, stopniowo, powoli, ale nieodwracalnie. Dlatego mówię, że zawód aktora działa jak narkotyk. Wychodzenie z roli jest porównywalne do wychodzenia z narkomanii.

W Teatrze Nasz po spektaklu „Gąska” w styczniu powiedziałem zespołowi, że wiele osób już do teatru nie będzie chciało wrócić. I tak się stało. Role, w które weszli, pozostały w nich, przynajmniej częściowo albo zraziły do teatru. Ich wrażliwość nie wytrzymała próby,

a i sytuacja środowiskowa miała znaczenie. Powtarzam po raz kolejny – to trudny kawałek chleba, a krytykę przyjmujemy bardzo niechętnie. Wolimy słowa uznania i podziwu.

Reżyser obsadzający ludzi w rolach musi ich znać, czuć ich wrażliwość i możliwości, by wspólnie do czegoś dojść. Aktor, godzący się z kolei na przyjęcie roli musi być świadomy podjętego obowiązku.

 

Wolisz być aktorem czy reżyserem?

Ani jednym, ani drugim. Manipulatorem – to jest to, co najbardziej mi w teatrze odpowiada.

I zapewniam wszystkich przyszłych widzów – będziecie manipulowani.

Zaczynałeś jednak jako aktor, poczynając od przedstawienia dyplomowego w Łodzi.

Dokładniej – sześciu dyplomów: w „Ambasadorze” Mrożka w reżyserii Machulskiego,

w „Balu manekinów” Jasińskiego pod okiem Michalika, potem w „Ich zachowanie było bez zarzutu”, Gerta Loshütza, w reżyserii Wardejna, który wykładał wówczas i reżyserował też w Holandii.

Kiedy Teatr Studyjny przejęła Filmówka, a dyrektorem został Paweł Nowicki, zaproszono mnie do współpracy z zespołem. Rektor

i dziekan wyrazili zgodę i w czasie, kiedy moje koleżanki i koledzy – Ada Biedrzyńska, Bogdan Łańko, Marek Probosz, Jacek Kawalec, Maciek Kozłowski, Grażyna Błęcka-Kolska, Sylwia Wysocka – rozjeżdżali się do dużych teatrów, ja zostałem zaangażowany „na pniu”

w Łodzi. Graliśmy „Kordiana” Słowackiego, „Biesy” Dostojewskiego, „Szachy” Grochowiaka. Tym sposobem zagrałem w sześciu spektaklach/dyplomach teatralnych. Pracowałem, jak szalony. W zasadzie nie wychodziłem z teatru. Jagoda z dziećmi mieszkała

w Augustowie, a ja chodziłem z próby na próbę, ze spektaklu na spektakl, momentami nie wiedziałem, jaka jest pora roku. O 8 rano mieliśmy ćwiczenia ruchowe, o 9 – wokalne, od 10 do 2 – próba, potem obiad w SPATiF-ie i setka wódki, bo inaczej się nie dało.

O 6 wieczorem w teatrze i albo spektakl o 7, albo próba do 10. Wychodziło się z teatru rozdygotanym, zmęczonym, ale szło się na kwaterę do chłopaków i dyskutowało o teatrze. Wtedy poznałem Andrzeja Seweryna, który przyjechał na premierę „Biesów” od Peter’a Brooka. Powiedział mi wówczas, na czym polega istota teatru…

Opowiesz?
Podczas kolejnej naszej rozmowy, bo już ją zapowiedziałaś przed Kongresem…

Wydało się - Kongres to oddzielny, interesujący mnie temat…
Co spowodowało, że przyjechaliście do Stanów? Byłeś ustawiony zawodowo, grałeś…
W 1984 roku skończyłem Filmówkę. W tym czasie w Łodzi była bardzo aktywna i silna opozycja: Jacek Bierezin, Witek Sułkowski, Ewa Sułkowska-Bierezin, Marek Edelman, Ewa Rubinstein… Często spotykaliśmy się. Grywałem wówczas spektakle o podwójnym, nawet potrójnym podtekście i zaczęła interesować się mną SB-cja teatralna. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia - zrezygnować albo wyjechać. Sekretarka uprzedziła, że będą u mnie następnego dnia rano. Paszport miałem w domu, bo chciałem jechać do Niemiec na zbiór chmielu. Wyjazd przyspieszyłem… Po spektaklu, w nocy uciekałem przez granicę do Niemiec. Był rok 1988. W Niemczech było sporo Polaków, grałem w teatrze niemieckim, gdzie robiłem między innymi „Szaloną lokomotywę” Witkacego. Po roku wróciłem, tuż przed Okrągłym Stołem, poszedłem do Ambasady Amerykańskiej i dostałem wizy dla całej rodziny. W 1989 roku przylecieliśmy do Stanów. 
Oczywiście interesował mnie tylko Nowy Jork albo Los Angeles. Myślałem, że w Chicago będziemy tylko parę dni, które zamieniły się w rok, a potem w trzydzieści pięć lat. Pracowałem przez chwilę w Nowym Jorku i to jest fajne miejsce… Natomiast jak pojechałem do Los Angeles, do mojej córki Klary, która tam zamieszkała ze swoim mężem, zrozumiałem, przed czym uchronił mnie los…

