top of page

/ literatura 

/ fragment książki

wrzesień/październik '25 / 4 (26)

Brytyjska poetka, dostawca jedzenia z Pittsburgha, indyjski lekarz i chiński aktywista na wygnaniu pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Łączy ich jedno – brutalna ingerencja sztucznej inteligencji w ich życia.

W cieniu AI pokazuje, jak systemy oparte na algorytmach zmieniają nasze życie. Od technologii wskazującej dzieci jako potencjalnych przestępców, przez wszechobecną inwigilację na ulicach, aż po aplikacje umożliwiające diagnozowanie chorób na odległość. AI już teraz odgrywa znaczącą rolę

w naszej rzeczywistości – jest wszechobecna w internecie,

w chatbotach lub mediach społecznościowych. Ale wpływa też na relacje międzyludzkie, edukację naszych dzieci, pracę, finanse, usługi publiczne, aż po prawa człowieka. Sztuczna inteligencja ingeruje w nasze życia, czy tego chcemy, czy nie.

Oddając głos zwykłym ludziom, daleko od wygodnego świata Doliny Krzemowej, Madhumita Murgia bada wpływ nowoczesnych technologii na jednostki i całe społeczeństwa. Pisze również o tym, że jako ludzie powinniśmy wspólnie uzgodnić jakie wartości i zasady chcemy zakodować w tych systemach oraz jakie ograniczenia na nie nałożyć.

Porywająca opowieść o tym, co to znaczy być człowiekiem

w świecie zmienionym przez sztuczną inteligencję.

Jest upalny wrześniowy poranek. W ciężkim równikowym powietrzu wisi groźba deszczu, a ubrania zaczynają kleić się do skóry już

o dziewiątej. Ian Koli czeka na mnie przed zatłoczoną kawiarnią Connie’s Coffee Corner, zlokalizowaną w Kibera Town Centre — ośrodku społecznościowym w Kiberze, dzielnicy Nairobi. Kiedy się przedstawiam, sprężystym krokiem i z ręką wyciągniętą na powitanie podchodzi do nas także przyjaciel i były współpracownik Iana, Benjamin Ngito.

Ian i Benja znają się z czasów wspólnej pracy w amerykańskiej organizacji non profit Sama, która zleca prace cyfrowe w Afryce Wschodniej. Ubrany w wyblakły T-shirt marki Superdry i prezentujący dwudniowy zarost, Benja opowiada, że jego przygoda z nią zaczęła się właśnie tu, gdzie stoimy, obok kawiarni Connie’s. W 2008 roku lokalny zespół rekrutacyjny Samy zaproponował mu honorarium za zwerbowanie 20 młodych mieszkańców Kibery na szkolenie informatyczne w sąsiedniej kafejce internetowej. Udało mu się znaleźć tylko 19 ochotników, więc sam zapisał się jako dwudziesty.

— Nie miałem wyboru — mówi. — Potrzebowałem tej kasy.

Ostatecznie przepracował w Samie pięć lat.

W 2018 roku również Ian dostał propozycję stałego zatrudnienia w tej organizacji. Z początku myślał o prostych pracach administracyjnych czy porządkowych, był więc zaskoczony, kiedy przyjaciel powiedział mu, że chodzi o sztuczną inteligencję. Jak sam mówi, nie miał pojęcia, czym ona jest. Nigdy wcześniej nie pracował w biurze, a już na pewno nie w sektorze nowoczesnych technologii. W okresie dorastania imał się różnych doraźnych zajęć — sprzątał, pracował na budowach, organizował oddolne akcje społeczne. Gdy nie mógł znaleźć innego zatrudnienia, brał pieniądze od lokalnych polityków za sianie zamętu w dzielnicy podczas wyborów. Inicjował wznoszenie barykad na ulicach, palenie opon czy rozróby z policją.

— Tutaj, w getcie, żyje się z dnia na dzień. Kiedy komuś udaje się zdobyć odrobinę gotówki, od razu wydaje ją na jedzenie — tłumaczy.

Z rozmów z Benją i innymi przyjaciółmi wiedział, że praca w Samie zmieniła ich życie. On też poczuł więc nadzieję na odmianę własnego losu i wyprowadzkę z ciasnego lokum, które zajmował wraz z sześcioma innymi młodzieńcami. Może nawet zdołałby zaoszczędzić trochę pieniędzy? Przyjął więc propozycję zatrudnienia i pracuje w Samie do dziś.

Kiedy dwa lata temu kontaktowaliśmy się wirtualnie podczas pandemii covidu, by porozmawiać o tej organizacji i jego pracy, Ian był przeraźliwie chudym chłopakiem z nieśmiałym uśmiechem pod rzadkim wąsem. Dziś prowadzi nas do swojego nowego domu

w centrum Kibery. Mieszka w nim z żoną i czteromiesięcznym dzieckiem.

— Wiele się zmieniło — mówi.

Kibera. Czego nie widać z Doliny Krzemowej

Położona niedaleko centrum Nairobi Kibera jest jednym z największych slumsów w Afryce. Mieszkają tu najbiedniejsze warstwy społeczeństwa. Milion obywateli tego miasta nędzy znajduje się w ciągłym ruchu, zanurzony w magmie skomplikowanych relacji sąsiedzkich, ożywionych targów i zwykłych ludzkich spraw. Jesteśmy jak papierowe łódeczki niesione nurtem codzienności. Nikt nie unika rowów i rynsztoków — są tu normalnymi szlakami komunikacyjnymi. Na tych wąskich ścieżkach piesi muszą nieustannie uskakiwać przed taksówkami motocyklowymi (zwanymi boda-boda), trąbiącymi natarczywie dostawczakami i dziećmi biegającymi za piłką. Sklepy mięsne i przybytki fryzjerów konkurują o miejsce z salonami piękności i barami ze smażonym kurczakiem. Wszędzie widać reklamy wszechobecnej w Kenii firmy M-PESA, świadczącej usługi finansowe za pośrednictwem telefonów komórkowych.

W nieruchomym powietrzu unosi się ostra woń psujących się odpadków, upału i ludzkich ciał.

Kibera to złożony, amorficzny organizm składający się z odrębnych osiedli, plemion i klas społecznych. Obowiązuje tu niepisana hierarchia. W miejscu zwanym Laini Saba, położonym na pagórku, u którego podnóża się znajdujemy, szerzy się przestępczość,

a nędzne chatynki są zbudowane z gliny i płótna. W każdej z nich gnieździ się sześć–siedem osób. Tu, gdzie jesteśmy, w osadzie

o nazwie Gatwikira, domostwa są kryte blachą, a czasem nawet mają murowane ściany. Można mieć taki dom na własność i dzielić go z jedną, góra dwiema osobami. Przede wszystkim jednak da się bez strachu wyjść za dnia na ulicę.

Jak mówi Ian, sensem życia kiberyjczyków jest przetrwanie. Muszą rywalizować o skąpe zasoby wody, radzić sobie z niedostatkiem energii elektrycznej i walczyć o nieliczne miejsca pracy. Jednoczy ich jednak fanatyczna wręcz lojalność wobec lokalnej społeczności i zbiorowa nieufność w stosunku do państwa. Spory rozstrzyga miejscowa starszyzna. Polityk, który rządzi dzielnicą od 20 lat, ma przydomek Baba, czyli Ojciec.

Nigdy wcześniej nie byłam w Nairobi, ale wychowałam się w Mumbaju. Stolica Kenii, z niespożytą przedsiębiorczością jej mieszkańców, ich codziennymi smutkami i żywiołowo okazywaną radością, trochę mi przypomina miejsce, z którego pochodzę.

Kiedy docieramy do jego domu, Ian wyciągniętym w górę kciukiem wskazuje drewniane schody.

— Pięterko — mówi z uśmiechem.

W tych stronach druga kondygnacja to rzadkość. Wchodzimy na górę i pokonujemy wąski korytarz obramowany ukośnymi dachami

z blachy. Pachnie mydłem i świeżością. Kobiety rozwieszają pod gołym niebem dopiero co uprane, ociekające wodą ubrania. Niektóre z nich mają na plecach chusty z dziećmi. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

Ian prowadzi mnie do ostatniego pomieszczenia po lewej stronie. Schludne wnętrze jest oświetlone gołą żarówką. Wszechobecny

w Kiberze dźwięk rapu dociera tu przytłumiony, jakby z oddali. Warkot wentylatora biurkowego wdziera się w panującą we wnętrzu ciszę.

— Oto mój dom — mówi Ian. — Karibu sana*.

Wnętrze zostało starannie zagospodarowane, do ostatniego centymetra kwadratowego. W pomieszczeniu znajdują się kanapa, dwa krzesła, odwrócona do góry dnem drewniana skrzynia, która pełni funkcję stołu, a także duże łóżko, ustawione w rogu i oddzielone wzorzystą zasłoną, zapewniającą odrobinę prywatności. Na jednej ze ścian powieszono otwartą szafkę na buty, w której widać kilkanaście par tenisówek Iana, a pod nią wiszą w rządku jego czapki z daszkiem. Przy łóżku, w nogach, ukryta przed wzrokiem gości, stoi kuchenka.

Na podwyższonej półce widzę laptopa, a obok niego ogromny telewizor, traktowany niemal jak bóstwo. Na stronie głównej Netflixa wyświetlają się bez dźwięku zwiastuny hollywoodzkich i bollywoodzkich filmów i seriali. Pod koniec 2020 roku Sama nawiązała współpracę z miejscowymi operatorami telekomunikacyjnymi, by rozprowadzić internetową sieć światłowodową w dużej części Kibery oraz w innych rejonach miasta. Dzięki temu podczas pandemii osoby związane z organizacją mogły pracować w domach. Ian znalazł się wśród tych, których mieszkania zostały podłączone do internetu, dzięki czemu stał się nagle bardzo lubiany wśród sąsiadów.

— To moje domowe biuro — mówi. — Tutaj się budzę, pracuję przez cały dzień, a po zakończeniu pracy mam czas, żeby wziąć udział

w zajęciach edukacyjnych. Uczę się programowania.

W zeszłym roku Sama przyznała mu stypendium na naukę w college’u, dzięki czemu Ian mógł podjąć studia licencjackie z informatyki.

Jego praca w Samie polega na opisywaniu danych. Ian pomaga szkolić tworzone przez globalne korporacje algorytmy sztucznej inteligencji poprzez formułowanie szczegółowych objaśnień zbiorów danych używanych do ich trenowania.

Zajmuje się przede wszystkim opisywaniem obrazów na potrzeby pojazdów autonomicznych. Komputery w takich samochodach, produkowanych między innymi przez Volkswagena, BMW, Teslę, Google’a czy Ubera, muszą umieć rozpoznawać poszczególne elementy otoczenia — znaki drogowe, pieszych, drzewa, znaki poziome i sygnalizatory świetlne — aby poprawnie prowadzić pojazd. Ian zwykle otrzymuje fragment filmu nagranego z punktu widzenia kierowcy. Przedstawia on przejazd przypadkowym odcinkiem drogi i przypomina materiał do nauki oceny ryzyka przez kursantów starających się o prawo jazdy. Zgodnie z instrukcją Ian powinien oznaczyć etykietami wszystkie obiekty widoczne na nagraniu — pojazdy, ludzi, zwierzęta, drzewa, sygnalizatory świetlne, przejścia dla pieszych, kubły na śmieci, domy, a nawet niebo i chmury — uprzednio narysowawszy dookoła nich małe prostokąty.

To zadanie kojarzy mi się z trwającą w nieskończoność zabawą z moimi dziećmi podczas podróży samochodem albo spaceru, gdy triumfalnie wykrzykują swoimi cienkimi głosikami nazwy rzeczy, które mijamy: „płot”, „brama”, „dziewczynka”, „piesek”, „ciężarówka”… Oznaczenie etykietami godzinnego nagrania wideo zajmuje Ianowi nawet osiem godzin.

Choć może się wydawać, że to bardzo powtarzalna, a nawet ogłupiająca praca, jemu to nie przeszkadza.

— Wydaje mi się interesująca, ponieważ dużo się dowiaduję o zasadach ruchu drogowego i znakach — mówi.

Gromadzi tę wiedzę na czas, gdy sam będzie mógł jeździć samochodem. Opisywał również wnętrza domów, a także stawy w ciele człowieka. Nie musiał znać ich nazw, jedynie oznaczał je na zdjęciach.

W dzieciństwie Ian uwielbiał bawić się kabelkami i częściami elektronicznymi. Chciał zostać inżynierem elektrykiem. Po ukończeniu szkoły musiał jednak wziąć na siebie utrzymanie matki i sióstr, nie miał więc pieniędzy na studia.

— Teraz chcę tworzyć oprogramowanie. Kiedy zaczynałem pracę w Samie, wyobrażałem sobie, że będzie ona dla mnie trampoliną do pracy w Tesli albo przynajmniej do pracy z jej technologią.

Na wzmiankę o Tesli Benja się ożywia:

— Widziałem w telewizji tego gościa, Elona Muska. Mówił, że chce kupić Twittera. A ja biorę udział w produkcji jego samochodów!

Przeczytaj też: Elon Musk chce jeszcze więcej

Ian chce prędzej czy później założyć własną firmę. O tym samym marzy wielu mieszkańców Nairobi, których spotkałam w Kiberze

i innych rejonach miasta.

— No wiesz, organizowanie rozrób na ulicach to było chwilowe zajęcie. Robiłem to, co moi rówieśnicy — tłumaczy. — Ale kiedy masz stałą pracę, zaczynasz inaczej myśleć o życiu, przestajesz kombinować jak zwykły chłopak z getta, przeciętny kiberyjczyk. Zaczynasz myśleć nieszablonowo.

Benja też był chuliganem do wynajęcia i brał od lokalnych polityków pieniądze za obrzucanie policjantów kamieniami. Niedawno jednak założył własną działalność jako przewodnik. Jednocześnie prowadzi stoisko ze smażonym kurczakiem, kieruje młodzieżową organizacją politycznych aktywistów i zamierza otworzyć bar. Próbował też swoich sił w handlu wodą i energią elektryczną — to lukratywny biznes opanowany przez potężne kartele z Kibery. W wolnym czasie organizuje zajęcia dla młodzieży w Lindi, jednym

z kiberyjskich osiedli, i pomaga młodym ludziom przygotować się do stałej pracy biurowej.

— Udało mi się natchnąć dzieciaki z mojej okolicy duchem i kulturą Samy. Teraz to się samo rozprzestrzenia — mówi.

Ian dodaje, że on również namawia znajomych na podjęcie oficjalnego zatrudnienia.

— Jeden mój kolega ze szkoły był kieszonkowcem, popełniał drobne przestępstwa każdego dnia. Kiedy dostał ode mnie link i zgłosił się do pracy w Samie, zupełnie się zmienił. Gdybym dzisiaj pokazał ci tego człowieka, nie uwierzyłabyś, powiedziałabyś, że cię wkręcam.

Wzmianka o przestępczości porusza Benję, który spogląda na Iana i rzuca:

— W przyszłym roku chcę się wyprowadzić z Kibery. Chciałbym, żebyś też to zrobił.

— Zamierzam. W ciągu trzech lat powinienem ją opuścić.

— Musisz przyspieszyć — poucza Benja. — Masz obowiązek się stąd wydostać. Zawsze ci powtarzałem, że nie musisz czekać, aż zostaniesz liderem zespołu w Samie. Możesz być, kim zechcesz. Jestem pewien, że trafisz w lepsze miejsce.

Pracownicy czy wyrobnicy? Kto szkoli AI

Mombasa Road w stolicy Kenii wije się wzdłuż granic Parku Narodowego Nairobi, oazy dzikiego życia w sercu miasta. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie jadąc drogą szybkiego ruchu, można oglądać żyrafy przechadzające się na tle wieżowców. Główna siedziba Samy zajmuje cztery piętra dużego biurowca i mieści 2800 pracowników. Widoczny na zewnątrz szyld prezentuje nazwę organizacji

i jej slogan: „The Soul of AI” (Dusza AI).

Budynek ma podłogi i ściany z gładkiego betonu, uzupełnione elementami z blachy falistej. Wystroju dopełniają detale ze lśniącego metalu oraz drewna z odzysku, kolorowe obrazy lokalnych artystów i rośliny doniczkowe. Wnętrze ma się kojarzyć pracownikom z ich domami w dzielnicach biedy, z których pochodzą. Projektant konsultował się z pierwszą grupą zatrudnionych, ponieważ zależało mu na użyciu znanych im materiałów, by odbierali tę przestrzeń jako ładną i swojską.

Pomieszczenia Samy są estetyczne, ale koniec końców to tylko biura. Agenci — bo tak organizacja nazywa swoich pracowników — siedzą przy ustawionych w rzędy biurkach, klikając i otaczając wielokątami różnorodne obiekty na zdjęciach. Wszędzie widać dwudziestokilkuletnich mężczyzn i kobiety, pochłoniętych tym zajęciem. Praca wymaga precyzji i koncentracji, ale jest bardzo powtarzalna. Sprowadza się do sortowania kształtów, nadawania nazw i klikania. Dla ludzi jest na ogół łatwa, nawet trywialna, ale

z punktu widzenia systemów AI to bardzo złożone, nowatorskie zajęcie. Agenci zamieniają czasem ze sobą kilka słów, ale głównie skupiają się na ekranach. Mają kilka sekund na każdy obraz, a potem przechodzą do następnego. Z narożnika pomieszczenia dobiegają dźwięki rapu. Rytm kliknięć zgrywa się z rytmem muzyki. Jeden zespół agentów oznacza na zdjęciach z Chin i Japonii samochody poruszające się po ulicach. Inne opisują zbliżenia roślin kukurydzy, zdjęcia satelitarne europejskich miast, ciężarówki przewożące drewno oraz damskie ubrania. Kliknij, przeciągnij, zatwierdź.

Praca zaczyna się zwykle około siódmej rano i trwa osiem godzin. Większość zatrudnionych pracowała wcześniej na czarno, na przykład sprzątała domy albo sprzedawała jedzenie na ulicy. Zadania w branży sztucznej inteligencji są podzielone na tak niewielkie porcje, że większość osób ma jedynie mgliste albo zgoła żadne wyobrażenie o komercyjnym zastosowaniu lub wartości produktu końcowego, w którego tworzeniu uczestniczy. Powiedziano im jedynie, że biorą udział w szkoleniu oprogramowania do zaawansowanych zastosowań w nawigacji, mediach społecznościowych, handlu elektronicznym i rzeczywistości rozszerzonej.

Na zlecenie firmy OpenAI, producenta oprogramowania ChatGPT, pracownicy Samy sklasyfikowali i opisali między innymi dziesiątki tysięcy fragmentów tekstu zawierających drastyczne opisy toksycznych zachowań, w tym wykorzystywania seksualnego dzieci, morderstw, samobójstw i kazirodztwa. Dzięki ich pracy ChatGPT może rozpoznawać, blokować i odsiewać zapytania o takim charakterze.

Agenci pracują w mniej więcej dwudziestoosobowych zespołach, opisując dane niemal bez wytchnienia przez cały dzień, nie licząc dwóch planowych przerw na posiłki. Ponadto wolno im korzystać z toalety w miarę potrzeb, jednak ogólnie rzecz biorąc, wymaga się od nich przebywania na stanowisku pracy. Liderzy zespołów mają więcej swobody, kręcą się między rzędami biurek i zaglądają ludziom przez ramię. Na końcu każdej linii siedzi analityk, który na bieżąco sprawdza wyrywkowo jakość pracy wykonanej przez agentów.

Kiedy nadchodzi przerwa obiadowa, gwarny tłum ludzi schodzi do stołówki, mijając tabliczki z napisem „Proszę o ciszę!”, i ustawia się w długiej i krętej kolejce po jedzenie. Dziś na obiad jest gulasz wołowy, ryż z kolendrą, surówka ze świeżej kapusty z sosem sojowym oraz typowo kenijskie danie o nazwie mukimo — tłuczone ziemniaki zmieszane z zielonymi warzywami. W papierowych miseczkach leżą ociekające sokiem kawałki arbuza na deser. Wszyscy jedzą razem.

Siadam przy długim stole w towarzystwie rozgadanych pracowników: agentów, liderów zespołu i menedżerów. Liliosa, menedżerka pod czterdziestkę, której zadaniem jest ocenianie wpływu firmy na życie zatrudnianych przez nią osób, mówi o kolonializmie, brytyjskiej rodzinie królewskiej i wyborach w Kenii. W wolnych chwilach pisze hip-hopowy musical o kenijskim działaczu niepodległościowym, który wzniecił rebelię przeciwko Brytyjczykom.

​​

Zadania w branży sztucznej inteligencji są podzielone na tak niewielkie porcje, że większość osób ma jedynie mgliste albo zgoła żadne wyobrażenie o komercyjnym zastosowaniu lub wartości produktu końcowego, w którego tworzeniu uczestniczy.

— Polityka jest sednem naszej kultury. Jest przy tym bardzo plemienna, każdy szczep chce, żeby to jego przedstawiciele sprawowali władzę — tłumaczy mi. — Ale młodzi już się tym nie przejmują, chcą tylko internetu, pracy i pieniędzy. Po obiedzie stołówka szybko pustoszeje i ja także wracam do biur, w których trwa opisywanie danych. Młody mężczyzna przeklikuje się przez dziesiątki zdjęć budynków z całego świata — chińskich pagód i wytwornych apartamentowców — zaznaczając, które są zabytkowe, a które nowoczesne. Przy każdym zdjęciu musi też zaznaczyć właściwe opcje dotyczące samego obrazu: czy jest nastrojowy, ma nasycone barwy, czy jest ostry, a może utrzymany w tonacji sepii. Klik, klik, klik. Kiedy zaglądam mu przez ramię, patrzy na zdjęcie starożytnej buddyjskiej świątyni w Tokio, przed którą stoi współczesna wieża przekaźnikowa. Uznaje, że obraz przedstawia jednocześnie dwa style architektoniczne, skoro historia zlewa się na nim z nowoczesnością.

Jak się później dowiaduję, każde kliknięcie służy szkoleniu algorytmów do klasyfikowania obrazów na platformie o nazwie Material Bank, umożliwiającej wyszukiwanie i zamawianie próbek materiałów wykończeniowych i dekoracyjnych. Chodzi o stworzenie obiektywnego narzędzia do pozyskiwania najadekwatniejszych informacji. Kiedy ktoś będzie szukał konkretnego materiału budowlanego albo stylu architektonicznego, algorytm wybierze dla niego idealne przykłady.

Skąd wiadomo, czy zdjęcie zostało prawidłowo zaklasyfikowane?

— Czasem to nie jest jasne — mówi mi agent. — Wtedy trzeba kierować się intuicją.

Ludzie, na których opiera się rewolucja cyfrowa

Dążenie do zbudowania inteligentnej, nadludzkiej maszyny nie jest niczym nowym. Żydowska legenda sprzed wieków mówi

o stworzeniu Golema, humanoida ulepionego z gliny i ożywionego przez rabina Loewa z Pragi. Zadaniem tej istoty była obrona praskich Żydow przed antysemickimi atakami.

Zakończenie tej historii nie zaskakuje: Golem wpadł w szał i ostatecznie został unicestwiony przez swojego stwórcę. Nietrudno

o skojarzenia z Frankensteinem Mary Shelley, który dał początek wspołczesnej literaturze science fiction, a także z toczącymi się obecnie w mediach dyskusjami o zagrożeniu, jakim może być sztuczna inteligencja, jeśli wymknie się spod kontroli człowieka.

Używana dzisiaj w realnym świecie sztuczna inteligencja nie jest w pełni autonomiczna i raczej nam asystuje, niż nas w czymkolwiek wyręcza. Mniej więcej od 2009 roku tempo postępu technicznego rośnie dzięki dostępności ogromnych zasobów danych generowanych przez urządzenia podłączone do sieci oraz przez ludzi korzystających z internetu, a także dzięki rosnącej mocy obliczeniowej układów scalonych. Doprowadziło to do powstania pewnego podtypu sztucznej inteligencji, jakim są samouczące się algorytmy, a następnie do wyodrębnienia w jego ramach mechanizmów głębokiego uczenia się. W obu przypadkach chodzi

o przyuczanie oprogramowania komputerowego do wykrywania korelacji statystycznych w gigantycznych zbiorach danych — słów, obrazów, liczb albo kodu komputerowego.

Jednym ze sposobów szkolenia sztucznej inteligencji do wykrywania wzorców jest pokazywanie jej milionów przykładów z opisami. W tym celu ludzie muszą wykonywać żmudną pracę polegającą na opisywaniu danych w sposób zrozumiały dla komputera. Bez tego algorytmy stosowane w pojazdach autonomicznych albo systemach rozpoznawania twarzy są ślepe, same w sobie bowiem nie potrafią wykrywać schematów.

Tworzone w ten sposób algorytmy wspomagają ludzkie rozumowanie w takich dziedzinach jak medycyna, kryminalistyka, opieka społeczna czy ocena zdolności kredytowej. Generatywna sztuczna inteligencja, będąca najnowszą odsłoną oprogramowania tego typu, potrafi tworzyć teksty, kod programistyczny i obrazy. Stała się naszą kreatywną asystentką — pomaga nauczycielom, doradcom finansowym, prawnikom, artystom i programistom w tworzeniu oryginalnych dzieł ludzkiego umysłu.

Aby rozwijać sztuczną inteligencję, najznakomitsze firmy z Doliny Krzemowej walczą na własnym podwórku o ograniczoną pulę utalentowanych informatyków, gotowe płacić setki tysięcy dolarów świeżo upieczonym posiadaczom doktoratów. Zadanie szkolenia i wdrażania tych algorytmów przy użyciu rzeczywistych danych powierzają jednak firmom takim jak Sama i werbowanym przez nie armiom nisko opłacanych pracowników, dysponujących podstawowymi umiejętnościami cyfrowymi, ale nieposiadających stabilnego zatrudnienia.

Sama nie jest jedynym usługodawcą tego typu na świecie. Na tym szybko rozwijającym się rynku, który zgodnie z prognozami w 2030 roku ma osiągnąć wartość 17 mld dolarów, działają zarówno start-upy, takie jak Scale AI, Appen, Hive Micro, iMerit czy Mighty AI (przejęty niedawno przez Ubera), jak i przedsiębiorstwa o ugruntowanej pozycji, na przykład Accenture i Wipro.

Ze względu na ogromną ilość informacji, jakie trzeba sklasyfikować i oznaczyć etykietami, większość start-upów podzleca tego typu prace firmom działającym w biedniejszych krajach, gdzie całe rzesze ludzi takich jak Ian i Benja otrzymują skromne wynagrodzenie za przesiewanie i interpretowanie danych, używanych następnie do szkolenia algorytmów.

Przesiedleni syryjscy lekarze szkolą oprogramowanie medyczne, które pomaga diagnozować raka prostaty w Wielkiej Brytanii. Bezrobotne absolwentki studiów wyższych w dotkniętej recesją Wenezueli klasyfikują produkty modowe dla sklepów internetowych. Zubożałe mieszkanki Metiabruz, biednej dzielnicy muzułmańskiej w Kalkucie, etykietują klipy głosowe na potrzeby oprogramowania sterującego głośnikiem Echo firmy Amazon.

 

Praca tych ludzi jest słabo ukrywanym sekretem dotyczącym tak zwanych systemów sztucznej inteligencji — technologia ta nie „uczy się” samodzielnie, lecz potrzebuje ludzi, milionów ludzi, by pobierać wiedzę. Pracownicy danych są nieocenionym ludzkim ogniwem

w globalnym łańcuchu dostaw sztucznej inteligencji.

Ta grupa zawodowa jest w dużym stopniu rozdrobniona i składa się z najsłabszych członków społeczeństwa: wykluczonej młodzieży, samotnych matek, ludzi należących do mniejszości, imigrantów i uchodźców. Firmy zajmujące się rozwojem sztucznej inteligencji

i ich zleceniobiorcy z dumą ogłaszają, że umożliwiają tym wszystkim grupom udział w rewolucji cyfrowej, dając im stabilne i godne zatrudnienie mimo ich niskiej pozycji społecznej. Na własne oczy przekonałam się jednak, że sytuacja pracowników danych jest tak samo niepewna jak sytuacja robotników fabrycznych, a ich praca — w dużym stopniu niewidzialna, choć tworzą fundament, na którym opiera się cała branża AI.

W miarę jak ta niewidoczna dotąd armia wyrobników rozsianych po całym świecie powoli wyłania się z cienia, dziennikarze

i naukowcy zaczynają rozumieć jej wpływ na nasze codzienne życie. Cieszące się ogromnym zainteresowaniem treści generowane przez ChatGPT, zawartość TikToka, Instagrama i YouTube’a, którą skrolujemy z takim zapamiętaniem, kalejdoskop towarów dostępnych w sklepach internetowych, pojazdy, którymi jeździmy, a nawet nasze codzienne pożywienie — wszystko to jest sortowane, opisywane i dzielone na kategorie przez pracowników danych.

Milagros Miceli, pracująca w Berlinie naukowczyni z Argentyny, zajmuje się badaniem warunków zatrudnienia pracowników danych

w krajach rozwijających się. Kiedy zaczynała, nie mogła znaleźć żadnych informacji o doświadczeniach życiowych tych ludzi, ich tożsamości i charakterze ich pracy.

— Jako socjolożka miałam poczucie, że trafiłam na białą plamę — mówi. — Tylko nieliczni próbują dać twarz tej grupie i określić, kim są ci ludzie, w jaki sposób wykonują swoją pracę, jakie mają doświadczenia z tym związane. Niewiele wiadomo o warunkach ich zatrudnienia.

Miceli ma rację. Długo nie mogłam znaleźć firmy gotowej dać mi dostęp do swoich pracowników, choć deklarowałam, że mój kontakt z nimi będzie bardzo ograniczony. Kontrakty, na podstawie których świadczą swoje usługi, zawierają bowiem klauzule tajności, uniemożliwiające bezpośredni kontakt pracowników ze zleceniodawcami oraz zabraniające ujawniania nazw klientów. Rozwiązania tego typu narzucone są zwykle przez firmy, które zlecają prace, nie przez samych zleceniobiorców. Na przykład korzystająca z usług Samy firma Meta, do której należy Facebook, wymaga od pracowników zobowiązania się do nieujawniania żadnych informacji związanych z pracą. Pracownicy często w ogóle nie wiedzą, kim jest klient, nad jakim systemem algorytmicznym pracują albo ile pieniędzy za tę samą pracę dostają ludzie w innych krajach.

Zasady działalności takich firm jak Sama — niskie płace, obowiązek dochowania tajemnicy, korzystanie z pracy poszkodowanych grup społecznych — bardzo sprzyjają utrwalaniu nierówności. W końcu jest to praca w bardzo przystępnej cenie. Członkowie mniejszości

i młodzież ze slumsów na pewno odbierają możliwość takiego zatrudnienia jako wsparcie i szansę na wyrwanie się z biedy, ale trzeba pamiętać, że jednak zarabiają stosunkowo mało i nie mają prawie żadnej siły przetargowej, możliwości nacisku ani narzędzi protestu.

 

Pracownicy często w ogóle nie wiedzą, kim jest klient, nad jakim systemem algorytmicznym pracują albo ile pieniędzy za tę samą pracę dostają ludzie w innych krajach.

Można nawet odnieść wrażenie, że sama praca ma rabunkowy charakter, polega bowiem na szkoleniu systemów sztucznej inteligencji, które w przyszłości zastąpią ludzi wykonujących dzisiaj te obowiązki. Spośród kilkudziesięciu osób, z którymi rozmawiałam w ciągu dwóch lat pracy nad książką, ani jedna nie zdawała sobie jednak sprawy ze skutków szkolenia systemu, który je zastąpi — z tego, że dostają wynagrodzenie za przyspieszanie likwidacji własnych miejsc pracy.

— Ci ludzie tak bardzo potrzebują zatrudnienia, że zgadzają się na wszystko, co narzucą im klienci. Są gotowi nie myśleć o tym, czy ta praca ma sens albo czy jest etyczna. Nauczono ich brać pod uwagę tylko żądania klientów — mówi Miceli.

Rozwój sztucznej inteligencji to bardzo prężna dziedzina, a firmy zajmujące się etykietowaniem danych starają się oferować swoje usługi jak najtaniej. Zarówno potężne korporacje, jak i raczkujące start-upy mogą z nich korzystać za śmieszne pieniądze.

— Trzeba to głośno powiedzieć: sektor nowoczesnych technologii rozwija się i zarabia właśnie dzięki tej taniej pracy — dodaje Miceli.

* Witam serdecznie (przyp. tłum.).

W cieniu AI. Jak sztuczna inteligencja ingeruje w nasze życie? (reportaż)

tytuł oryginału: Code Dependent: Living in the Shadow of AI

autor: Madhumita Murgia
tłumaczenie: Michał Lipa

Wydawnictwo Port

rok wydania: kwiecień 2025

 Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.

​MADHUMITA MURGIA – pierwsza w historii redaktorka ds. sztucznej inteligencji w dzienniku „Financial Times”.

Od ponad dekady pisze o tej technologii na łamach „Wired” i „FT”. Urodziła się i wychowała w Indiach, ukończyła

immunologię w Wielkiej Brytanii. Mieszka w Londynie.

/ literatura

wrzesień/październik '25 / 4 (26)

Źli ludzie są ciekawsi.
Reporterska metoda "New Yorkera"

MICHAŁ CHOIŃSKI

Jakby ktoś połączył scenariusze "Ojca chrzestnego" i "Chinatown", dodając nieco talentu Johna le Carre - pisały o tej książce "Time" czy "Washington Post".

Glowa-weza--Przemytnicy-z-Chinatown-i-amerykanski_edited.jpg

W nocy, 3 czerwca 1993, olbrzymi statek handlowy „Golden Venture" osiadł na mieliźnie nieopodal nowojorskiej plaży Rockaway. Na jego pokładzie, w lukach handlowych tłoczyło się prawie trzystu nielegalnych migrantów z Chin.

Byli skrajnie wyczerpani, ale nie porzucili nadziei, że przyjazd do Stanów da im szansę na lepsze życie. Gdy zrozumieli, że okręt jest unieruchomiony, na oczach policji w desperacji zaczęli skakać za burtę, do lodowatej wody. Dziesięć osób utonęło, próbując w mroku dotrzeć wpław do brzegu Coney Island.

Za organizację tej, jak i dziesiątków innych akcji nielegalnego przerzutu migrantów do USA odpowiedzialna była grupa przestępcza kierowana przez mieszkankę nowojorskiego Chinatown znaną jako „Siostra Ping".