Kokietujesz znowu, przecież byleś zafascynowany filmem, a Kalifornia przyciągała jak magnes.  Przyglądałam się temu

z zadziwieniem… 
To było marzenie jeszcze z Polski – każdy śnił wtedy o karierze w Ameryce, nawet jak się do tego nie przyznawał. Moje marzenie przybliżyło się, bo byłem już w Stanach. Ale główną przeszkodą była bariera językowa. Akcent nie do przeskoczenia, przynajmniej dla mnie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, wyobrażałem sobie, że Hollywood „wchłonie” wszystkich chętnych, że czekają na nas… Jednak dla Hollywood Europa Wschodnia to językowo jeden kraj. Trudno im odróżnić czeski, rumuński, rosyjski od polskiego. Ich ucho nie odbiera niuansów i intonacji. Cóż, nie czekali przedtem i nie czekają teraz…  
Ale… masz rację, zachłysnąłem się aktorstwem filmowym. Czytałem, oglądałem, porównywałem, uczyłem się, chciałem spróbować podwójnego życia, swojego i filmowego. W końcu zagrałem u boku Johna Deepa krótki epizod, zaistniałem z moją córką Sarą

w ostatniej części „Samych swoich”, jakieś drobiazgi w kinie polskim… A teraz zupełnie od tego odszedłem. Film rozczarowuje mnie coraz bardziej, nie rozumiem go… Może nigdy nie rozumiałem, a fascynacja filmowa była złudzeniem… Nie wiem… 
Tak naprawdę teatralnie udało się kiedyś Helenie Modrzejewskiej w Stanach i Andrzejowi Sewerynowi we Francji filmowo i teatralnie. Jego język francuski jest doskonały, prawie bez akcentu polskiego, dlatego widz paryski go zaakceptował.  
Jak pamiętasz, mimo filmowego zauroczenia, angażowałem się też w różne projekty teatralne. „Spotkania z poezją i muzyką”, „Romanca” z Chmielnikiem w dwóch wersjach językowych, w Trap Door Theater reżyserowałem anglojęzyczną „Szaloną lokomotywę” Witkacego. Z Elżbietą Kochanowską i Ryszardem Gajewskim przygotowaliśmy świetny spektakl w Teatrze Chopina „Za rok o tej samej porze”. Nawet wcieliłem się w rolę Chopina i grałem z Ewa Milde i moim kolegą ze studiów, Bogdanem Ła
ńko. Działo się… a ekscytacja ekranem powolutku zanikała, by odciąć się ode mnie zupełnie… Wiele czynników złożyło się na to,

o czym nie warto wspominać… Życie...   

Andrzej Krukowski 6

"Zadig" w reżyserii W. Mariańskiego; rok 1985 / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski 6 - Czarownice...

Andrzej Krukowski, Sara Krukowski; "Czarownice są wśród nas" Piotra Kukuły w reżyserii Agaty Paleczny / kolekcja prywatna  

Kwartet dla czterech aktorów

Ryszard Gajewski, Andrzej Krukowski, Marek Luckos, Bartosz Kasza; "Kwartet na czterech aktorów" B. Schaeffera w reżyserii  Andrzeja Krukowskiego; rok 2020 / kolekcja prywatna

W tym czasie podejmowałeś różne prace, które pozwalały ci utrzymać rodzinę, wykształcić świetne dziewczyny… Czy podpowiedziałeś Sarze, swojej starszej córce, szkołę aktorską?

Skąd, ona sama to wymyśliła. Tłumaczyłem jej, że to zawód pazerny, narcystyczny, pozbawiający prywatności. Nie udało się wybić jej tego z głowy. Może i dobrze, bo jest niezła. Skończyła studia aktorskie, była przez rok w Polsce na praktyce… W każdej chwili można zweryfikować jej umiejętności, bo to jest akurat czyste w naszym zawodzie, jeśli w ogóle aktorstwo zawodem można nazwać.

 

Można…

W moim przypadku i większości aktorów na emigracji nie można tak powiedzieć. To jest nasza pasja podparta bądź nie podparta szkołą teatralną.

Ale wiesz co, nawet etatowi aktorzy… czy wykonują tylko swój zawód? To trochę za mało. To deprecjonowanie ich pracy. Poświęcają temu życie, siebie, swój system nerwowy, „obnażają” się w różny sposób, bo przecież stają się osobami publicznymi… U nich jest to połączenie zawodu z pasją, egocentryzmem, którego nabiera się z czasem albo istnieje od razu. Właśnie poprzez podświadomą dawkę egocentryzmu wybiera się to piekielnie trudne zajęcie wymagające kondycji fizycznej i psychicznej, podpartej nadwrażliwością i rozdrażnieniem… Bez miłości do aktorstwa zawód ten nie istnieje.

 

I nie zdobywa się popularności, kariery, która jest formą nagrody.