Nie wyglądała na szefową mafii. Niepozorna kobieta w średnim wieku mimo dużego majątku – była właścicielką kilku firm

i nieruchomości w Chinatown, w Hong Kongu i w południowej Afryce – nosiła się skromnie. Często obsługiwała klientów we własnym sklepie, a gdy podjeżdżała pod niego ciężarówka z zaopatrzeniem, sama zakasywała rękawy i taszczyła towary do magazynu. Zarazem jednak stała na czele imperium przemytniczego, które działało od Nowego Jorku po Daleki Wschód i które obracało 40 mln dolarów rocznie.

Szacuje się, że kierowany przez nią gang przeszmuglował do Stanów około trzech tysięcy osób. Od nielegalnych migrantów pobierano opłaty, wobec dłużników stosowano przemoc, a nawet tortury, zmuszając ich rodziny do uregulowania należności. Gdy Siostra Ping w końcu stanęła przed sądem, amerykańska prasa opisywała ją jako wcielenie zła – bezwzględną przestępczynię wykorzystującą rodaków.

Szacuje się, że kierowany przez nią gang przeszmuglował do Stanów około trzech tysięcy osób. Od nielegalnych migrantów pobierano opłaty, wobec dłużników stosowano przemoc, a nawet tortury, zmuszając ich rodziny do uregulowania należności. Gdy Siostra Ping w końcu stanęła przed sądem, amerykańska prasa opisywała ją jako wcielenie zła – bezwzględną przestępczynię wykorzystującą rodaków.

Kim tak naprawdę była więc Siostra Ping? To pytanie zaciekawiło młodego absolwenta prawa Patricka Raddena Keefe’a, który w trakcie jej głośnego procesu szykował się do egzaminu adwokackiego.

W paradoksalnej historii chińskiej przemytniczki opisywanej szeroko przez media zobaczył on potencjał na wielowymiarową opowieść o relatywizmie moralnym i niejednoznaczności prawa.

Keefe wychowywał się w Massachusetts, studiował na prestiżowych uczelniach – na Yale oraz w Cambridge – ale od zawsze wiedział, że chce pisać. Próbował publikować na łamach „New Yorkera" już w 1998 r., w wieku 22 lat. Do dziś na ścianie w jego domu wisi oprawiony list z redakcji odrzucający tamtą pierwszą propozycję artykułu.

To właśnie historia Siostry Ping sprawiła, że debiut na łamach „New Yorkera" doszedł do skutku. Trzy lata po publikacji reportażu światło dzienne ujrzała jego pierwsza książka: „Głowa węża" – rozszerzona i rozbudowana wersja prasowego artykułu, w której Keefe pokazał, że jego warsztat dziennikarski opiera się na umiejętności opowiadania złożonych, niejednoznacznych historii.

Co to znaczy wyobraźnia socjologiczna

Tytuł debiutanckiej książki Keefe’a nawiązuje do nazwy drapieżnych „żmijogłowych" ryb słodkowodnych występujących w Azji, które w chińskiej tradycji kojarzone są z handlarzami ludźmi. Prześledził on historię Siostry Ping od dorastającej w czasach „rewolucji kulturalnej" dziewczynki, która przyjechała do USA w latach 80., by pracować jako niania, do momentu, w którym została – jak określił ją w trakcie procesu prokurator – „matką wszystkich żmijogłowych".

Na kilkuset stronach opisał szczegółowo, jak Chinka wykorzystywała swój zmysł biznesowy i zaradność, by konsekwentnie rozbudowywać imperium przestępcze w nowojorskim Chinatown, trwając cały czas w głębokim przekonaniu, że moralna racja była po jej stronie.

Każdy akapit „Głowy węża" wynika ze śledztwa dziennikarskiego. Keefe przeprowadził ponad trzysta wywiadów z agentami FBI, policjantami, pracownikami Białego Domu, prawnikami zaangażowanymi proces Siostry Ping oraz osobami, które z jej pomocą znalazły się w USA. Keefe od razu zaadoptował charakterystyczne dla dziennikarzy „New Yorkera" i legendarne wręcz przywiązanie do poprawności faktograficznej. Sam przyznawał w wywiadach, że przy książkach używa tych samych wieloetapowych metod weryfikacji faktów. Dodajmy, że każdy piszący dla „New Yorkera" oddając maszynopis do redakcji, musi przekazać też komplet notatek, nagrań rozmów i dokumentów. Następnie każda nazwa własna, liczba czy cytat użyty w tekście są sprawdzane przez zespół weryfikacyjny fact-checkerów.

Ale „Głowa węża" wykracza daleko poza opis metod działania świata przestępczego. To książka w równym stopniu o wierze w mit amerykańskiego snu - i o jego społecznym bankructwie. Historia Siostry Ping to opowieść o tragicznych losach jednostek, na które wpływa globalizacja i jej procesy, i o słabościach amerykańskiego systemu ekonomiczno-politycznego.

Rozwój imperium Siostry Ping możliwy był ze względu na desperację jej rodaków i przepaść ekonomiczną między rzeczywistością chińskiej prowincji a nowojorskim Chinatown – co szczegółowo opisał niedawno redakcyjny kolega Keefe’a Michael Luo w książce „Strangers in the Land", analizie historii migracji z Chin do USA. Keefe z kolei opisuje migrantów jako ludzi ambitnych

i zdeterminowanych: wiele osób deportowanych z powrotem do Chin po zajęciu statku przez policję podjęło kolejne, tym razem już udane, próby przyjazdu do USA.

Keefe pisze kroniki indywidualnych strachów i marzeń, ale zawsze umieszcza je na szerszym tle dominujących procesów społeczno

-ekonomicznych. Tłumacz jego książek na język polski Jan Dzierzgowski dostrzega w tekstach Keefe’a głęboki poziom specyficznej wrażliwości, dla którego socjolog C. Wright Mills ukuł termin „wyobraźni socjologicznej". - Keefe „tworzy niezwykłe portrety swoich bohaterów, niemal zagląda im do głów niczym powieściopisarz, opowiada, czego pragną, o czym marzą, czego się boją, przedstawia ich wady, zalety, wzloty, upadki – zarazem zaś ani na moment nie traci z oczu tego, że żyją oni w określonym społeczeństwie, określonej kulturze, w określonych czasach, które na różne sposoby wpływają na ich zachowanie, postępowanie i wybory – mówi tłumacz.

Polski przekład „Głowy węża" ukazał się ponad dwie dekady od amerykańskiej premiery. I choć kontekst ruchów migracyjnych z Chin do USA jest już inny, to w obliczu działań antyimigracyjnych podejmowanych przez administrację Donalda Trumpa historia opowiedziana w tym reportażu wydaje się niepokojąco aktualna. Gdy wprowadzany jest plan uszczelnienia południowej granicy USA, a działania funkcjonariuszy Immigration and Customs Enforncement (ICE) wobec nie tylko nielegalnych migrantów, ale też studentów obecnych w USA na podstawie legalnych wiz budzą coraz większe kontrowersje, lektura „Głowy węża", zmusza do zastanowienia się, jak bardzo i szybko zmienia się Ameryka, kraj, który historycznie w swoje DNA wpisane ma przyjmowanie migrantów i którego kulturowa siła zasadza się na różnorodności.

Reportaż śledczy jest jak pociąg: wsiadasz, albo nie

 „Gdy szukam nowego tematu, nie zaczynam od problemu społecznego, ale od czyjejś konkretnej opowieści" – mówi Keefe. Najciekawszy jest dla niego moment, gdy prawdziwe historie stają się iluzjami, wewnętrznymi mitologiami wypaczającymi obraz świata. Lub gdy ukazują jego wielowymiarowość.

W 2015 r. obszerny tekst poświęcił Judy Clarke, prawniczce, która zasłynęła tym, że podejmowała się obrony osób, które amerykańska opinia publiczna odsądzała od czci i wiary. Keefe obserwował ją w sądzie, gdy reprezentowała sprawców zamachu bombowego na maraton bostoński w kwietniu 2013 r. Większość mieszkańców miasta uważała, że nie powinni oni w ogóle liczyć na obronę, ale Clarke robiła, co w jej mocy, by uchronić terrorystów przed karą śmierci. Keefe: „Czyniła to, nie oceniając.

Z przekonaniem, że zasługują na najlepszą opiekę prawną". Paradoks prawniczki nieustępliwe broniącej „najgorszych spośród złych" w imię etyki zawodowej, na przekór społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zafascynował Keefe’a. „To świetna prawniczka. Ktoś mógłby powiedzieć: czy nie powinna używać swojego talentu, żeby bronić niewinnych ludzi?" – pyta Keefe. Ale  Clarke motywowała ambicja, by zrozumieć genezę ludzkiego zachowania, odkryć ten klucz do zamka umysłu, który powoduje, że ktoś dopuszcza się brutalnego przestępstwa.

Reportaż o Clarke ukazał się w „New Yorkerze", chociaż jego bohaterka odmówiła udzielenia mu wywiadu. Dzieje się tak często, gdy Keefe podejmuje temat wpływowych osób, które wolałyby uniknąć uwagi prasy i nie stawać się obiektem dziennikarskiego śledztwa. W takich przypadkach stosuje strategię zwaną write-around, pisząc niejako na przekór negatywnym odpowiedziom na prośby

o udzielenie wywiadu czy przedprocesowym listom wysyłanym przez prawników nakazującym wstrzymanie pracy nad tekstem. Studiuje wszystkie dostępne dokumenty, rozmawia ze wszystkimi osobami choćby pobieżnie powiązanymi ze sprawą.

Swoim niedoszłym rozmówcom wyjaśnia, że ich odmowa współpracy nie odwiedzie go od napisania tekstu. Przyznaje, że często ludzie, widząc jego determinację i drobiazgowość, decydują się ostatecznie z nim porozmawiać. „Rozumieją, że ich historia tak czy siak zostanie opisana. I lepiej, żeby ich głos został uwzględniony w jej ostatecznym kształcie" – mówi Keefe.

„Reportaż śledczy jest jak pociąg, do którego potencjalni rozmówcy mogą wsiąść lub nie, a pociąg – z nimi lub bez nich – i tak odjedzie".

Żona Keefe’a, Justyna Gudzowska, polska prawniczka specjalizująca się w międzynarodowych przestępstwach finansowych, żartowała w rozmowie z gazetą „Intelligencer": „Za każdym razem, gdy Patrick mówi mi, że ma pomysł na nowy artykuł, mam mały zawał serca. Czy to będzie kolejna pokręcona sprawa sądowa czy morderstwo? Czy nie mógłby po prostu napisać jakiejś sylwetki celebryty? Jego ciekawią tylko źli ludzie".

W 2014 r. Keefe opisał w „New Yorkerze" historię meksykańskiego przywódcy kartelu, Joaquina „El Chapo" Guzmana. Uznany przez Departament Skarbu za „najpotężniejszego handlarza narkotyków na świecie", El Chapo rozwinął na ogromną skalę przemyt kokainy, metamfetaminy i heroiny drogą lotniczą. Zyskał też zasłużoną reputację wyjątkowo brutalnego mafiosa. Przez lata pozostawał nieuchwytny, potem media rozpisywały się o jego spektakularnych ucieczkach z więzień, gdy w 2001 r., z pomocą przekupionych strażników ukrył się w wózku z brudnymi ubraniami przewożonymi do pralni, a w 2015 r. wydostał się z celi objętej nadzorem kamer przez półtorakilometrowy tunel.

Keefe opisał drogę El Chapo na szczyt hierarchii przestępczej, jego bezwzględność, ale też spryt i ambicję.

Po publikacji skontaktował się z nim adwokat El Chapo i zapytał, czy Keefe nie byłby zainteresowany ghostwritingiem biografii mafiosa. Tę propozycję dziennikarz odrzucił, choć – jak przyznał – „bawił się tą myślą kilka minut".

Daniel Zalewski, redaktor „New Yorkera", podkreśla jedną cechę Keefe’a: nieustępliwość. „Mógłby zostać siejącym popłoch prokuratorem. Wiele razy udało mu się rozwikłać sprawy, z którymi nie poradził sobie wymiar sprawiedliwości". Tak miało miejsce

w przypadku kolejnego śledztwa, które Keefe przeprowadził w związku historią Jean McConville, która w grudniu 1972, na oczach dziesięciorga dzieci została uprowadzona ze swojego domu w Belfaście przez zamaskowanych napastników. Podejrzewano, że jej porwanie mogło mieć związek z działalnością Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA), dążącej do przyłączenia Ulsteru do Republiki Irlandzkiej. W latach 70. Belfast był miastem, gdzie krwawe zamachy i bomby pułapki podkładane w samochodach były na porządku dziennym.

Wydane w 2018 r. książka Keefe'a „Cokolwiek powiesz, nie mów nic" przedstawia historię dwóch sióstr, Dolours i Marian Price, członkiń IRA, które uczestniczyły w zamachu bombowym w Londynie w 1973 r. Keefe odwiedził Irlandię siedem razy, przeprowadził setki wywiadów i poznał los sióstr, aby zrozumieć, co motywowało dwie nastolatki, by dołączyć do IRA. Konstruuje wielopoziomową historię, uwzględniając społeczne i polityczne tło konfliktu i to, jakie procesy emocjonalne prowadzą do świadomej decyzji

o stosowaniu brutalnej przemocy dla politycznej sprawy, w którą się głęboko wierzy, i w jaki sposób decyzje te znajdują usprawiedliwienie w psychice sprawców. Keefe dotarł także do dowodów, które nie zostały uwzględnione w oficjalnym śledztwie,

a które wskazywały, że w sprawie uprowadzenia Jean McConville to siostry Price odgrywały kluczową rolę i przyczyniły się do jej śmierci.

Siostry Price to dla jednych patriotki, a dla innych terrorystki. Keefe jednak starannie unika oceny, za to śledzi, w jaki sposób te różne perspektywy przeplatają się w życiu kobiet i jak wpływają na losy ich bliskich. Poza jego reporterską metodą to trudno osiągalne. Nakręcony w 2024 r. na motywach jego książki miniserial „Nic nie mów" spotkał się z krytyką za romantyzowanie działań IRA.

Największa epidemia Ameryki

Kryzys opioidowy w USA od początku lat 90. pochłonął ponad pół miliona ofiar. Miliony Amerykanów jest obecnie uzależnionych od jakiejś formy opioidów. Kryzys dotyka w szczególności biedniejszych obszarów USA, jak Pas Rdzy, głębokie Południe czy zachodnie części gór Appalachów, gdzie dostęp do opieki medycznej jest utrudniony. Tam lek przeciwbólowy OxyContin wprowadzony w latach 90. przez firmę Purdue okazał się dla wielu osób chorych lub poszkodowanych w wypadkach jednokierunkową drogą wprost do uzależnienia od heroiny.

Reklamowany jako tabletka, „od której zaczynasz i której się trzymasz", OxyContin miał zrewolucjonizować rynek farmaceutyczny. Jednak, jak podkreśla Barry Meier, dziennikarz długo związany z „New York Timesem" i autor książki „Zabić ból", stworzony na bazie substancji chemicznie spokrewnionych z morfiną lek co prawda przynosił błyskawiczną ulgę, ale równie szybko uzależniał, i to totalnie. Meier porównuje jego siłę oddziaływania na organizm do broni jądrowej.

Keefe zainteresował się tematem kryzysu opioidowego, gdy analizował zwiększanie się ilości heroiny przechwytywanej przez policję na południowej granicy. Mówi, że starał się przygotować analizę planu finansowego działania karteli niczym z „Harvard Business Review". I stało się dla niego jasne, że to rosnące zapotrzebowanie na heroinę było wynikiem zwiększającej się liczby osób sięgających po narkotyki, gdy zapisane im przez lekarzy pigułki przestawały już wystarczać.

W ten sposób zrozumiał, jaką rolę w eskalacji kryzysu odegrała firma Purdue, producent OxyContinu. Choć firma zbiła na jego sprzedaży olbrzymią fortunę, jej właściciele, majętna rodzina Sacklerów, dystansowali się od źródła swojej fortuny. Przez lata ich nazwisko kojarzyło się głównie z filantropią i mecenatem sztuki. Chętnie sponsorowali galerie i sale uniwersyteckie po obu stronach Atlantyku, od paryskiego Luwru, przez londyńską Tate, po nowojorskie Metropolitan Art Museum. Keefe’a zaciekawił ten potężny rozdźwięk między publicznym wizerunkiem Sacklerów a ciążącą na nich odpowiedzialnością za eskalację kryzysu.  

Taka jest geneza „Imperium bólu" – najgłośniejszej książki Keefe’a, w której pokazuje on historię znanej rodziny: od trzech braci, synów migrantów, którzy na początku XX w. przypłynęli do USA z polskiej Galicji, zdobyli wykształcenie medyczne i zbudowali nowe, lepsze życie, po kolejne pokolenia, które rozwijały fortunę. To kierowana przez Sacklerów firma zdecydowała o wprowadzeniu na rynek OxyContinu, a wyjątkowo agresywna kampania reklamowa i rozbudowany system finansowych bonifikat dla lekarzy, którzy go przepisywali najczęściej, sprawiły, że przez lata lek szedł jak woda. Liczba stosujących OxyContin osób rosła, ale odpowiedzialność związaną z negatywnymi skutkami jego działania prawnicy Purdue przerzucali na osoby uzależnione.

Keefe porównywał linię obrony Sacklerów do argumentów wykorzystywanych przez producentów broni, którzy podkreślają, że notoryczne strzelaniny w amerykańskich szkołach nie powinny być z nimi wiązane, nie ponoszą bowiem odpowiedzialności za to, jak wykorzystywany jest ich produkt.

Sacklerowie posłużyli Keefe’owi do odsłonienia mrocznej stronę amerykańskiej kultury kapitalizmu. To historia pazerności

i bezrefleksyjności klasy, którą stworzył – wpływowych milionerów, którzy mają zasoby, by unikać moralnej i prawnej odpowiedzialności za społeczne konsekwencje powstawania ich fortun.

 „Imperium bólu" była jednym z kamyczków, które spowodowały lawinę. W marcu 2018 w nowojorskim Metropolitan Museum of Art

w skrzydle nazwanym od nazwiska Sacklerów zorganizowano pikietę. Protestujący z transparentami wrzucali do muzealnej sadzawki buteleczki po lekach przeciwbólowych. To jeden z wielu protestów, które przetoczyły się przez galerie i uniwersytety, gdzie są sale ufundowane przez farmakologicznych magnatów. Te protesty aktywistów i liczne publikacje opisujące genezę kryzysu opioidowego

i jego tragiczne konsekwencje społeczne zaczęły przekładać się na konkretne działania prawne przeciw Sacklerom – choć na ich rezultaty trzeba będzie jeszcze poczekać.

Z tym że Sacklerowie to - podobnie jak inne postacie, którym Keefe poświęcił reportaże i książki – postacie fundamentalnie niejednoznaczne, przekraczające przyjęte konwencje społeczne czy normy prawne. I dlatego opowiadanie ich prawdziwych, pełnych historii, często w kontrze do tego, jak chcą być postrzegane czy jaki obrazy zbudowały w opinii społecznej, ma znaczenie dla dyskursu społecznego i polityki pamięci.

„Często tak postępują wpływowi ludzie: poprzez narzucenie własnej narracji zmieniają  powszechne postrzeganie rzeczywistości"

– mówi Keefe.  – „Ale na mniejszą skalę robimy tak wszyscy. Gdy wstajemy rano, patrzymy w lustro, opowiadamy sobie jakąś historię

o tym, kim jesteśmy, o wyborach, jakich dokonujemy – tak funkcjonujemy w świecie. Opowiadając sobie historie. To arcyludzka właściwość". (magazynksiazki.pl)

Głowa węża. Przemytnicy z Chinatown i amerykański sen

tytuł oryginału: The Snakehead. The Epic Tale of the Chinatown Underworld and the American Dream

autor: Patrick Radden Keefe
tłumaczenie: Jan Dzierzgowski

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec

rok wydania: czerwiec 2025

Michał Choiński – amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego

autor książki The New Yorker. Historia pisma, które zmieniło Amerykę

Wydawnictwo Znak

/ literatura

wrzesień/październik '25 / 4 (26)

Leonardo

Leonardo da Vinci to najbardziej znany artysta w historii. Ten wszechstronnie utalentowany geniusz miał ogromny wpływ na wszystkie dziedziny sztuki

i wiedzy, którymi się zajmował. Były wśród nich: malarstwo, rysunek, architektura, nauki przyrodnicze, anatomia, matematyka, inżynieria

i astronomia. Jako artysta wykazywał się nie tylko doskonałym kunsztem, ale także analitycznym podejściem do ludzkiego ciała, natury i praw fizyki.

Z jego dorobku zachowało się niewiele prac – szacuje się, że jest ich około trzydziestu. Są to dzieła bezcenne, które wymagają wyjątkowej ochrony, dlatego dostęp do nich – nawet jeśli możliwy – jest bardzo ograniczony. Eksponowana

w paryskim Luwrze Mona Lisa zabezpieczona jest pancerną szybą i stale otoczona tłumami chcącymi obejrzeć najsłynniejszy na świecie obraz. W takich warunkach trudno dokładnie przyjrzeć się dziełu i jego znaczącym detalom.

Książka Leonardo. Zbliżenia (od czerwca 2025 na półkach księgarskich - przyp. red.), której autorem jest Stefano Zuffi, daje możliwość bliższego oglądu arcydzieł mistrza włoskiego renesansu. Pracom, reprodukowanym także we fragmentach pozwalających dostrzec nawet najdrobniejsze elementy, towarzyszą zwięzłe komentarze, dzięki którym możemy lepiej zrozumieć treści dzieł i ich aspekty formalne. Przejrzysty układ tematyczny i świetnej jakości reprodukcje zapraszają czytelnika w intersującą podróż przez najważniejsze wątki twórczości Leonarda da Vinci.

Stefano Zuffi jest włoskim historykiem sztuki specjalizującym się w malarstwie renesansu i baroku. Na swoim koncie ma ponad sześćdziesiąt publikacji, w tym książki na temat Dürera, Michała Anioła, Rembrandta, Vermeera, Tycjana i Caravaggia. (muzeon.pl)

Leonardo. Zbliżenia
tytuł oryginału: Leonardo in Details

autor: Stefano Zuffi
tłumaczenie: Hanna Kostołowska

Wydawnictwo Arkady

/ literatura

maj/czerwiec'25 / 3 (25)

Rubinstein w obłokach

Co się stanie, gdy filharmonia zamówi biografię słynnego pianisty? Zwłaszcza jeśli ma być to książka dla dzieci? Może powstać fantastyczno-surrealistyczna opowieść pełna zaskakujących bohaterów, w której muzyka Artura Rubinsteina napędza pływający

w obłokach transatlantyk. Na pomysł wydawnictwa dla najmłodszych, które przybliżyłoby im postać Rubinsteina, czyli patrona Filharmonii Łódzkiej, wpadli pracownicy instytucji. Zadania podjął się wzięty autor literatury dla dzieci (większych

i mniejszych), czyli Grzegorz Kasdepke.

O książce pod tytułem „Pan Artur gra nudzie na nosie! Czyli najdziwniejsza książka o Rubinsteinie” z jej autorem rozmawia Grzegorz Szczepaniak.

Pan-Artur.webp

​Grzegorz Szczepaniak: Ponieważ rozmawiamy w przeddzień premiery „najdziwniejszej książki o Rubinsteinie” i musimy tak porozmawiać, żeby zachęcić do lektury, ale za wiele nie zdradzić, to pomyślałem, że pomówimy o kreatywności i dystansie do różnych spraw. Na początek proszę zdradzić, w jaki sposób potrafi pan opublikować siedem książek w ciągu jednego roku?

Grzegorz Kasdepke: Pojęcia nie mam, ale to rzeczywiście jakieś szaleństwo. Nie bardzo kojarzę, żeby mi się przytrafiło.

 

Wikipedia…

Proszę nie kończyć. Odpowiedź wpisuje się w opcję „miej dystans” – w tym przypadku do tego, co znajduje się w Internecie. Chyba za mało poświęcam temu uwagi. Informacjami o mnie zarządzają bodaj czterej wikipedyści – i jestem im wdzięczny za ich pracę

i zainteresowanie – ale nawet im zdarzają się pomyłki. Wydaje mi się rzeczą oczywistą, że nie można napisać siedmiu książek

w jednym roku. Natomiast kilka może się ukazać. To wynik wielu czynników, ale najczęściej decyzji wydawnictw, często zresztą sprowokowanych wydarzeniami, na które nie mamy wpływu: choćby wybuchem pandemii czy wojny w Ukrainie. W niektórych przypadkach – kiedy książki ukazują się w różnych wydawnictwach, a przecież z różnymi współpracuję – może to wywołać swoistą lawinę. Efektem jest potem taki książkowy „kanibalizm”, kiedy jedne moje tytuły konkurują na rynku z innymi. Bywa też, że autorzy notek mylą datę pierwszego wydania z datą wznowienia książki. No i mamy potem takie, a nie inne efekty.

 

Trochę odetchnąłem, bo przy sprawdzaniu tej informacji zakręciło mi się w głowie. Zgaduję też, że pracownikom Filharmonii Łódzkiej zakręciło się w głowie, kiedy opowiedział im pan o pomyśle na książkę. Żeby pozostać wiernym zasadzie, że za wiele nie zdradzamy z jej treści, nie wiem, czy powinienem zapytać o jeden z początkowych wątków, kiedy z pana książki znikały trzy napisane już rozdziały. Nie jest to echo zmagań z zadaną materią, tj. napisaniem biografii Rubinsteina dla dzieci?

Nie, myślę, że jeśli się pisze książkę dla dzieci, to ważne są przede wszystkim: wyobraźnia, pomysł, odpowiednio dobrany język – i na tych trzech czynnikach należy się skupić. Nie jestem specjalistą od pisania biografii, od razu więc założyłem, że moja książka biografią nie będzie. Nieźle za to radzę sobie z tworzeniem zabawnych, wciągających opowieści, które podstępnie przemycają do głów młodych czytelników całkiem sporo dydaktycznej treści – za co zresztą otrzymałem kiedyś Nagrodę Kallimacha. Dlatego pojawił się inny pomysł, ale o nim przed premierą musimy trochę bardziej milczeć niż opowiadać.

 

Spróbujmy.

To może tak: przyznam, że bardzo często wiem, jak powinno brzmieć pierwsze zdanie mego nowego utworu, ale drugie zdanie to już zagadka. Książka w trakcie pisania zaczyna żyć swoim własnym życiem. Oczywiście podobnie było i w tym przypadku. Założenie było takie: przekonać młodych czytelników do Rubinsteina. W szerokim sensie tego słowa. Pokazać go nie jako spiżową postać – chociaż oczywiście taką postacią się stał i taką pozostaje – ale jako człowieka niezwykle interesującego i pogodnego. Ten portret nie musi być „oczywisty”, jeden do jednego – uznałem, że może być w stylu Pabla Picassa z okresu kubistycznego. Nie przez przypadek mistrz Pablo pojawia się w książce. Zresztą Rubinstein rzeczywiście dość często się z nim spotykał…

Mieliśmy za wiele nie zdradzać.

Oczywiście. Wracając do pytania – nie wiem, czy od mojego pomysłu komukolwiek zakręciło się w głowie, ale wiem, że został ciepło przyjęty, spodobał się. I to już w trakcie pierwszej rozmowy, która trwała ponad godzinę. Wprawdzie pomysł musiał jeszcze zaakceptować dyrektor filharmonii, ale i jemu przypadła koncepcja do gustu. Zatem mogłem przystąpić do pracy. Książkę napisałem stosunkowo szybko, kończyłem dokładnie dwa lata temu, w styczniu 2023 roku. Wysłałem ją i nastała długa cisza. Okazało się potem, że trafiła do skrzynki mailowej chorującej akurat osoby, a przez to i nieobecnej. Zapadło milczenie. Zacząłem podejrzewać, iż oznacza jedno: książka nie podoba się i Filharmonia nie wie, jak to delikatnie przekazać autorowi. Z kolei Filharmonia nie chciała mnie naciskać, bo przecież nie można popędzać pisarza. Czas mijał. Na szczęście po wielu miesiącach zdecydowałem się sięgnąć po słuchawkę, aby zapytać, czy z tekstem jest aż tak źle. No i wtedy wszystko się wyjaśniło. Gdy do pracy nad książką dołączyło łódzkie Wydawnictwo Literatura, wszystko nabrało tempa. Wydawnictwo i redaktorzy byli jednak zaskoczeni, że zamiast pracować nad klasyczną opowieścią o życiu sławnego człowieka, obcują z tekstem, któremu najbliżej do nurtu steampunk – czyli odmiany fantastyki nawiązującej do „epoki pary”. Akcja rozgrywa się niby współcześnie, ale i w świecie wielkich maszyn parowych, a wśród bohaterów prawdziwych przechadzają się i postacie fantastyczne.

 

Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę się zgodzić. Rozumiem, że takie było zamierzenie, ale efekt przypomina mi bardziej literaturę surrealistyczną. Mam nadzieję, że odbierze pan tę uwagę jako komplement: wydaje mi się, że narracja „najdziwniejszej książki

o Arturze Rubinsteinie” chwilami nawiązuje do klasyki surrealizmu. Nienachalnie wyczuwam tam ducha Borisa Viana.

Zrobiło się miło, lubię Viana. Tak czy inaczej nie jest to biografia, tylko opowieść…

 

Która nie może się zacząć. Proszę tego nie powtarzać w Filharmonii, bo obiecałem, że przed premierą tylko ja przeczytam elektroniczną wersję książki przesłaną mi w trybie nadzwyczajnym i poufnym, ale nie udało się. Czytała ją również moja dziesięcioletnia córka i zwróciła uwagę, że już przeczytała połowę, a ta opowieść ciągle się zaczyna.

Ciekawe spostrzeżenie i słuszne. Zależało mi na osiągnięciu efektu zamrożonego, a przynajmniej spowolnionego czasu – jak we śnie. A jednocześnie w tym przeciąganym początku dzieje się bardzo dużo. Przybywa główny bohater, pojawia się wielki statek pasażerski, taki transatlantyk, który pobudzał moją wyobraźnię od dziecka i który wciąż pływa w moich marzeniach. Tylko że ten akurat okręt nie pływa po wodzie.

 

Znowu zdradzamy jednak szczegóły, a nie powinniśmy. Porozmawiajmy więc o twórczości i takiej pana pisarskiej manierze, by nie wyjaśniać wszystkiego czytelnikom, tylko zapraszać ich do poszukiwań. Jako pisarz wydaje się pan raczej niezbyt zazdrosny o uwagę odbiorców.

Można to i tak nazwać. Żyjemy w czasach kształtowanych przez przyśpieszającą rewolucję technologiczno-informatyczną. Pomyślmy chociażby o Internecie. Zmienił nasze, dorosłych, życie. Ale jest oczywistością dla dzieci, bo z ich punktu widzenia zawsze był. Bawią się nim, ale i potrafią czerpać z niego wiedzę. Dlatego zdarza mi się w książce zachęcać do sprawdzania opisywanych wydarzeń czy informacji – ba, nawet wskazuję, gdzie można to robić. I robię to nie tylko z myślą o dzieciach, ale też o nauczycielach i rodzicach, bo przecież dzieci uwielbiają czytać wraz z mamą i tatą.

 

Dzieci uwielbiają czytać mamie i tacie, przynajmniej niektóre. I lubią też oglądać. W pewien sposób jest oczywiste, że pana książka jest pięknie zilustrowana przez Joannę Rusinek. Oczywiste, bo polska ilustracja ma się według mnie znakomicie i to jest także pewien fenomen. Zgodzi się pan z tezą, że współcześni autorzy literatury dla dzieci mają sporo szczęścia, że trafili na czasy takiego urodzaju ilustracyjnego?

 Tak, zdecydowanie można się z tym zgodzić. Asia Rusinek pięknie zilustrowała moją opowieść. Bardzo byłem ciekaw efektów jej pracy. A wracając do dobrostanu współczesnej polskiej ilustracji, to mamy znakomite korzenie. Już w dwudziestoleciu pojawili się znakomici twórcy, choćby Jan Marcin Szancer. Po wojnie nastąpiła wręcz erupcja rozmaitych talentów: Butenko, Stanny, Grabiński…! Wymieniać można długo. Współcześni ilustratorzy przejęli pałeczkę w sztafecie i odnoszą międzynarodowe sukcesy. Ostatnio byłem w Wiedniu i – jak niemal zawsze, kiedy tam jestem – zajrzałem do Albertiny. Serce rośnie, jak w takiej świątyni sztuki wchodzi się do muzealnego sklepiku i patrzy na książki ilustrowane przez Polaków.

Nie wierzę, że nie wspomniał pan o tekstach. Ja w pewien sposób „rosnę” z moją córką. Odkrywam, że od czasów, kiedy mi – na szczęście mało skutecznie – wybijano z głowy zainteresowanie książkami, zmuszając do czytania „Naszej szkapy” i podobnych dzieł, z którymi dzieci po prostu nie powinny mieć żadnej styczności, zmieniło się wszystko. Ta literatura jest znakomita. Polska, ale też obca: francuska, szwedzka, anglosaska. To się czyta. To się też ogląda. Już dotknięcie takiej książki, otwarcie to prawdziwa przygoda. Ilustratorzy mają nad czym pracować, mają szansę tworzyć piękne rysunki do pięknych tekstów.

 Jasne, ilustratorzy mają co ilustrować – nasza literatura dla dzieci jest uznawana za jedną z najciekawszych na świecie. Ale potrafią też przygotowywać wspaniałe picture booki samodzielnie, bez udziału pisarzy. Choćby Mizielińscy czy Socha. Na szczęście dają się też namawiać na współpracę z literatami. Dzięki temu dzieci, rodzice i dziadkowie mają teraz w czym przebierać. W przeciwieństwie do czasów mego dzieciństwa. Pochodzę z Białegostoku i pamiętam, że każdego dnia po szkole ruszałem na wędrówkę, od księgarni do księgarni, w poszukiwaniu jakiejś ciekawej książki. Niby było ich dużo, ale do czytania – żadnej! A jeżeli już, to najczęściej

w ulubionym antykwariacie przy Rynku Kościuszki. Książkę należało wytropić, zdobyć, ustrzelić – jak na polowaniu. A dzisiaj można dostać oczopląsu, wchodząc między księgarskie półki… Oferta jest bogata, także wśród książek dla najmłodszych – dobrych literacko, znakomitych graficznie. Myślę, że w dużej mierze to zasługa Wydawnictwa Dwie Siostry, które przed laty postawiło na jakość – i nigdy nie poszło na żadne kompromisy!

 

Wróćmy do Rubinsteina i „najdziwniejszej książki” o nim. Po jej lekturze tak sobie myślę, że trochę pan uciekł od pisania o samym artyście. A to przecież barwna postać: był nie tylko wielkim muzykiem, znakomitym pianistą. Miał też talent pisarski, co można ocenić, czytając „Moje młode lata”, czyli napisaną ze swadą i lekkością bardzo zajmującą autobiografię artysty. Był człowiekiem

o pogodnym usposobieniu, otwartym na ludzi, świadkiem Belle Epoque, podróżnikiem. Pisanie o nim wydaje się przyjemnością.