Masz rację, ale co to jest kariera? Andrzej Wajda mawiał: „ To trwanie w aktorstwie na swoich warunkach”. To jest bardzo trudne, ale nie niemozliwe.

Jesteś tego przykładem, realizujesz się na własnych warunkach, aktorsko i organizacyjnie.

Ale nie nazywam tego karierą. Robię swoje. Jedne próby zawodowe udają się, inne nie, ale doświadczenie zostaje. Zawodów wykonywanych mam mnóstwo z rożnymi efektami, również zdrowotnymi. Ale idziemy do przodu, nie można stać w miejscu.

 

Od sześciu lat współpracujesz z chicagowskim Teatrem „Nasz”.  Teraz pełnisz tam rolę dyrektora artystycznego.

To są pasjonatki, zachłyśnięte teatrem, życiem, rodzinami, kreowaniem innego świata i „nowego” człowieka, chociaż przez chwilę. Zaczynały realizację swojej pasji z Agatą Paleczny. Potem założyły teatr i zaprosiły mnie do współpracy. W efekcie wspólnego działania, w ciągu sześciu lat przygotowaliśmy dziesięć nowych projektów, byliśmy ze spektaklami we Włoszech i Wilnie, grywamy też wyjazdowo w Stanach Zjednoczonych. To grupa aktorek-amatorek, zdobywająca wiedzę z obserwacji, lektury, nauki i praktyki.

 

Co sądzisz o aktorstwie niezawodowym? Można być dobrym aktorem bez szkoły aktorskiej?

Jasne, że można. Tylko nie w ciągu roku czy dwóch... Szkoła może w wielu przypadkach bardziej ludziom szkodzić niż pomagać. To jest bardzo indywidualna kwestia. Dostajesz tak zwany warsztat, który na dobrą sprawę jest labiryntem umiejętności i to czy się

w tym nie pogubisz zależy tylko od ciebie. Często do szkoły teatralnej dostają się ciekawi ludzie, którzy po skończeniu studiów przypominają już tylko kopię aktora. Są aktorami a nie ludźmi. Są rzemieślnikami. Mówią wyraźnie, impostowanym głosem, stoją prosto, umieją powiedzieć: „proszę bardzo, przepraszam najmocniej, dziękuję pięknie”, wodę po sobie spuszczają w toalecie i są tak idealni, że przestają być ciekawi. No, ale to tylko moje subiektywne zdanie.

Wielu aktorów, którzy nie poszli do szkoły, z różnych powodów, spełniają się w tym zawodzie albo pasji. Mają natomiast pod górkę. Łatwiej dostać pracę, jeżeli się jest po studiach. W wypadku amatorów, czyli pasjonatów, trzeba jeszcze więcej szczęścia, którego

w tym zawodzie w ogóle potrzeba sporo. No i czas i ciężka praca, o czym wspominałem. Ale to dotyczy wszystkich – z wykształceniem i bez niego.

Andrzej Krukowski 6 - Bal w operze, Wilno 2023
Andrzej Krukowski

Andrzej Krukowski; Copernicus Center; poezja Zbigniewa Herberta; rok 2017 / kolekcja prywatna

Scena  z "Balu w operze" J. Tuwima; Teatr Nasz - reżyseria Andrzeja Krukowskiego; Teatr Pohulanka, Wilno, rok 2023 / fot.: Grzegorz Grzywacz / kolekcja prywatna

Andrzej Krukowski

Scena z przedstawienia dla dzieci "Pchła  Szachrajka" J. Tuwima 

w reżyserii Andrzeja Krukowskiego

/  kolekcja prywatna

Teatr Nasz staje się naprawdę dobrym teatrem, żadnego wyzwania scenicznego się nie boi… Obserwuję zespół od początku, podobnie ciebie… Zmieniacie się. Panie nabierają coraz większej swobody i odwagi scenicznej, a ty… coraz większej pewności siebie. Manipulujesz, jak powiedziałeś na początku naszej rozmowy, sceną i widownią.

Mam nadzieję, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu…

 

Niestety, nie zawsze… Czasem wprowadzasz w błąd, zaskakujesz zachowaniem, grą poza sceną …  Nie lubisz krytyki, a nie wszystko jest godne pochwały, o czym niejednokrotnie rozmawialiśmy…

To prawda, nie lubię krytyki niekonstruktywnej… Jestem aktorem i mój styl grania na scenie nie musi wszystkim pasować, ponieważ wiąże się to z moją osobowością i widzeniem jako reżysera. Wśród publiczności są ludzie o różnej wrażliwości, dlatego nie da się zadowolić wszystkich.

A próbujesz?

Nie.  Wprawdzie jesteśmy dla widzów, ale w naszej przestrzeni rozumienia teatru. I do takiego teatru zapraszamy.  

Wystawa fredrowska

/ teatr

luty'24 / 2 (18)

„Fredro w dobrym humorze"

to wystawa zorganizowana

w Muzeum Teatralnym,

w gmachu Teatru Wielkiego

w Warszawie. Jest jedną 

z ciekawszych inicjatyw zakończonego  Roku Fredrowskiego. Potrwa do

4 marca 2024 roku.