Ale to także odpowiedzialność. Nie chcę, by ktoś sobie pomyślał, że ja od tej odpowiedzialności uciekłem, bo to nie jest prawda. Ale pisanie biografii to inny rodzaj pracy, to jest specjalizacja. W mojej książce pokazuję Rubinsteina takim, jakim go odbieram, ale to nie jest portret w dosłownym sensie tego słowa.

 

W efekcie artysta jest bohaterem tej książki, ale najważniejsze w niej nie są jego dzieje, a zaproszenie, by odnaleźć go dla siebie, posłuchać muzyki w jego wykonaniu, poczytać o czasach, w których żył. To jest taka literacka postać „z krwi i kości”, ale pozostaje nieco tajemnicza, fantastyczna. Można go w tej książce dotknąć, ale jest też ponad tym światem, który pan dla niego stworzył, jest taki trochę metafizyczny. Mali czytelnicy go w tym świecie dostrzegą?

 Jestem pewny, że tak. Dzieci, do których książka jest kierowana, czyli, jak już wspominałem, osoby powyżej 7. roku życia, mają wspaniałe poczucie humoru, a jednocześnie potrafią abstrakcyjnie myśleć. I bez trudu oddzielą postaci fikcyjne od prawdziwych, fakty od bajdurzeń. Mam nadzieję, że porządnie obśmieją się, czytając moją książkę, a że czegoś przy okazji się nauczą, to już… trudno!

/ literatura

maj/czerwiec'25 / 3 (25)

Michał Nogaś o twórczości Hanny Krall

90. URODZINY REPORTERKI

— Miałam 17 lat, gdy poszłam na praktykę do „Głosu Pracy". (...)

Praktykami kierował Michał Gawałkiewicz, przedwojenny dziennikarz, powstaniec warszawski. Posłali mnie do Wedla, to było niedaleko redakcji, na Zamoyskiego. Przy stołach siedziały kobiety i ręcznie dekorowały torciki. Siedziały tak całe życie, kolejne pokolenia – babki i matki, teraz siedzą córki i wnuczki. Napisałam o tym, o kobietach, które siedzą i całe życie ręcznie dekorują wedlowskie torciki. To był tekst na dwie małe szpalty, czyli półtorej strony musiało być, nie więcej. Reportażyczek taki.

Potem była ocena praktyki. Było nas kilkoro z różnych wydziałów, Gawałkiewicz omawiał teksty wszystkich, omawiał – a o moim reportażyczku nic. Pomyślałam: „No nie, chyba niedobrze". Aż na samym końcu powiedział: „A ta Krallówna… Ta Krallówna to będzie kiedyś królewną reportażu". Tak dokładnie powiedział.

Prędko poleciałam do telefonu, zadzwoniłam do mamy. „Mamo, wiesz, co powiedział pan redaktor? Powiedział, że będę kiedyś królewną reportażu!"

— tak mówiła mi w rozmowie w 2022 roku.

Pan Gawałkiewicz się nieco pomylił. Została KRÓLOWĄ reportażu. Dała polskiej literaturze książki, których lektury, znaczenia i języka się nie zapomina.

W innej rozmowie wspominała pierwsze spotkanie z Markiem Edelmanem, bohaterem jednej z najważniejszych — myślę, że nie tylko polskich — książek XX wieku i o XX wieku.

— Spotkaliśmy się, żeby doktor Edelman przeczytał i sprawdził mój tekst, taki reportażyczek o operacji profesora Molla. Był to by-pass w stanie ostrym. Nie robiono takich operacji przed Mollem i profesor nie wierzył, że ja cokolwiek z tych opowieści

o tętnicach i aortach rozumiem. Umawialiśmy się z doktorem Edelmanem na to spotkanie przez telefon i oboje uważaliśmy, że się nie poznamy w tej kawiarni, że jedno nie wie, jak drugie wygląda. Przyjechałam do Łodzi przed czasem i czekałam. Gdy wszedł, zrozumiałam, że ja go pamiętam.

— Skąd?

— Z domu dziecka. Byłam po wojnie w domu dziecka w Otwocku kierowanym przez Lubę Blumową, żonę Abraszy Bluma, przywódcy Bundu w getcie warszawskim, największego dla Marka autorytetu.

Zadedykował mu swoją książkę „Getto walczy”, tę ze wstępem Zofii Nałkowskiej. Luba przed wojną, w czasie wojny w getcie i po wojnie organizowała i prowadziła szkoły pielęgniarskie, nauczyła się tego kiedyś w Belgii. No i kierowała domem dziecka w Otwocku. W którym widywałam Marka Edelmana. Wysoki, chudy, z wąsikiem, siadał obok Luby w jadalni podczas obiadu i tylko z nią rozmawiał.

Każda rozmowa z Hanną Krall to wydarzenie, którego się nie zapomina. W zdaniach, które kreśli, jest bezbłędna. W opiniach bywa bezwzględna, ale nie myli się — zna życie

i ludzi jak mało kto. Wie doskonale, czym jest przyjaźń, miłość, bliskość i przywiązanie.

O złu i istocie człowieczeństwa opowiada tak, że za każdym razem są to lekcje najważniejsze.

Czasem nie zdajemy sobie sprawy ze szczęścia, jakim jest jej obecność wśród nas. Niech trwa przez kolejne dekady.

Pani Hanno, wielka wdzięczność i podziw. Za wszystko!     (facebook)

Hanna Krall.jpg

Pożegnanie z Narwią to opowieść Hanny Krall o sobie samej, w rozmowie

z Wojciechem Tochmanem.  Także

o XX i XXI wieku, które przepływają przez nią i przez jej książki. O sprawach fundamentalnych, ale i najsmutniejszych. Rozmowie towarzyszy wędrówka po najważniejszych dla niej miejscach.
Hanna Krall – światowa reporterka, której książki, w tym ponad sto przekładów, na stałe weszły do kanonu reportażu.
Wojciech Tochman – jeden

z najważniejszych polskich reporterów

i autorów literatury faktu.

"Blady świt" Grzegorza Dziedzica
nagrodzony

Książka Żadnych bogów, żadnych panów – pierwsza część “Trylogii chicagowskiej” autorstwa Grzegorza Dziedzica, otrzymała Nagrodę Wielkiego Kalibru (rok 2022). Wygrała także konkurs Kryminalny Debiut Roku na festiwalu Gwiazdozbiór Kryminalny Kujawy i Pomorze. 

Tak o książce pisze Wojciech Chmielarz - pisarz, który uznał ten tytuł za „jeden

z najlepszych kryminalnych debiutów ostatnich lat”:

Jeśli miałbym wymienić największą zaletę tej powieści, to byłby to właśnie obraz Chicago. Serio, od czasu Breslau Mocka nie było chyba w polskiej literaturze kryminalnej tak szczerego, czułego i równocześnie okrutnego opisu miasta. A wiecie Państwo, że konkurencja na tym polu jest ogromna. Włóczenie się razem z bohaterami po knajpach, tawernach, rzeźniach, bekjardach, bejsmentach, podwórkach to przyjemność sama

w sobie. A Dziedzic pisze tak sensualnie, że niemal czujemy woń wódki i whisky, zapach krwi świeżo zarżniętych zwierząt i smród gnijącego mięsa. Bardzo to jest dobre, bardzo.

Dużo jest w tej książce ładnych obrazków. Sceny bijatyk - świetne. Pościgi? Doskonałe. Nawet sceny domowe, kiedy bohater wstaje i je śniadanie - dobre! I wiele z tych scen jest filmowych, w tym sensie, że je po prostu widzimy. Same przewijają się nam przed oczyma.

Gangway to druga część "Trylogii chicagowskiej". W opinii Roberta Małeckiego to: Jedna z najciekawszych przygód literackich, jakie ostatnio przeżyłem. Polecam gorąco!
Walka o władzę w gangsterskim podziemiu Chicago i wyścig z czasem, by odnaleźć zaginionego przyjaciela.
Teodor Rucki wraca do Chicago po trzech latach tułaczki, żeby wykonać ryzykowne zlecenie. Jeśli mu się powiedzie, do Wietrznego Miasta popłynie strumień szmuglowanej whisky, a Rucki stanie się bogaczem. Jest tylko jeden problem: tę whisky trzeba najpierw ukraść bossowi włoskiej mafii Johnny’emu Torrio i jego prawej ręce, niejakiemu Dużemu Alowi Capone.
Ale Rucki przybywa do Chicago też z innego powodu: w podejrzanych okolicznościach zniknął jego przyjaciel, były ksiądz Roman Ogorzałek. Teo zaczyna śledztwo w sprawie, którą nie chce się zainteresować nikt inny. Trop prowadzi do środowiska miejscowej bohemy, spirytystów i głosicieli nowych teorii społecznych, które mają zmienić oblicze świata.


Gangway to tętniąca jazzem, rozegrana w gangsterskich zaułkach kontynuacja doskonale przyjętego i nagradzanego kryminału Żadnych bogów, żadnych panów. Od lat nie było

w polskiej literaturze twórcy, który potrafiłby tak sugestywnie i tak wartko jak Grzegorz Dziedzic opisać rzeczywistość mafijnych porachunków, kryminalnych zagadek i tonących w stylowym mroku miast.

 

Blady świt, z Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa, to zakończenie “Trylogii chicagowskiej”.

Jeden z Czytelnikow wspomina: Podobała mi się cała trylogia, ale “Blady świt” był chyba najlepszą częścią.
To bez wątpienia najbardziej udana powieść gangsterska, jaka wyszła spod pióra polskiego autora. Jej dodatkowym atutem jest to, że koncentruje się na środowisku polskiej emigracji w okresie międzywojennym. To szczególny czas w dziejach Stanów Zjednoczonych, kiedy to przynależność do gangów, które najczęściej miały ściśle narodowy charakter, była dla wielu młodych ludzi jedyną szansą na wydobycie się z nędzy

i prowadzenia życia, o jakim w rodzinnym kraju nawet nie mogli marzyć.
W tej części autor kontynuuje historię Teodora Ruckiego, który po wyjściu z więzienia nie tylko ponownie obejmuje władzę nad polskim gangiem, ale staje się jednym

z najważniejszych bossów w Chicago. Bardzo udanym zabiegiem było połączenie literackiej fikcji z faktami i wykorzystanie w tym celu autentycznych postaci.
W tej części nie ma chwili przestoju, cały czas coś się dzieje i trudno odłożyć książkę, która aż prosi się o to, żeby wziął ją na warsztat jakiś dobry reżyser filmowy.
Przyznaję, że ta powieść, jak i cała trylogia, trafiła idealnie w moje oczekiwania i dawno nie byłem tak usatysfakcjonowany z lektury.  Gorąco polecam.

 

 

Miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, triumf i upadek. Pod płaszczykiem powieści kryminalnej osadzonej w Chicago lat 20. kryje się znacznie więcej: opowieść

o nieodkrytej historii amerykańskiej Polonii i najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej duszy. Napisana z filmowym rozmachem i w najlepszym literackim stylu opowieść

o szalonej mafijnej karierze, krwawej vendetcie i cenie, jaką trzeba zapłacić za złudzenie sprawiedliwości.

Grzegorz Dziedzic (ur. 1974) – pochodzi z Tarnowa, mieszka w Chicago, od 1999 roku eksploruje zaułki miasta, które uczynił tłem swojej pierwszej kryminalnej serii.

Z wykształcenia i zawodu psychoterapeuta. Znajomość ludzkich charakterów

i motywacji pomaga mu tworzyć wiarygodnych i pełnokrwistych bohaterów. 

Gratulujemy z oczekiwaniem na wydanie kolejnej, równie ciekawej powieści.

Zadnych bogow....jpg
Gangway.jpg

Agata Tuszyńska o swojej książce

Urodził się 16 maja 1920 roku w Warszawie. Leopold Tyrmand, syn Mieczysława, właściciela hurtowni skór, wnuk Zelmana, członka zarządu synagogi Nożyków. Autor “Dziennika 54” i kultowej powieści “Zły” długo przedstawił się jak baron kurlandzki. Po wojennej epopei przetrwania (Wilno, Niemcy, Szwecja) wrócił do Warszawy, gdzie funkcjonował brawurowo jako najbardziej kolorowy bikiniarz PRL-u. Z czasem na cenzurowanym. Rzecznik jazzu, wielbiciel brylantyny i kolorowych skarpetek był “jak paw na tym szarym stalinowsko-bolszewickim tle”, wedle określenia Ludwika Jerzego Kerna. W 1965 roku opuścił Polskę na zawsze. "Przybyłem do Ameryki, aby bronić jej przed nią samą” - stwierdził i rozpoczął amerykańską przygodę.

Jej właśnie poświęcona jest moja książka TYRMANDOWIE. ROMANS AMERYKAŃSKI, opowieść o nowym wcieleniu nadwiślańskiego buntownika i uwodziciela.

Występują: Don Lolo, mąż i Misskeit, żona.

ONA, lat 23, doktorantka iberystyki renomowanego uniwersytetu Yale. Urodzona

i wychowana na Brooklynie w rodzinie żydowskiej.

ON, lat 50, polski pisarz, stypendysta Departamentu Stanu dla „znaczącej postaci opiniotwórczej”. Wychowany i urodzony w Warszawie.

Mary Ellen Fox i Leopold Tyrmand. Ich losy połączyły się wiosną 1970 roku w Nowym Jorku. Zostali razem przez kolejnych piętnaście lat, aż do jego nagłej śmierci na Florydzie. Nie dożył swoich 65 urodzin.     (facebook)

Agata Tuszynska.jpg

/ literatura

maj/czerwiec'25 / 3 (25)

szancer_krolowa_sniegu.jpg

Ilustracja
– mała furtka do wielkiej sztuki

DOROTA PIETRZYK

Z rzeczy, które wymyślił człowiek, książka jest jednym z jego największych dzieł. […] Zmienia się jej uroda, jej forma, ale jej funkcja, jej istota jest wieczna. Może być ilustrowana, być polem dla arcydzieła (…). Jest z natury stworzona dla piękna. Brzydota czyni jej cierpienie dotkliwym jak ból (…), ale za to co za radość, kiedy promienieje.

Józef Wilkoń

Korzenie polskiej szkoły ilustracji (tak zwyczajowo przyjęło się określać zjawisko istniejące w latach 50., 60. i 70. XX wieku w dziedzinie polskiej ilustracji książkowej) sięgają lat przedwojennych, a nawet dziewiętnastego stulecia.

Co prawda już w średniowieczu, czyli od początków samej książki, pojawiło się iluminatorstwo, które płynnie przeszło w staropolską grafikę i drzeworyt, następnie w barokową ilustrację, akwafortę (technika graficzna druku wklęsłego) i cynkografię (technika graficzna druku wypukłego), aż po kolejne odmiany drzeworytu i litografii. W XIX wieku, gdy Polska zniknęła z map, zaczęła się kształtować literatura dziecięca. Wydawanie książek dla dzieci bez obrazków nie było i nie jest możliwe. Oswajanie się dziecka

z książką, nawet takiego już czytającego, zawsze zaczyna się od ilustracji.

 

Podczas gdy w sztuce Europy przełomu wieków realizm ścigał się z ornamentyką secesyjną, polscy ilustratorzy stosowali nadmierny dydaktyzm, gdyż taka była wówczas literatura polska. Na szczęście ilustratorami książek nie byli tylko przypadkowi artyści. Stanisław Wyspiański, Edward Okuń czy Stanisław Witkiewicz, pozostający pod wpływem angielskiego ruchu Arts and Crafts, rosyjskich modernistów i szkoły ukraińskiej grafiki, traktowali książkę jak dzieło sztuki. Zmieniła się funkcja ilustracji. Nie tylko przedstawiała to, o czym opowiadała książka, lecz sprytnie wyślizgiwała się z ram, wykorzystując nowe techniki, takie jak fotografia czy kolaż, podpatrując nowoczesne style w sztuce. Skończył się czas ilustracji zachowawczej, nawiązującej do rysunków epoki wiktoriańskiej

w Anglii. I chociaż ilustracje Arthura Rackhama czy Beatrix Potter zachwycały i małych, i dużych, to dało się zaobserwować nowe trendy w polskiej ilustracji. Królował dowcip, uproszczona kompozycja, skrót myślowy. Dzieci nie tylko się tego nie bały, ale doskonale się odnajdowały, będąc otoczone skrawkami najnowszej sztuki. Głównie zachodniej, gdyż ukryci za żelazną kurtyną polscy twórcy bardzo starali się na wszelkie sposoby nawiązywać do stylów obowiązujących w sztuce światowej. Jednymi z pierwszych byli Franciszka i Stefan Themersonowie. Ich książki dla dzieci zachęcały do twórczej zabawy oraz eksperymentu. Ilustracja nareszcie przestała być ubogą krewną malarstwa. Do wydawnictw zaczęli zgłaszać się wybitni malarze i graficy. Nie ilustrowano wszakże tylko książek dla dzieci. Książki dla dorosłych to wyjątkowo ciekawa, a zanikająca powoli dziedzina ilustracji. Pamiętam książki moich rodziców – erotyczne rysuneczki Mai Berezowskiej, stojące wysoko na półce, które można było obejrzeć tylko wtedy, gdy rodziców nie było w domu. A dalej prace Szymona Kobylińskiego czy Antoniego Uniechowskiego, dopełniające wiedzę w książkach historycznych, czy rysunkową historyjkę profesora Filutka Zbigniewa Lengrena. Dzieci miały swojego Gapiszona Bohdana Butenki, ale bardziej działały na mnie ukazujące się w „Przekroju” konstruktywistyczno-fantastyczne rysunki Daniela Mroza czy nawiązujące do sztuki baroku niezwykłe wizje Franciszka Starowieyskiego.

szancer_krolowa_sniegu.jpg

Jan Marcin Szancer; Krolowa Śniegu 

Prawdziwy zachwyt nas, dzieci, i naszych rodziców wzbudziły ilustracje Jana Marcina Szancera do Pinokia, którego z siostrą znalazłyśmy pod choinką. Wróżka o Błękitnych Włosach śniła mi się po nocach! Tak, to było to. Rysunki artysty tak zawładnęły naszą wyobraźnią, iż rodzice na wyścigi kupowali wszystko, co ukazało się

z ilustracjami Szancera. I chociaż dzisiaj rysunki Vladyslava Yerko do Królowej Śniegu są równie piękne, to pamiętajmy, że książki w latach sześćdziesiątych, pojawiając się w wielotysięcznych nakładach, znikały z półek natychmiast, a bardzo często nawet na nie nie trafiały, będąc sprzedawane spod lady. Posiadanie książki z ilustracjami Szancera to było coś! W wyniszczonym wojną kraju chęć powrotu do kultury była ogromna, a nasi rodzice robili wszystko, byśmy mogli mieć to, czego im – dzieciom wojny – tak bardzo brakowało. Ilustracja miała się więc doskonale. Do Szancera dołączyli: Zbigniew Rychlicki, Janusz Grabiański, Janusz Stanny, Andrzej Strumiłło, Józef Wilkoń, Bożena Truchanowska, Olga Siemaszko i wielu innych. Wszyscy oni obok wspaniałych rysunków dla dzieci ilustrowali też książki dla dorosłych. Poza tym byli czynnymi artystami o wspaniałym dorobku malarskim, rzeźbiarskim oraz graficznym.