Muzem Teatralne - fot. Krzysztof Sabak

„Świecie, ty krętoszu stary!”

BARBARA OSTERLOFF 

Jej realizatorzy postawili sobie za cel prezentację teatralnej tradycji komedii Fredry na polskich scenach. Wprawdzie sam tytuł wystawy przekornie odwołuje się do książki Jarosława Marka Rymkiewicza Aleksander Fredro jest w złym humorze, lecz nie ona wyznacza jej założenia i narrację, spójną i przemyślaną w każdym szczególe. Realizatorzy wybrali tylko sześć spośród utworów napisanych przez Fredrę dla sceny. Owa szóstka to komedie „lwowskie” z pierwszego okresu twórczości pisarza, których prapremiery odbyły się w latach 1822–1835: Mąż i żona, Damy i huzary, Pan Jowialski, Śluby panieńskie, Zemsta i Dożywocie. Wszystkie te arcydzieła wystawiane były wielokrotnie i grane są do dzisiaj, a otacza je legenda nie tylko wielkich aktorskich kreacji, lecz również tradycji wykonań (poszczególnych scen i solowych aktorskich „arii”), przekazywanej z pokolenia na pokolenie.

O najdawniejszej, lwowskiej tradycji fredrowskiej przypominają cenne oryginały afiszów Teatru hr. Skarbka do Męża i żony (z roku 1844) i Ślubów panieńskich, czyli magnetyzmu serca (z roku 1853); mamy też rycinę przedstawiającą gmach teatru oraz listy dyrektora Jana Nepomucena Kamińskiego. Inne najstarsze afisze dokumentują m.in. premiery w Teatrze Polskim w Krakowie (Zemsta, 1865),

a także w Warszawie, gdzie Zemstę za mur graniczny wystawiono w Teatrze Letnim w Ogrodzie Saskim (1871), potem w Teatrze Rozmaitości (1890), zaś Pana Jowialskiego w Teatrze Letnim (1879). Wspominam o wybranych afiszach, lecz jest ich znacznie więcej, również z czasów międzywojennych oraz po roku 1945 (na przykład oryginał afisza Męża i żony z Mieczysławą Ćwiklińską, w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Polskim w Londynie, 1957). Afisze to jednak tylko część wystawy, która prezentuje materiał nader różnorodny: imponującą ikonografię, korespondencję, projekty scenografii, kostiumy, pamiątki i rekwizyty (moneta wybita na pamiątkę pogrzebu Aleksandra Fredry, fajka Bogdana Baera z Pana Jowialskiego).

Całe to bogactwo rozmieszczone zostało w przestrzeni ekspozycyjnej według precyzyjnie wyznaczonych tematów. Pan Jowialski, pełna zabiegów metateatralnych komedia prozą w czterech aktach, stanowi swoistą oś ekspozycji. Zaakcentowano ją elementem architektonicznym, fragmentem ściany dworku z oknem, nad którym wiszą klatki dla ptaszków – dzieło Szambelana. Inspiracją był tutaj element scenografii Karola Frycza do Pana Jowialskiego w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza w Teatrze Polskim w Warszawie (1948). Oglądamy też projekty kostiumów Frycza (niezrównane stroje tureckie) zarówno do tej inscenizacji, jak i do wcześniejszej

z roku 1923 (również w Teatrze Polskim). Prawdziwym rarytasem okazuje się zestaw prac Teresy Roszkowskiej, przygotowanych podczas studiów w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, w roku akademickim 1933/1934. Fantastyczny jest projekt kostiumu Jowialskiego, uchwyconego w ruchu, zaaferowanego, trzymającego w rękach klatki. Także pozostałe szkice Roszkowskiej porywają energią kreski, śmiałą i oryginalną kolorystyką oraz dowcipnymi szczegółami, sugerującymi charakter i temperament postaci. Odnotujmy też szkice dekoracji Wincentego Drabika do Pana Jowialskiego w reżyserii Emila Chaberskiego (Teatr Narodowy

w Warszawie, 1928), a z rzeczy stosunkowo niedawnych – ciekawe projekty kostiumów Anny Sekuły do spektaklu Kazimierza Dejmka (Teatr Polski w Warszawie, 1992). (...)