A dzisiaj, cóż… Chociaż rynek wydawniczy jest bardzo niestabilny, a prawie żadne wydawnictwo nie zatrudnia ilustratora na etat, to ilustratorzy książek rozkwitają wokół nas jak najwspanialsze kwiaty. Niestety, poza pracą ilustratora muszą mieć dodatkowe zajęcia, by się utrzymać finansowo, lecz na szczęście nie umniejsza to ich talentu ani osobowości twórczej. Myślę tutaj o Józefie Wilkoniu, który lubi tworzyć na papierze pakowym lub płótnie: „Papier nigdy nie oddaje tak wspaniałych efektów, delikatnych niuansów. Wydaje się, jakbym malował na jedwabiu”. Prawdziwy malarz – taszysta, z plam tworzący postaci, zwierzęta, budowle. Cudowny jest jego Don Kichot, rewelacyjna Księga Dżungli. Miesza techniki, stwarzając na płaszczyźnie ruch, wibrację, podmuch wiatru. To sztuka przez bardzo duże S, chociaż na małej powierzchni. Artysta rozszerza ją, stawiając obok ilustracji drewniane rzeźby. Mamy sejmiki ptasie, Arkę Noego, ryby, pająki, które, stojąc na zakopiańskiej wystawie obok rysunków jakby poruszających się w świetle, doskonale się dopełniają.

rysunek - Jozef Wilkon.jpg

rysunek - Jan Wilkon

rysunek - Andrzej_Strumillo.jpg

rysunek - Andrzej Strumiłło

Natomiast ilustratorski debiut Andrzeja Strumiłły stanowiła książka dla młodzieży zatytułowana Przygody Li Ta Hai. Zamówienie nie było przypadkowe – wydawnictwo zwróciło się do artysty, który znał już wówczas Azję z autopsji. W związku z wystawą indywidualną zorganizowaną w Pekinie w 1954 roku Strumiłło odbył bowiem podróż po Chinach uwiecznioną na blisko 200 rysunkach. Widziałam te rysunki jako nastolatka na wystawie w Krakowie i długo były moja inspiracją. Tak jak i kartki ze szkicownika artysty, które pomogły mi

w prowadzeniu własnego szkicownika. Bez wątpienia największą miłością obdarzył artysta malarstwo, jednakże i jego osiągnięcia na polu grafiki są niebagatelne. Ukazało się blisko sto pięćdziesiąt książek z jego ilustracjami lub z zaprojektowaną przez niego szatą graficzną. W latach 1982–1984 prowadził pracownię graficzną przy sekretariacie ONZ w Nowym Jorku. Po powrocie do Polski osiedlił się w Maćkowej Rudzie nad Czarną Hańczą. Po jego śmierci powstało tam muzeum. Spotkałam go tylko raz, gdy na festiwalu Tansmana

w Łodzi wystawił swoje Psalmy. To cykl 18 obrazów olejnych formatu 180x120 cm. Powstały w roku 1988 na potrzeby dźwigniętej z ruin synagogi sejneńskiej. Andrzej Strumiłło namalował wówczas 18 obrazów na każde okno synagogi. Poświęcił te prace pamięci Żydów. Artysta, wybierając psalmy, kierował się nie tylko ich dramaturgią równoległą do losu Żydów, ale też obrazowością bliską swojej 

wyobraźni. Człowiek pozostaje w nich nieokreślony, ani typem rasowym, ani epoką. Stoi nagi i ślepy pomiędzy słońcem i księżycem, jak i one z magmy ognistej powstały. To także ilustracja, chociaż ogromna i w pewnym sensie – użytkowa.

Janusz Stanny zwany jest „tytanem polskiej ilustracji” i twórcą „książek do patrzenia”. Stworzył charakterystyczny, rozpoznawalny na pierwszy rzut oka styl. Z wirtuozerią ilustrował bajki i baśnie, jak i literaturę przeznaczoną dla dorosłych. Artysta, którego ilustracje są pełne piękna, wrażliwości, zrozumienia dziecięcego świata. Dla nas, dorastających wśród tych cudownych, pełnych barw rysunków, to chwila wspomnień, zadumy i melancholii. Stanny wychował wielu grafików i artystów książki. Był promotorem około 250 prac dyplomowych. Wypowiadał się nie tylko poprzez ilustrację, lecz również jako grafik, plakacista i karykaturzysta. Pracował też przy filmach animowanych.

janusz_stanny.jpg

rysunek

Janusz

Stanny

Jedną ze spadkobierczyń doświadczenia oraz piękna ilustracji Stannego jest jego dawna studentka, Elżbieta Dudek. Obok setek rysunków wykonanych przez Elę dla Wydawnictw Szkolnych możemy obserwować jej rozwój artystyczny poprzez kreseczkowy, niezwykle misterny styl rysowania – zawsze na doskonałym papierze graficznym w kolorze écru – gdy z benedyktyńską cierpliwością piórkiem i tuszem wyczarowuje swój świat. Czasem są to przepiękne portrety warzyw, innym razem koronkowy kalendarz z damską bielizną, ilustrującą erotyki polskich poetów – Leśmiana, Staffa, Asnyka. Niezwykłe są portrety zwierząt – delikatne i zwiewne jak mgła potężne tygrysy, nosorożce, małpy, są Anioły a nawet Zasmarkany Bóg z Baśni i legend japońskich Marii Juszkiewiczowej. To jej inspiracja od wielu lat. Powiązanie poezji, przyrody, nadawanie zwierzętom ludzkich cech. A wszystko subtelne, mądre, poetyckie. Co ciekawe, brak mocnych kolorów nie przeszkadza dzieciom. Ilustracja Eli Siwy koń na wystawie Współczesna Polska Sztuka Książki zdobyła nagrodę jury dziecięcego, chociaż smutne zwierzę ma spętane kopyta i pysk. Widać pobudziła wyobraźnię najmłodszych. Artystka nie boi się też wyzwań. Wychodzi ze swego zacisza, by uczyć rysunku i malarstwa w stworzonej przez siebie autorskiej szkole artystycznej.

ela_dudek.fotodp_.jpg

rysunek - Elżbieta Dudek

Magdalena Żmijowska swoją pracę doktorską Zapomniana baśń – prawdziwa baśń poświęciła ilustracji. W swojej twórczości skupia się na łączeniu różnych mediów, scalając ze sobą ilustrację, fotografię i animację. To już trochę inna opowieść, gdyż po raz pierwszy wspominam ilustratorkę, która łączy analogowy rysunek, wycinankę i malarstwo z technikami cyfrowymi. Magda stara się przedstawić pierwotne teksty znanych nam baśni, które mimo drastyczności miały ogromny wpływ na nasz rozwój i kończyły się zawsze stosownym morałem. Nic tak nie łączy pokoleń jak wspólne przeżywanie, wspólna radość czy też łzy. Być może te nieocenzurowane wersje baśni są lepszą lekcją o tym, gdzie dobro jest dobrem, a zło złem. Przez zawieszone na łańcuszku czerwone szkiełko możemy dzięki zjawisku optycznemu nakładania się kolorów zobaczyć te odrzucone, a niewidoczne gołym okiem złe fragmenty baśni – ucięte nogi, trupie czaszki, szkielet Śpiącej Królewny. Gdy Magda tworzy ilustracje dla dzieci, to współpracuje również ze specjalistami z dziedzin medycznych. Razem z fizjoterapeutką projektuje książeczki dla dzieci o charakterze terapeutycznym, które skupiają się na m.in. na wykrywaniu ślepoty barw. Ponadto bierze również udział w konferencjach naukowych, prowadzi warsztaty dla dzieci i doskonali swój warsztat artystyczny.

A co z genialnymi ilustratorami, którzy pędzel i farby zamienili na komputer i wszelkiej maści tablety graficzne? Jestem nimi zachwycona, lecz również nieco zazdrosna, gdyż jako ilustracyjny dinozaur ciągle jeszcze lepiej władam pędzlem niż myszką, a do narzędzi tabletu podchodzę jak do jeża. Zachwycają mnie rysunki Emilii Dziubak o tak nieprawdopodobnym ładunku piękna i tak niezwykłych pomysłach, że chylę czoła przed jej techniką i wrażliwością. Paweł Pawlak, Iwona Chmielewska, Elżbieta Gaudasińska, Maria Ekier, Ela Wasiuczyńska, Agnieszka Rzeźniak, Stanisław Ożóg, Joanna Rusinek, Aleksandra Kucharska-Cybuch to wspaniali ilustratorzy niepracujący wyłącznie w programach graficznych. Naprzeciw nich równie wspaniali ilustratorzy cyfrowi – nawiązująca to angielskich tradycji ilustratorskich Aleksandra Michalska-Szwagierczak, Bovska, Agata Wierzbicka, Mizielińscy, Marianna Oklejak oraz wielu innych. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś: „Jeśli potrafisz jeszcze używać ołówka – to rysuj! Komputer zostaw dla innych!”.

 

No to zostawiam…

(Presto)

/ literatura

marzec/kwiecień  '25 / 2 (24)

Olga Tokarczuk
doktorem honoris causa paryskiej Sorbony 

Noblistka Olga Tokarczuk została uhonorowana 25 marca 2025 roku tytułem doktora honoris causa Sorbony. Pisarka odebrała ten tytuł podczas uroczystości na paryskiej uczelni, w towarzystwie siedmiorga innych laureatów reprezentujących zarówno nauki ścisłe, jak i humanistyczne, pochodzących z różnych kontynentów.

Olga-Tokarczuk-Sorbona-fot.-Jana-Karpienko

​"Z ogromną radością odbieram ten zaszczytny tytuł (...). Jestem jednak świadoma tego, że staję przed Akademią jako przybyszka z innego świata, z nieznanego miejsca

i nieokreślonego czasu, gdzie ani instrumenty naukowe (...), ani indeksy i recenzje nie grają istotnej roli" – powiedziała pisarka.

Przywołując temat poruszony w jednym z jej esejów (z tomu "Czuły narrator") mówiła

o sobie, iż "pochodzi z Krainy Metaksy" (od greckiego słowa "pomiędzy" - PAP) opisywanej przez Platona. Jest to przestrzeń, gdzie "biją źródła mitu, rodzą się opowieści (...). Tu mieszkają postaci z mitów, baśni i ballad. To świat sztuki i literatury"

– powiedziała pisarka.

Ostrzegła, iż "znaleźliśmy się w bardzo niepewnym, może nawet niebezpiecznym okresie historii świata. Stary porządek polityczny wydaje się rozsypywać w pył, podczas gdy nowy, powstający na naszych oczach, nabiera niepokojących kształtów". W wojnie o przywództwo nad światem "informacja wykorzystywana jest jako broń, za pomocą

Doktor honoris causa (z języka łacińskiego: „doktor dla zaszczytu”)  to akademicki tytuł honorowy, nadawany przez uczelnie osobom szczególnie zasłużonym dla nauki i kultury.

Nie wymaga posiadania formalnego wykształcenia, ale nadawany jest zazwyczaj osobom o wysokim statusie społecznym lub naukowym. Osoby obdarzone tytułem mają prawo dodawać do nazwiska skrót dr h.c., w przypadku kilku tytułów: dr h. c. mult.

której można wprowadzić w błąd, manipulować, oszukać, zwieść, w końcu zabić". Przekonywała, że w tej "rzeczywistości wszechobecnego kłamstwa" trzeba dbać o niezatracanie "rzeczywistych konturów naszego świata", "zwłaszcza w sytuacji, gdy napierają na nas hordy fałszerzy (...), zdolnych uczynić z czarnego białe, i odwrotnie".

Tokarczuk pytała, gdzie jest miejsce fikcji literackiej "w wojnie z fałszem, manipulacją, dezinformacją, mistyfikacją, fake newsami"

i o to, "czy mamy jeszcze prawo do fantazji?". Zastanawiała się, czego oczekują czytelnicy, którzy na spotkaniach autorskich pytają ją: "czy wszystko, co pani opisuje, to prawda?". "Co mam im powiedzieć? Że jest to prawda, która nigdy się nie wydarzyła?" - dodała. Wyznała, że gdy "wywołuje postaci i historie", zastanawia się sama: "czy ja kłamię?".

"Dlatego tak ważna jest dla mnie dzisiejsza ceremonia. Uhonorowanie mnie zaszczytnym tytułem doktory honoris causa uważam za symboliczne i polityczne uznanie przez Akademię naszej Krainy Metaksy, z której wszyscy przecież się wzięliśmy i w której spotykamy się, wciąż jak najbardziej realnie, choć bez granic, paszportów i języków" - powiedziała Tokarczuk.

Jej wystąpienie poprzedziło uhonorowanie przez władze Sorbony czworga innych osobistości: nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie, szefa Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian Klimatu Jamesa Fergusona Skea, brytyjskiej neurobiolożki Giovanny Mallucci

i kongijskiego mikrobiologa, jednego z odkrywców wirusa Ebola - Jean-Jacquesa Muyembe. Dokonania laureatów prezentowano kolejno w laudacjach. Pojawiali się na scenie w togach i biretach o barwach, które - jak przypomniał rektor Bernard Beignier - zgodnie z tradycją Sorbony przynależą różnym dyscyplinom: złoty - literaturze (stąd żółty kolor togi Olgi Tokarczuk - PAP), jasnoczerwony

- naukom ścisłym i medycynie. Tytuły doktorów honoris causa otrzymali następnie: filolog i badacz myśli Arystotelesa, profesor Uniwersytetu w Monachium (LMU) Oliver Primavesi, kanadyjski specjalista z dziedzin neuronauki Remi Quirion oraz ukraińska matematyczka Maryna Wiazowska.

Laudację polskiej noblistki wygłosiła literaturoznawczyni, wykładowczyni Sorbony, prof. Małgorzata Smorąg-Goldberg. Nawiązała do opowiadania Tokarczuk "Palec Stalina", w którym - jak przypomniała - palec dyktatora "leży na mapie i decyduje, dyktuje: granica będzie przebiegać tutaj. A wraz z nią wywróconych zostają tysiące istnień: przesiedlonych i wykorzenionych".

"Dyktatura, od łacińskiego dictare - powtarzać, mówić, dotyczy słów zagarniętych, wykolejonych przez politykę, pozbawionych ich sensu, uprowadzonych, zinstrumentalizowanych" - mówiła w laudacji Smorąg-Goldberg. Jak dodała, to właśnie "pisarz przychodzi, by odzyskać" słowa; "przywraca im bogactwo i różnorodność". Pisarstwo Olgi Tokarczuk jest gestem polegającym na "otwarciu, połączeniu, sprawieniu, że świat zabrzmi w swej zmiennej złożoności" - podsumowała badaczka.

Kilkugodzinna uroczystość przebiegała w Wielkim Amfiteatrze Sorbony – reprezentacyjnej sali, w której odbywają się uroczystości, konferencje i oficjalne wystąpienia. Amfiteatr został udostępniony w 1889 roku, a w 1975 roku został uznany za zabytek historyczny. Sala o amfiteatralnym układzie, z dziesięcioma trybunami na dwóch kondygnacjach może pomieścić prawie tysiąc osób. Przestrzeń nad sceną zdobi fresk Pierre’a Puvisa de Chavannesa - alegoria Sorbony, jako postaci kobiecej w otoczeniu innych postaci symbolizujących dziedziny nauki i sztuki (m.in. Poezji, Historii, Fizyki, Botaniki i Geometrii).