Wydaje się, że punkt constans w tradycji wystawień przez długie lata stanowił kostium, z którym wiązały się pewne reguły aktorskich zachowań i gestów, obowiązujących w świecie przedstawionym komedii, w zależności od hierarchii społecznej i środowiska,

z jakiego wywodziła się postać. Panienka z dworku szlacheckiego, uosabiająca ideał „polskiego dziewczęcia”, to Aniela Heleny Modrzejewskiej w skromnej sukni, ale także (jeszcze!) Joanny Szczepkowskiej w słynnym przedstawieniu Andrzeja Łapickiego

w warszawskim Teatrze Polskim (1984), należącym do kanonu jego świetnych inscenizacji fredrowskich. Z kolei Polak Sarmata to Cześnik, zawsze w stroju szlacheckim: kontusz, kołpak/czapka i wysokie „palone” buty. Dzielni wojacy, choćby w Damach i huzarach, noszą mundury, nad których wiernym epoce krojem czuwali kiedyś znawcy wojskowości, jak Bronisław Gembarzewski (projekty kostiumów dla Teatru Polskiego w Warszawie, 1913). Ślady wojaczki znajdujemy też w kostiumach Papkina, noszącego kapelusz stosowany, u boku szpadę, a na plecach angielską gitarę (kapitalny projekt kostiumu Alego Bunscha do Zemsty w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego, Teatr Wybrzeże w Gdańsku, 1970). Na wystawie w Muzeum Teatralnym mamy jeszcze cały zestaw kostiumów do Zemsty, m.in. Andrzeja Szczepkowskiego do roli Rejenta w spektaklu Kazimierza Dejmka (1983), Andrzeja Seweryna do roli Rejenta

i Daniela Olbrychskiego do roli Cześnika w przedstawieniu Krzysztofa Jasińskiego (Teatr Polski w Warszawie, 2013) oraz kostium Romana Polańskiego do roli Papkina w filmie Andrzeja Wajdy (2002). Dzisiaj scenografowie próbują odejść od kostiumu historycznego i chętnie sięgają do ubiorów modowych (jak w realizacji Zemsty Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym

w Szczecinie, 2008; w Ślubach panieńskich Jana Englerta w Teatrze Narodowym, 2007; czy w Dożywociu Filipa Bajona w warszawskim Teatrze Polskim, 2016). Ta tendencja do rezygnowania z realiów epoki rozpoznawalna jest również w scenograficznych projektach przestrzeni. Miejsce akcji bywa lokowane w realiach znacznie późniejszych niż te wpisane w komedię (Mąż i żona w reżyserii Jarosława Kiliana, 2017), a klasa stylu wnętrza zostaje obniżona (wystarczy porównać scenografię do Męża i żony Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Polskim w Warszawie z 1949 i Adama Hanuszkiewicza w warszawskim Teatrze Małym z 1977). Ale przecież nie zawsze tak jest, i nie wszędzie, o czym świadczy wiele prac pokazanych na wystawie, również Łucji Kossakowskiej, Zofii de Ines, Liliany Jankowskiej, Jana Polewki.

Na pytanie: „Jak grać Fredrę?”, wystawa w Muzeum Teatralnym nie przynosi jednej odpowiedzi. Ale podpowiada, że można go grać,

i grano, w różnych estetykach, od realizmu, przez stylizację i groteskę, czemu towarzyszyły wielopokoleniowe dyskusje na temat Fredry – piewca to idealnego mitu świata szlacheckiego czy jego krytyczny obserwator, mistrz ironii niemający złudzeń co do natury ludzkiej? „Świecie, ty krętoszu stary!” – mówi Orgon w Dożywociu

Materiał filmowy włączony do ekspozycji w Muzeum Teatralnym przypomina o jeszcze jednym – że mówienie wierszem fredrowskim wymaga najwyższego aktorskiego kunsztu.

Całą przyjemność obcowania z tą świetnie pomyślaną i bardzo starannie przygotowaną wystawą zakłócało mi jedno pytanie: dlaczego została umieszczona w tak skromnej przestrzeni, w małej salce przy wejściu do Teatru Wielkiego? Część eksponatów oglądamy też w gablotach rozlokowanych w dolnym foyer – a przecież „Fredro w dobrym humorze” godny jest Sal Redutowych piętro wyżej! Podobnie jak pamiętne wystawy sprzed lat, poświęcone Juliuszowi Osterwie czy Nocy listopadowej Wyspiańskiego.

Potrzeba hazardu

/ teatr

luty'24 / 2 (18)

Potrzeba hazardu

JOLANTA KOWALSKA

Zdjęcia: wikimedia, wikidata / domena publiczna

Prowadzenie teatru jest w Polsce rzemiosłem wojennym. W galerii najwybitniejszych dyrektorów nie brak szarżujących jeźdźców, wytrawnych strategów, tragicznych kamikadze i męczenników, którzy zaangażowanie w teatralne boje przypłacili twórczym wypaleniem. Nic dziwnego, że dzieje najgłośniejszych dyrekcji minionego i obecnego stulecia przypominają kroniki wypadków.

Zawodowy etos zobowiązuje. Kandydaci aspirujący do tej funkcji chętniej niż cnoty menedżerskie eksponują poczucie misji i ideowe zaangażowanie. Mało kto jest gotów przyznać, że prowadzenie teatru po prostu sprawia mu przyjemność.

Hubner - okladka
zygmunt _hubner (2)
z filmu
Zygmunt Hubner
z filmu

Zrobił to Zygmunt Hübner, z pełną świadomością niezręczności tego coming outu. „Cóż począć – pisał – lubię być dyrektorem. Wiem, że to lapidarne stwierdzenie dowodzi złego smaku. Większość dyrektorów, których spotkałem w życiu, mówiła: »zmusili mnie«, »dałem się uprosić«, »byłem jedynym kandydatem, nie mogłem odmówić«, »wolałbym kamienie na szosie tłuc«”.

Hübner nie ukrywał, że kierowanie teatrem traktuje jak sposób na życie. Sposób niebanalny, gwarantujący silne emocje i regularnie aplikowany zastrzyk adrenaliny. Przyznawał także, że ma potrzebę hazardu, zaś „prowadzenie teatru to gra, w której ryzyko jest kolosalne”. Reguły teoretyczne tej gry wyłożył

w książce Teatr i polityka. Opublikowana niedawno praca Grzegorza Kozaka pt. Hübner pokazuje, w jaki sposób realizował je w swojej dyrektorskiej praktyce.

Nie jest to biografia popularna, choć dzięki lekkiej narracji, okraszonej dużą liczbą anegdot i wypowiedzi gwiazd, z pewnością ma szansę trafić do masowego czytelnika. Ambicje autora sięgają jednak głębiej. Kozak opisał wszystkie pola aktywności Hübnera w teatrze, filmie i telewizji, portretując go jako reżysera, aktora, dyrektora, pedagoga, dramaturga, a także – pisarza

i publicystę. Przeprowadził przy tym imponującą kwerendę źródłową, obejmującą zarówno teatralne archiwa, jak i dokumenty przechowywane przez rodzinę artysty. Rezultatem tej pracy jest wielowymiarowa opowieść o jednym

z najciekawszych ludzi teatru minionego stulecia.

Co ciekawe, publikacja ta nie wyszła spod pióra teatrologa. Grzegorz Kozak jest dziennikarzem, wieloletnim redaktorem telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Z bohaterem książki wiązało go doświadczenie osobiste. Rodzice autora prowadzili bufet w Teatrze Powszechnym, toteż jako młody człowiek miał okazję poznać tę scenę od środka, obserwował próby przedstawień, w głośnych Rozmowach z katem Kazimierza Moczarskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy powierzono mu nawet malutką rólkę widza, zabierającego głos z sali.

Ślady fascynacji autora Hübnerem są widoczne w książce. Kozak nie ukrywa, że jego postawa jako człowieka i twórcy jest mu jakoś bliska. W rozmowach

z aktorami Powszechnego wyczuwa się jego zadomowienie w tamtym teatrze

– znajomość zakulisowych obyczajów, tajemnic garderób oraz bufetowej lodówki, pełniącej funkcje zakonspirowanego baru, przy którym artyści mogli rozładować napięcie podczas pracy.

Jest coś sympatycznego w tym, że nieodrobioną przez historyków teatru lekcję z biografistyki bierze na swoje barki były widz i wychowanek teatru Hübnera. Spojrzenie człowieka, który przez lata parał się dziennikarstwem politycznym, przynosi profity zwłaszcza w opisie dyrektorskich perturbacji. Kozak postrzega wybory i decyzje swego bohatera jako rezultat działania w skomplikowanym układzie uwikłań i zależności, widzi nie tylko sukcesy i porażki, ale i ukrytą za ich fasadą logikę. To może największa zaleta tej książki – autor nie sprzedaje historii „gotowej”, dokonanej, lecz potrafi pokazać jej bohatera w decyzyjnym „negliżu”, wśród wahań i niepewności – jak gracza uchwyconego w chwili namysłu nad kolejnym ruchem na szachownicy.

Brak przygotowania warsztatowego daje jednak o sobie znać w innych aspektach tej pracy. Zawiodą się zwłaszcza ci, którzy w książce Kozaka zechcą szukać charakterystyki twórczości reżyserskiej Hübnera. Autor dokonuje wprawdzie przeglądu jego spektakli, lecz opisom poszczególnych przedstawień brak konsekwencji i jasnej metodologii. Zasadniczy materiał źródłowy stanowią zazwyczaj cytaty z recenzji, czasem notatki reżysera, korespondencja z autorem bądź tłumaczem, komentarze aktorów. Ich dobór jest jednak bardziej

zorientowany na recepcję przedstawień niż odtworzenie kształtu inscenizacji. Kozak wyraźnie pomija te fragmenty omówień spektakli, które dałyby wyobrażenie o ich plastyce, kompozycji scenicznej, koncepcji interpretacyjnej. Czytelnikowi, który nigdy nie widział żadnego przedstawienia Hübnera w teatrze, trudno będzie stworzyć sobie jakiś obraz jego twórczości.