Prezydentka Sorbony Nathalie Drach-Temam podkreśliła, zwracając się do bohaterów wtorkowej uroczystości: "dołączacie do wspólnoty Uniwersytetu Paryskiego (Sorbony), ponieważ ucieleśniacie otwartość na świat, rzetelność, solidarność, humanizm, różnorodność, szacunek dla żywych, a także wolność przekonań i wolność słowa. Bogactwo waszej kariery i waszych dokonań

i waszego zaangażowania przyczynia się w znaczącym stopniu do szerzenia wartości, które leżą u podstaw naszego uniwersytetu".

Jak powiedziała PAP prof. Smorąg-Goldberg, starania o przyznanie zaszczytnego tytułu Oldze Tokarczuk rozpoczęły się jeszcze

w 2019 roku, gdy powstał projekt stowarzyszenia uniwersytetów europejskich, który dziś nosi nazwę 4EU+. Później, również w 2019 roku, Olga Tokarczuk i jej tłumaczka – Maryla Laurent, otrzymały nagrodę "Laure-Bataillon" za najlepszy przekład literacki na język francuski (za przekład "Ksiąg Jakubowych"). Z tej okazji odbyło się spotkanie na Sorbonie, na którym obecny był ówczesny rektor Jean Chambaz. Właśnie on nadał sprawie bieg, ale na przeszkodzie stanęła pandemia Covid-19, a potem - problemy związane

z powrotem do normalnej działalności. "Powoli, ta refleksja trwała, i potem (...) dwa lata temu, ustalona została data i liczba laureatów" - powiedziała prof. Smorąg Goldberg. Podkreśliła, że "to są procesy, które zajmują czas".

Przyznany przez Sorbonę zaszczytny tytuł akademicki jest czwartym, którym uhonorowały Olgę Tokarczuk uczelnie zagraniczne. Wcześniej uczynił to: Uniwersytet Sofijski (2022), Hong Kong Baptist University (2022) i Uniwersytet w Tel Awiwie (2023). W Polsce tytuł doktora honoris causa otrzymała na: Uniwersytecie Jagiellońskim (2021), Warszawskim i Wrocławskim (2022), Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (2024) i Uniwersytecie Gdańskim (2024).   (za Polską Agencją Prasową)

/ opowiadanie

marzec/kwiecień  '25 / 2 (24)

Zapomniane przez Noego

VOYTEK GLINKOWSKI

Dalia uchyliła okna. Świeży powiew wiatru wypełnił pokój.

- Jaki piękny dzień – pomyślała.

Szybko zjadła kawałek sera i świeży chleb. Uściskała, zajętą nawlekaniem wełnyna druty, matkę. To właśnie na dzisiaj zaplanowały

z Rahab wędrówkę po plaży. Tylko pięć mil. Mają zbierać muszle i barwne kamienie. To elementy składowe prezentu, który szykowały dla Baret... wychodziła za mąż. Naszyjnik miał być pamiątką ich przyjaźni trwającej właściwie od kiedy przyszły na świat.

- Ania! - zawołał Paweł - szybko! Z Rozanną coś nie tak.

Anna wbiegła do stajni. Rozanna, silna klacz, która przez ostatnie pięć lat pracowała w ich gospodarstwie, rżała i tupała.

- Paweł, głuptasie, biegnij po tatkę, Rozanna rodzi!

Pawełek pognał, potykając się o rozwiązane buty.

- Tatko! Tatko! - krzyczał - Będzie mały konik, zupełnie nowiutki - chłopiec śmiał się i płakał na przemian.

Bartłomiej właśnie kończył wieczorny posiłek, kiedy usłyszał wołanie chłopca. Gwałtownie odsunął blaszaną miskę i popędził do stajni. Zanim kilkuletni Pawełek, zasmarkany i spocony, doczołgał się z powrotem do stajni, na sianie w rogu drżał piękny, ciemnobrązowy źrebak. Ania klaskała w dłonie i intensywnie szukała w myślach imienia dla nowego przybysza.

- Tatko - złapała Bartłomieja za rękę - on będzie mój. Mój!

*****

Yo-Yo Ma i Zhang Zyi wracały ze szkoły do domu w milczeniu. Trzymały się za ręce i od czasu do czasu wymieniały spojrzenia. Ach, jaka radość i duma - zostały przyjęte na uniwersytet w Pekinie. Nie mogły doczekać się, kiedy oznajmią to matce. Nankin, w którym mieszkały, choć było stolicą prowincji, pachniało zaściankiem, a one marzyły o wielkim świecie. Pekin był daleko, ale był oknem na
ten ich wymarzony świat. Przyspieszyły kroku.

*****

Lilo i Tatew właśnie zamykali cerkiew.

- Widziałeś dzisiaj Osanna? - zapytał Lilo.

- Nie, chyba pracuje ciągle u Mehatu - powiedział Tatew. - Ramadan nadchodzi, to pewnie muszą skończyć kurnik, wiesz jaki jest ten Turek... nie wypuści Osanny póki nie będzie miał przed świętem nowego obejścia. Może powinniśmy sprawdzić, czy jego żona nie potrzebuje pomocy, to już końcówka ciąży.

- Nooo, jest taka wielka - zaśmiał się Lilo - że jak nic będą bliźniaki!

*****

Joshua podprowadził armię pod mury Jerycho. Bóg zabronił mu litości. Przeznaczył to miasto, powietrze, ziemię i wodę jedynie dla niego

i jego współplemieńców.

- Poderżnęliśmy gardła dwóm lokalnym - powiedział oficer rzucając pod nogi wodza garść kolorowych kamieni i muszle - to wszystko co miały w worku.

*****

Za stajnią poruszyły się zarośla.

- Dziwne - pomyślał Bartłomiej - nie ma przecież wiatru, a burza ma być dopiero w nocy. Może to ten dziki jeleń, który rozpędził wczoraj jarmark w Antonówce. Teraz czas godów, to szaleje. - Ach - machnął ręką. I wrócił do stajni raz jeszcze spojrzeć na Anulkowe źrebię.

- Nu tiepier - Kłym machnął brudnym łapskiem i trzydziestu obdartych mężczyzn przeskoczyło płot. Jedni trzymali siekiery, inni widły, kilku miało w rękach kwadratowe mauzery.

- Ubij Lacha! - wrzasnął Iwan - i mocnym kopniakiem otworzył drzwi chałupy. Anna chwyciła przerażonego Pawełka.

*****

Generał Matsui pokłonił się przed portretem cesarza. Wyszedł przed budynek i przywołał czekających oficerów. Szczeknął kilka krótkich rozkazów i 40 tysięcy, oddanych pełnią duszy i serca swojemu boskiemu władcy, ruszyło w kierunku Nankin. Trzeciej nocy pożary rozświetliły ulice miasta. Pomiędzy zwęglonymi ciałami zgwałconych dziewczynek słaniali się pijani żołdacy. Rankiem nad rzeką wykonali spektakl ścinania głów. Na drugim brzegu uciekający zamykali oczy...

*****

Talaat Pasza przeciągnął się i poczłapał do stołu. Na rozłożonej mapie tureckiego imperium beznamiętne czarne kleksy oznaczały setki ludzkich osiedli.

- No, to zaczynamy – pomyślał.

Utkwił wzrok w kropce podpisanej Cylicja. Chwycił za telefon. Tysiące bosych Ormian snuło się po pustyni, już nie zwracali uwagi na padające ciała. Dwóch mężczyzn co sił umykało w kierunku okolicznych wzgórz. Skręcili w południowy trakt. Wzdłuż drogi dyndały ciała ukrzyżowanych brzemiennych kobiet...

*****

Mandżuria, Kanaan, Auschwitz-Birkenau, Katyń, Nankin, Cylicja, Antonówka, Rwanda, Wołyń... Niedoskonałe zastąpić perfekcyjnym... Jedyną słuszną religią, jedynym słusznym systemem zasad, poglądem, myśleniem, kolorem, słowem...

/ rekordowa książka 

styczeń/luty  '25 / 1 (23)

najdluzsza ksiazka

Najdłuższa

książka

świata

... to nie tylko rekord, ale także sztuka. Ilan Manouach przekształcił cyfrowe wydanie mangi „One Piece” w dzieło, którego nie sposób przeczytać. To nietypowa pozycja o 21 450 stronach, która waży ponad 17 kilogramów.

Jej koszt to kilka średnich pensji.

Oto najdłuższa książka na świecie i, co ciekawe, nie da się jej przeczytać. Długa książka to pojęcie względne. Dla kogoś wyczerpującą lekturą będzie już 100 stron, a ktoś inny zmęczy się lub usatysfakcjonuje dopiero po 500. Cóż, w tym przypadku nie ma wątpliwości.

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że ta książka nie jest powieścią czy reportażem. Artysta Ilan Manouach połączył 21 450 stron popularnego komiksu „One Piece”, który ukazuje się w japońskim magazynie „Shōnen Jump” co tydzień od 1997 roku. Jego pierwotnym celem było stworzenie rzeźby odnoszącej się do sytuacji w branży komiksowej. Niespodziewanie powstała też najdłuższa książka w historii. Okazała się tak długa, że jej przeczytanie jest fizycznie niemożliwe.

W 2022 roku książka została wyceniona na 1900 euro, czyli ponad 9 tysięcy złotych. Dzieło nie jest przypisywane autorowi komiksu „One Piece”, a właśnie Manouachowi. Artysta wydrukował japońskie wydanie cyfrowe historyjek i złożył je w całość, traktując komiks nie jako książkę, ale jako „materiał rzeźbiarski”. W rozmowie z „The Guardian” rzecznik francuskiego wydawnictwa JBE powiedział, że ONEPIECE to nieczytelna rzeźba, która przybiera kształt książki – największej do tej pory pod względem liczby stron i szerokości grzbietu – która materializuje ekosystem internetowego rozpowszechniania komiksów.

Wydawca przygotował pięćdziesiąt podpisanych i ponumerowanych kopii rzeźby-książki. Każdy egzemplarz waży ponad

17 kilogramów, a grzbiet mierzy 80 centymetrów.

Komiks to towar i literatura jednocześnie

Manouach tłumaczy, że jego działo powstało z powodu obfitości dostępnych treści online i szalejącej cyfryzacji przemysłu komiksowego. To według wydawców rzuca wyzwanie branży komiksowej. Rekordowy tom ONEPIECE ma być propozycją zmiany postrzegania komiksu cyfrowego i jego ponownej oceny ilościowej jako Big Data.

Wydawnictwo JBE określa najdłuższą książkę na świecie jako „podwójny przedmiot”. Ma on wartość użytkową dla czytelników

i wartość wymienną dla kolekcjonerów. Artysta, tworząc książkę, której nie da się przeczytać w całości, chciał wskazać, że komiksy mogą być zarówno towarem, jak i literaturą. Teoria ta pojawiła się w branży już wcześniej. Inne wydawnictwo na przykład wydaje specjalne komiksy w ochronnym plastiku.

Co z prawami autorskimi?

Ponieważ ONEPIECE fizycznie nie da się przeczytać, wydawca uważa, że ​​nie mogło dojść do naruszenia praw autorskich. Keita Murano, członek międzynarodowego zespołu ds. praw w Shueisha, japońskim wydawnictwie mangi Ody, potwierdził, że nie konsultowano się z jego firmą w sprawie powstania najdłuższej książki na świecie.

Eiichiro Oda może nie dostać żadnych tantiem za rekordowy tom, ale dzięki swojej serii komiksów i tak jest najbogatszym twórcą mangi w historii. Jego majątek szacuje się na około 200 milionów dolarów. Sama seria jest wymieniona w Księdze Rekordów Guinnessa jako posiadająca najwięcej opublikowanych egzemplarzy (ponad 416 milionów).

Czy to na pewno najdłuższa książka na świecie?

Opisywane dzieło z miejsca zostało okrzyknięte jako najdłuższa książka na świecie. Jak widać, nie jest to jednak do końca oczywiste. Chodzi nie tylko o sam fakt, że publikacja jest nieczytelna, ale też istotny szczegół, że jej treść to nie literatura sensu stricto,

a komiks. Jaka inna pozycja mogłaby więc zostać nazwana najdłuższą książką na świecie? To zależy od kryteriów.

Pod względem liczby słów najdłuższa książka na świecie to prawdopodobnie „W poszukiwaniu straconego czasu” autorstwa Marcela Prousta. Ta monumentalna powieść składa się z siedmiu tomów i zawiera około 1,2 miliona słów w oryginalnym języku francuskim.

Jeśli za książkę uznać wielotomowe serie publikowane jako jedna spójna narracja, to rekord należy do „The Blah Story” autorstwa Nigela Toma, która zawiera aż 17 milionów słów i rozciąga się na ponad 7 tysięcy stron. Jest to jednak bardziej eksperymentalny projekt niż klasyczna powieść. (na podstawie "The Guardian" opracował Mateusz Łysiak; National Geographic) 

/ paszporty Polityki 2024 (książki)

styczeń/luty '25 / 6 (23
Paszporty „Polityki” rozdane. W styczniowy wieczór podczas gali w Warszawie dziennikarze tygodnika przyznali nagrody młodym twórcom. W kategorii „książki” laureatem został Jul Łyskawa za debiutancką powieść „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Literatura w tym roku zaskakiwała – mówiła ze sceny jedna z prowadzących galę, dziennikarka Justyna Sobolewska. Już same tytuły najciekawszych książek brzmią frapująco. 'Środki do pielęgnacji chmur’ Piotra Sommera, 'Wczoraj byłaś zła na zielono’ Elizy Kąckiej czy 'Magiczna rana’ Doroty Masłowskiej, książka, która wywołała sporo emocji i kłótni. W tym roku do łask wróciły biografie. Mogliśmy spojrzeć z nowej perspektywy na postaci znane, takie jak Konopnicka czy Boy-Żeleński, i te mniej znane, ale czasem czytanie biografii mogło nam przypomnieć, że niestety nie zmieniło się tak wiele mimo upływu lat. Mamy co czytać, bo książek wychodzi coraz więcej, ale jednocześnie co trzy dni w Polsce zamyka się księgarnia lub antykwariat, z miast znikają witryny z książkami. Dużo o tym w tym roku się mówiło, podobnie jak

o zarobkach w literaturze. Teraz czas na działania, które uregulują chaotyczny

i nieprzejrzysty rynek książki – zaapelowała.

Tegorocznym laureatem Paszportu „Polityki” w kategorii „książka” został urodzony

w 1984 roku w Warszawie Jul Łyskawa. Zdobywca nagrody jest redaktorem

i tłumaczem związanym z rynkiem czasopism i książek dziecięcych. „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” jest jego debiutem powieściowym, nad którym pracował siedem lat. To trzymająca w napięciu, pełna humoru, a zarazem zadająca całkiem poważne pytania (o działanie sztuki, o granice człowieczeństwa i o to, czy ludzkość w ogóle może się zmieniać), wielowątkowa saga, rozgrywająca się w amerykańskim miasteczku przypominającym Twin Peaks. Książka łączy rozmaite konwencje literackie i nie przypomina niczego, co w Polsce ostatnio pisano. Jak wyjaśniono w uzasadnieniu, Łyskawę nagrodzono za największe zaskoczenie literackie roku, za odwagę i szerokie horyzonty, za śmiech i wzruszenie.

Jul Lyskawa

W pierwszej kolejności powinienem podziękować manikiurzystce Justyny i producentowi lakierów, których używa do paznokci, bo zdaje się, że właśnie podczas zabiegu kosmetycznego doszło do pierwszych wzruszeń moją książką. Z tych oparów lakierowych rozbłysły gwiazdy do recenzji w 'Polityce’ i jak widać, nie dało się już tego odkręcić, co mnie bardzo cieszy” – zaczął swoją przemowę Jul Łyskawa, dziękując przy okazji bliskim oraz osobom, które pracowały nad powieścią.

„Nagrodę chciałem dedykować statystycznemu polskiemu czytelnikowi, który przeczytał w minionym roku 0,6 książki” – kontynuował laureat. „W tych rankingach europejskich czytelnictwa jesteśmy niżej niż w rankingach piłkarskich, co jest nie lada wyczynem. Ale chciałbym zaproponować, żebyśmy przestali się śmiać z tego czytelnika, bo to w sumie jest bardzo smutne, i wyobrazili sobie, że nim jesteśmy i nagle nachodzi nas ochota, żeby przeczytać te swoje 0,6 książki rocznie, ale nie znamy się na literaturze, chcemy więc kupić tę książkę i udajemy się tam, gdzie sprzedaje się w Polsce książki, a więc na pocztę albo do supermarketu, albo do sieciowej księgarni, jeśli jesteśmy z dużego miasta, albo do netu, tam, gdzie jest najtaniej. Gdy wracamy do domu z wypromowaną w takim miejscu książką, nic dziwnego, że mamy dość literatury na resztę roku. - zauważył  autor.

Następnie Jul Łyskawa przywołał realia polskiego rynku książki. Tak jak wspomniała Justyna, co trzy dni padają księgarnie prowadzone przez pasjonatów, małe wydawnictwa zastanawiają się, czy jeśli podniosą nakład arcydzieła ze śmiesznych 800 do równie śmiesznego 1000 egzemplarzy, to czy nie zbankrutują. Ludzie piszący, recenzujący, krytykujący, tworzący scenę literacką w naszym kraju pracują na ogół za śmieszne pieniądze albo prawie w ogóle nie za pieniądze, robią to z pasji, a to właśnie ci pasjonaci mogliby pokazać czytelnikowi, że literatura może go złapać za jaja mocno, ale tak, że mu się spodoba, albo przeciwnie – nie spodoba mu się, ale zacznie myśleć. Do tego potrzebne jest wsparcie odgórne, potrzebna jest inicjatywa systemowa, nie debata na temat problemów rynku książki w Polsce, tylko konkretne działania, bo ogólnopolskie czytanie wierszy Kochanowskiego nie podniesie tego, jak są czytane w Polsce książki, ani tym bardziej nie podniesie tego zapalanie zielonego światła przed wielkimi dystrybutorami i hurtownikami do tego, żeby to oni decydowali

o polskim rynku książki, bo literatura to nie są mrożonki, więc to nie hurtownicy i dystrybutorzy powinni tutaj decydować. Czytające społeczeństwo to społeczeństwo mądrzejsze, bardziej wrażliwe, lepsze – na tym wszystkim powinno nam zależeć – podsumował.