Jakość opisu zmienia się na korzyść w przypadku spektakli z Teatru Powszechnego, które autor oglądał osobiście. Tutaj kąt widzenia wyraźnie się poszerza o zapamiętane sytuacje, plastyczne detale, elementy gry aktorskiej, dzięki czemu „sucha” materia historyczna nabiera kolorów. Wiele do tego obrazu wnoszą wspomnienia aktorów, odsłaniające kulisy teatralnej „kuchni”. Do takich anegdot należy opowieść o psychodramie, w jakiej uczestniczyli członkowie zespołu podczas prób do Lotu nad kukułczym gniazdem w reżyserii Hübnera. Eksperyment, przeprowadzony pod okiem profesora Kazimierza Jankowskiego na wniosek Wojciecha Pszoniaka, grającego McMurphy’ego, miał na celu polaryzację zespołu. Zaaranżowano sytuację symulującą spotkanie aktorów po latach, na które z pewnym opóźnieniem miał przybyć Pszoniak, anonsowany jako hollywoodzka gwiazda. Gdy artysta wreszcie się pojawił, koledzy manifestowali już wspólny front niechęci przeciwko niemu. Wytworzone (bądź ujawnione) podczas seansu animozje przeniosły się zarówno na atmosferę przedstawień, jak i na życie prywatne, doprowadzając nawet do zrywania stosunków towarzyskich. Mirosława Dubrawska wyznała po latach, że psychodrama wyzwoliła w niej agresję wobec Pszoniaka, przez co omal nie doszło do pobicia (na szczęście artysta zdołał w porę uciec). Silne emocje uwiarygodniły natomiast postać granej przez aktorkę siostry Ratched, którą widzowie szczerze znienawidzili, głośno życząc jej połamania nóg.

Wyłaniająca się z książki Kozaka sylwetka Hübnera zaskakuje spójnością. To biografia, w której trudno dopatrzeć się pęknięć czy niekonsekwencji. Do wizerunku człowieka prostolinijnego, strażnika zasad, moralnej busoli środowiska, wskazującej nieprzekraczalne granice kompromisu, doskonale pasuje prawniczy rodowód, szczegółowo opisany przez autora książki. Prawnuk referendarza stanu w Księstwie Warszawskim, wnuk rejenta i syn prezesa warszawskiej Rady Notarialnej (a przez kilka miesięcy także ministra spraw wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego) zapewne wyniósł z domu wartości, które umacniały go

w oporze przeciwko wielokrotnym propozycjom współpracy z SB. Niezłomność wobec presji tajnych służb znakomicie się „skleja”

z wizerunkami grywanych przez Hubnera postaci. W inwentarzu ról teatralnych i filmowych znajdziemy ikony odwagi, prawości

i honoru, takie jak major Sucharski w filmie Westerplatte Stanisława Różewicza czy Kazimierz Moczarski w Rozmowach z katem. Za wzorce uczciwości mogli uchodzić nawet kreowani przez niego milicjanci i funkcjonariusze partyjni. Na wydźwięk tych ról

z pewnością miała wpływ osobowość Hübnera – jego spokój, powściągliwość, uważne spojrzenie, myśląca twarz. Jako aktor stał się uosobieniem polskiego inteligenta epoki PRL-u, doskonale rezonującym jego niepokoje, wahania, idiosynkrazje. Z tym obrazem

z kolei harmonijnie współgrał wizerunek dyrektora, którego teatr, wierny etosowi społecznej służby, zabierał głos w sprawach pryncypialnych.

Korzystnie dla Hubnera wypada nawet bilans epoki stalinowskiej. Owszem, jako młody aktor zagrał generalissimusa w Człowieku

z karabinem Nikołaja Pogodina w reżyserii Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Narodowym, wydał też (do spółki z Jerzym Rakowieckim) utrzymaną w socrealistycznym duchu książeczkę edukacyjną Rozmowy o teatrze, jednak już w pierwszych samodzielnych wyborach reżyserskich zdradzał skłonność do nieortodoksyjnego myślenia. Zadebiutował prapremierową realizacją sztuki nieznanego wówczas w Polsce irlandzkiego dramaturga Seána O’Caseya Cień bohatera w Teatrze Współczesnym w Warszawie, którą przełożył wraz z Bronisławem Pawlikiem (także współreżyserem spektaklu). Na literaturze zachodniej budował również repertuar swojej pierwszej placówki dyrektorskiej w Teatrze Wybrzeże. Hübner miał wówczas okazję przetestować granice liberalizmu cenzury, przygotowując prapremierę Szewców Witkacego, których kariera sceniczna zakończyła się na jednym pokazie.

Opis kolejnych dyrekcji wnosi do pomnikowego wizerunku artysty trochę światłocienia. Kozak portretuje go w relacjach z ludźmi, nierzadko w kłopotliwych sytuacjach. Pokazuje, jak przyjmuje ciosy, rozbraja konflikty bądź poskramia bunty w zespole (do takich należał sprowokowany przez żonę Hübnera, Mirosławę Dubrawską, sprzeciw aktorek Teatru Powszechnego wobec nadreprezentacji repertuaru o tematyce politycznej, w którym brakowało ciekawych ról kobiecych). Odtwarza też atmosferę gabinetów „dyrektora-lodówki”, w których żaden petent nie mógł czuć się swobodnie.

Opisy kolejnych sezonów pozwalają prześledzić ewolucję poglądów artysty na sposób funkcjonowania teatru i jego misję społeczną. Jako dyrektor zawsze szukał płaszczyzny dialogu ze współczesnością, lecz formułę tej rozmowy nieustannie modyfikował, stosownie do potrzeb publiczności, specyfiki miejsca i czasu. Wyczulenie Hübnera na aktualne problemy nie przeobrażało się jednak

w strategie „szybkiego reagowania”. Jego „Zeittheater” ponad emocje przedkładał dystans, zamiast gotowych tez, stawiał pytania, nie schlebiał widowni, lecz uczył ją wątpienia. To właśnie różniło refleksyjny, pełen przenikliwych diagnoz program gdańskiej dyrekcji Hübnera od żyjących gorączką politycznych rozliczeń sztandarowych scen Października, takich jak Teatr Nowy w Łodzi czy Ludowy w Nowej Hucie.

Do rozmowy z krakowską publicznością wybrał język klasyki. Znakami firmowymi jego dyrekcji w Starym stały się wybitne przedstawienia Konrada Swinarskiego: Woyzeck Georga Büchnera, Nie-boska komedia Zygmunta Krasińskiego, Klątwa i Sędziowie Stanisława Wyspiańskiego, a także Zmierzch Izaaka Babla w inscenizacji Jerzego Jarockiego oraz Molierowski Mizantrop w reżyserii samego Hübnera. Spektakle te celnie oddawały klimat duchowy czasów „małej stabilizacji”. O tym, jak silne było ich współczesne wybrzmienie, świadczą awantury, jakie wywołały premiery Klątwy i Sędziów. Wzburzenie części konserwatywnej publiczności, idące w parze z energiczną kontrakcją funkcjonariuszy partyjnych różnych szczebli, mocno nadwerężyło pozycję Hübnera, przyczyniając się w dalszej perspektywie do jego rezygnacji ze stanowiska.

Nieco inny profil miała dyrekcja w Teatrze Powszechnym. Sztandarowe realizacje tej sceny z lat siedemdziesiątych – Sprawa Dantona Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy, Lot nad kukułczym gniazdem Dale’a Wassermana czy Spiskowcy Josepha Conrada

w reżyserii Hübnera – doskonale odzwierciedlały moralne niepokoje epoki Gierka, wyprzedzały zarazem wybuch sierpniowych protestów. Po wprowadzeniu stanu wojennego Powszechny stał się wzorem mądrego balansu pomiędzy restrykcyjną polityką władz i obroną ideowej tożsamości sceny. Strategia unikania bezpośredniej konfrontacji z decydentami politycznymi przy dobrym rozpoznaniu granicy opłacalności ryzyka pozwoliła teatrowi Hübnera uniknąć losu, jaki spotkał zniszczone zespoły stołecznego Teatru Dramatycznego czy wrocławskiego Współczesnego.

W grze z władzami starał się osiągnąć maksimum tego, co w danym momencie było możliwe do uzyskania. Potrafił rozsądnie kalkulować, czasem cofał się o krok, by zyskać szersze pole manewru. W negocjowaniu granic wolności bywał elastyczny, starając się jednak nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii, za którą zaczyna się moralna kapitulacja.

Ale oprócz władzy politycznej był jeszcze widz, którego Hübner uważał za znacznie trudniejszego i mniej przewidywalnego partnera w dyrektorskiej grze. Zebrane przez Kozaka wypowiedzi reżysera pokazują, w jakim stopniu frapowała go publiczność. Nie miał gotowych recept na budowanie relacji z widownią, rozpoznawał ją bojem i… czekał na odpowiedź. Ta jednak nie zawsze nadchodziła. Z Wrocławia wycofał się po sezonie – nie znalazł odpowiedniego odzewu wśród publiczności. Kraków także przyjął go nieufnie, lecz po kilku latach pracy udało mu się wypracować kod porozumienia, który przejęli jego następcy.

Poszukiwanie sposobów skutecznej komunikacji z widownią nie było dla Hübnera równoznaczne z zabieganiem o aprobatę. Wręcz przeciwnie, potrafił być krytyczny wobec niej, prowokować rozdźwięki, skłaniać do rewizji nawyków myślowych. Bycie w kontrze wobec świata, również wobec odbiorcy, uważał za jedną z najistotniejszych powinności artysty. „Stara to prawda – pisał – że wszelka twórczość, szerzej – każde działanie ludzkie wymierzone jest przeciw komuś lub przeciw czemuś. […] Sztuka, która nie ma przeciwników wśród współczesnych, jest sztuką martwą”.    (Magazyn "Teatr")

autor: Grzegorz Kozak

tytuł: Hübner

wydawcy: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Fundacja Teatru Myśli Obywatelskiej im. Zygmunta Hübnera

miejsce i rok: Warszawa 2022

Easter Egg

weekendowy newsletter
- polecimy teksty, które warto przeczytać w weekend. Zostań z nami!

paKamera.polonia - niezależny, prywatny miesięcznik, wydawany w Chicago

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, zastrzega też sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Ponadto redakcja nie odpowiada za treść i język reklam.  

pakamera.polonia

©2022 by pakamera

All Rights Reserved

bottom of page