Paszporty „Polityki” przyznawane są od 1993 roku. Nagrodę wymyślił wieloletni szef działu kultury Zdzisław Pietrasik. Od 32 lat wręczana jest każdego roku młodym twórcom i artystom za wybitne osiągnięcia artystyczne. Twórcy nagradzani są obecnie

w następujących kategoriach: „film”, „scena”, „książka”, „sztuki wizualne”, „muzyka poważna”, „muzyka popularna” oraz „kultura cyfrowa”. Przyznawana jest także nagroda specjalna dla Kreatora Kultury. To wyróżnienie otrzymują osoby lub instytucje, które

w sposób szczególny i niestandardowy przyczyniają się do krzewienia kultury polskiej w kraju i na świecie. (...)  (booklips.pl)

/ literatura / rozmowa  

Siedem. Tyle lat zajęło autorowi napisanie jednego

z najbardziej niebanalnych polskich debiutów powieściowych ostatnich lat „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców”. 

O swoich inspiracjach, postmodernizmie, kreowaniu prywatnego obrazu Ameryki

i polskich wyobrażeniach

o literaturze opowiada Jul Łyskawa.

rozmawiała: ANNA WYRWIK

Jul Lyskawa
styczeń/luty '25 / 6 (23)

Chciałem stworzyć Amerykę,
w której czujemy się bardziej swojo niż
w PRL-u

Anna Wyrwik: Czy artysta jest złodziejem?

Jul Łyskawa: Zawsze bliskie było mi zdanie, że kiepski poeta naśladuje, a dobry poeta kradnie.

Quentin Tarantino powiedział kiedyś: „Wielcy artyści kradną, nie oddają hołdów”.

Mnie się wydaje, że kradzież i hołd mogą iść ze sobą w parze i być sobie bliskie tak długo, jak nie popełniasz plagiatu. Jestem też zdania, że bardziej lub mniej świadomie rejestrujemy wszystko, co przeczytaliśmy i obejrzeliśmy, i potem to wykorzystujemy. Dlatego można powiedzieć, że artysta jest złodziejem, a tym bardziej w postmodernizmie, który dla mnie jest punktem wyjścia. Choć nie czuję się postmodernistą.

Dlaczego?

W postmodernizmie najważniejsza jest forma. Jednak wydaje mi się, że stuprocentowy postmodernista nie napisałby świetnej powieści. Moje dwie ulubione postmodernistyczne książki, „Łowienie pstrągów w Ameryce” Richarda Brautigana i „Wieczór w kinie” Roberta Coovera, są perfekcyjne, ale nie są perfekcyjnymi opowieściami. Opowieść w postmodernizmie jest sprawą drugorzędną. Tam chodzi przede wszystkim, o zabawę, mieszanie gatunków i pochwałę formy. Dlatego postmodernizm potrafi znudzić. Czytelnik może doceniać fajną zabawę, ale po przeczytaniu książki nie powie: „Ale to była fajna historia!”. A ja chciałem opowiedzieć fajną historię.

Nie wkurza cię w takim razie, że większość recenzji twojej książki skupia się na formie?

Gdy pisałem „Prawdziwą historię Jeffreya Watersa i jego ojców”, przyświecało mi kilka celów. Po pierwsze chciałem, by formalnie było to wywalone w kosmos. Literatura otwiera wiele możliwości. Jako czytelnik lubię czuć, że autor jest świadomy tego, że może zrobić wszystko. Bo naprawdę może zrobić wszystko. Jako autor jestem zadowolony z tego, że mogę robić wszystko. Od strony formalnej ta książka jest dopracowana, w związku z czym bardzo mi miło, że ludzie się na tym skupiają.

Po drugie jednak chciałem opowiedzieć historię. Miłe są więc dla mnie także na przykład słowa recenzentki „Polityki” Justyny Sobolewskiej, która w podkaście powiedziała, że gdy czytała fragment o ciąży mojej bohaterki, siedząc na manicurze, była bliska uronienia łzy. To pozwala mi myśleć, że oprócz formy, udało się stworzyć bohaterów, którzy nie są papierowi i nie są tylko po to, by tę formę dźwigać. Pozwala mi myśleć, że istnieje druga warstwa książki, czyli opowieść, w którą ktoś jest w stanie uwierzyć, i jest

w stanie się nią wzruszyć. W postmodernizmie nie przypominam sobie wzruszeń.

Obserwując reakcje na „Prawdziwą historię Jeffreya Watersa i jego ojców”, zastanawiam się, czy polska krytyka literacka nie istnieje w czasie przeszłym, jeszcze przed książkami Richarda Brautigana czy Donalda Barthelme. Może ktoś otarł się o Davida Fostera Wallace’a czy Thomasa Pynchona i tyle. Jednak ogromne zdziwienie twoją powieścią każe mi zadać ci pytanie, czy nie masz wrażenia, że dzięki niej w Polsce odkryto nagle literacki postmodernizm w tym jego amerykańskim wydaniu?

Można tak pomyśleć. Thomas Pynchon i David Foster Wallace są w Polsce ogólnie znani. Ale taki Robert Coover? Zmarł 5 października tego roku. Zazwyczaj gdy ktoś wielki umiera, na literackich facebooczkach pojawiają się smutne minki. Jego śmierć przeoczono.

W jednej z recenzji mojej książki napisano, że Stanach Zjednoczonych mogłaby ona zostać niezauważona, ponieważ nie pojawia się

w niej nic nowego, jeśli chodzi o literaturę anglojęzyczną. Może więc to zaskoczenie wynika z tego, że jest to debiut. A może z tego, że jest to – jak wielu mówi – amerykańska książka pisana przez Polaka. Ktoś napisał, że czytając ją, myślał, że jest po prostu nieźle przetłumaczona. Ona rzeczywiście w jakiś sposób odstaje od tego, co się w Polsce wydaje.

Ile lat pisałeś „Prawdziwą historię Jeffreya Watersa i jego ojców”?

Siedem. Zanim zacząłem pisać, wziąłem udział w warsztatach pisarskich Wydawnictwa Czarne. To na nich powstało krótkie opowiadanie, z którego wziął się pomysł na książkę.

Jak to wyglądało? Czy miałeś cały pokój w notatkach i na ścianie zdjęcia bohaterów połączone nićmi, jak w amerykańskim kryminale?

Z warsztatów wróciłem nie tylko z tym pomysłem, ale i z Kasią, którą tam poznałem, i która też jest pisarką. Wcześniej sporadycznie rozmawiałem z ludźmi o tym, co piszę, a tu nagle pod tym samym dachem miałem osobę, z którą przez cały czas rozmawialiśmy

o tym, co piszemy. Nie robiłem więc notatek. Jedyne co notowałem, to daty urodzin bohaterów, by saga miała ręce i nogi. Nie byłem też obklejony amerykańskimi inspiracjami. Jednak cały czas miałem do czynienia z dziełami, które dawały mi kolejne pomysły. Saga amerykańska wewnątrz książki, czyli saga rodziny Hartów, powstała pod silnym wpływem „Jesieni patriarchy” Gabriela Garcíi Márqueza, którą wtedy czytałem.

Jak to pisałeś? Linearnie i ciąłeś?

Najłatwiej byłoby pojechać wątkami i później pociąć. Oczywiście nie byłyby to cięcia w stylu Williama Burroughsa, tylko takie bardziej trzymające fabułę w ryzach. Jednak nie pisałem wątkami. Krótką część, która zajmuje pierwsze siedem stron książki, napisałem na końcu, gdy książka była już gotowa. Z resztą jechałem po kolei.

Bardzo lubię poszczególne języki, których używają bohaterowie i narrator. Bawiłem się nimi, ale momentami też się nimi męczyłem. Dlatego po napisaniu pierwszego Josha, zrobiłem sobie przerwę na sagę Hartów, później pojawiła się Priscilla itd. Gdy zatęskniłem za danymi bohaterami, przypominałem sobie ich i ich języki, i z przyjemnością do nich wracałem.

A czemu Ameryka?

Wiedziałem, że ta historia będzie się działa na przestrzeni stu lat, więc siłą rzeczy tło musiało zostać zarysowane. Bardzo nie chciałem polskiego tła. Bałem się, że jeśli je wybiorę, samo wspomnienie, że tam z tyłu dzieje się „Solidarność” albo ktoś widzi Wojciecha Jaruzelskiego w telewizorze, nie będzie wystarczające. Pomyślałem, że aby to było prawdziwe, musi wydarzyć się w Stanach Zjednoczonych. Sięgnąłem po sagę, bo pomyślałem, że wtedy będzie się to czytało, jak prawdziwą wielką powieść amerykańską.

Czy to w ogóle uchodzi, by polski pisarz nie pisał o Polsce?

Jakiś czas temu uciekłem od czytania literatury polskiej, ponieważ zaczęło mnie irytować ciągłe czytanie o Polsce. Polscy pisarze

w większości myślą bardziej na lewo niż na prawo i są otwarci na świat. Nie wiem więc, jakim cudem są tak zamknięci, jeśli idzie o materię literacką. Nie wiem, dlaczego piszą tylko o Polsce. Przecież wcale nie trzeba pisać o Polsce.

Ja piszę fikcję. Książka zrodziła się w mojej wyobraźni. Mogę sobie wyobrażać wszystko. I to nie tylko, gdy jestem pisarzem gatunkowym, piszącym o gwiezdnych wyprawach na obce planety, ale także gdy piszę współczesną powieść. U nas wciąż widoczny jest podział na literaturę piękną i literaturę gatunkową. Postmodernizm miesza te gatunki i to jest super. Ja też je mieszam i to też jest super. Będę chciał i mam nadzieję, że uda mi się to w mojej kolejnej książce, powalczyć z tematem przenikania się kultury wysokiej i popkultury. To też nie jest nic nowego, choć w Polsce chyba trochę tak.

Czy Ameryka w twojej powieści to Ameryka znana z popkultury, Ameryka znana tobie, czy może wariacja na temat polskich stereotypów o Ameryce?

To nie jest Ameryka znana mnie, ponieważ ja nigdy w Stanach Zjednoczonych nie byłem. Czasem jestem pytany, czy byłem i wtedy moja odpowiedź zależy od tego, co akurat czytam albo oglądałem. Mówię wtedy, że dziś rano byłem w Nowym Jorku albo nad jeziorem Michigan. W ten sposób często podróżowałem po Stanach. Ludzie z mojego pokolenia od najmłodszych lat tak właśnie podróżowali po Stanach.

W naszych szarych realiach, z których przeświecał Peweks, pierwszymi kolorowymi rzeczami były te, które pochodziły z Zachodu, jak „Policjanci z Miami” czy „Dynastia”. Widzieliśmy, jak różne były od tego, co jest u nas. One budowały moją, pewnie też twoją i całego naszego pokolenia wyobraźnię. Bo Ameryka była dla nas światem wyobraźni. Wchodziłem do sklepu, widziałem G.I. Joe i byłem w niebie. Dorastałem. Pojawiło się „Miasteczko Twin Peaks”, „Z Archiwum X”. Zacząłem słuchać Jimiego Hendrixa, zespołów The Doors

i Metallica. Nosiłem dzwony i glany. Zacząłem czytać literaturę Beat Generation. Potem słuchałem glam rocka. Można było skakać po tym wszystkim, co oferowały Stany.

Moja książka też jest takim miszmaszem popkulturowym. Chciałem stworzyć tło, które jest w pełni zrozumiałe przez Polaków, czyli Amerykę z filmów, telewizji i literatury, w której czasem czujemy się bardziej swojo niż w PRL-u. Chciałem stworzyć kliszę, nad którą nie trzeba się głębiej zastanawiać, i która nie odrywa od tego, co się w tej książce dzieje, zarówno jeśli chodzi o bohaterów, jak

i o formę. Oczywiście to wszystko, o czym mówię, to spłycenie Stanów. Ja jednak absolutnie nie chciałem napisać książki o duchu amerykańskim. Pytanie brzmi – czy w mojej książce dobrze oddane są realia amerykańskie? Na przykład obszerne fragmenty dziejące się w barze „U Pięknego Mela” są zbitką wszystkich barów, które widzieliśmy w kinie i telewizji, w których kelnerki chodzą

i nalewają kawę.

W książce kładziesz nacisk głównie na męskich bohaterów. Czy nie masz wrażenia, że „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” jest historią bardzo męsko-kowbojską, w której kobiety są jedynie biernymi postaciami drugiego planu, nie kreują tej historii i nie mają wpływu na jej przebieg?

Było to dla mnie trudne i bałem się tego. Tym bardziej, że jeszcze mam „ojców” w tytule. Jest Priscilla, z której uczyniłem intelektualistkę, intelektualnie przewyższającą tych facetów. Jest Meg Hart, która rzeczywiście jest w cieniu, choć zależało mi, by uczynić z niej postać z krwi i kości, i z czasem stała się dla mnie ciekawsza niż jej brat, który jest światowej sławy rzeźbiarzem. Jednak wydawało mi się, że jeśli pisząc sagę, nie pokażę męskiego przechodzenia z pokolenia na pokolenie, gdzie jest ten facet, który stoi na czele rodu, a nagle postacią wiodącą uczynię kobietę, będzie to netflixowanie książki.

Jednak książka jest też społeczna. Kwestie rasowe czy orientacji seksualnych są celowo nieważne. Chciałem, by czytelnik nie zwracał uwagi na to, czy Jamal Kuminga jest czarnoskóry albo czy córka Meg Hart jest lesbijką. Co z tego, że jest? Po prostu jest

i tyle. W świecie, w którym chciałbym żyć, nie ma znaczenia, jaki kto ma kolor skóry, czy z kim jest w związku. Książka też nie jest

o tym.

Rozmawialiśmy z redaktorem książki, Filipem Fierkiem, o tym, co zrobić z językiem. Dałoby się bardziej poszaleć z żeńskimi formami rzeczowników. Uznaliśmy jednak, że byłby to anachronizm. Bardzo podoba mi się, gdy dziś w wielu tekstach dotyczących literatury, czytam o czytelniczce, a nie o czytelniku. To też doskonale oddaje stan czytelnictwa w Polsce. Chciałbym, by w tych momentach mojej książki, które naśladowały tłumaczenia dumasowskiej francuszczyzny, gdy piszę, że czytelnik zna coś już z poprzednich rozdziałów, było słowo „czytelniczka”. Jednak uznaliśmy, że byłby to po prostu błąd.

Co Jeffrey Waters oznacza dla świata?

W jednej z recenzji nazwano mnie „egzystencjalnym kosmooptymistą”, sugerując, że „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” jest wynikiem wiary w to, że gdyby na naszej planecie pojawiła się inna, inteligentna forma życia, bylibyśmy w stanie z nią koegzystować. Podoba mi się ten trop. Być może ta historia jest baśniowym pokazaniem, że możemy z taką obcością żyć

i niekoniecznie musimy ją chcieć zabić. Ani ona niekoniecznie musi chcieć zabić nas. Jeffrey Waters jest dla mnie postacią stendhalowską, czyli zwierciadłem, w którym odbija się współczesny człowiek. Podobały mi się te momenty w książce, w których ludzie, próbując poznać nową formę życia, zaczęli przyglądać się sobie samym.

Druga książka jest najtrudniejsza. Boisz się?

Jestem podekscytowany tym, co się dzieje, i trudno skupić mi się na kolejnej książce. Z jednej strony pewnie, że trochę się boję. Tym bardziej, że mam pomysł na kolejną książkę amerykańską. Boję się więc, że już na „dzień dobry” będzie: „Tak, jasne, znowu nie napisał o PRL-u, bo nie umie”. Zresztą to, że prawdziwą wartość autora pokazuje jego druga książka, jest kolejnym przesądem polskiego rynku literackiego. To jest coś w stylu: „udało ci się z jedną rzeczą, ale musisz to udowodnić tą drugą”.

Z drugiej strony – komuś może się wydawać, że ten Jul Łyskawa pojawił się nagle w wieku 40 lat i znikąd. Ale to nie jest tak, że nagle mi odbiło i coś napisałem. Po prostu moje wcześniejsze książki nie spotkały się z aprobatą wydawnictw. A pierwszą książkę wysłałem do wydawnictw jeszcze pocztą tradycyjną w wieku 19 lat. Może więc nie ma się co bać. Trzeba pisać. Bo muszę pisać.

„Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców”

Jul Łyskawa

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2024

/ literatura / przemyślenia 

listopad/grudzień '24 / 6 (22)

Drugie odkrycie Ameryki

PAULINA WILK

Za życia opublikowała 77 opowiadań. A żyła nie raz, nie dwa. Wielokrotne przeprowadzki od Alaski, przez Montanę i Kalifornię po Chile

i Meksyk, nowe prace – w szkole, szpitalu, centrali telefonicznej i przy sprzątaniu, kolejni mężowie i synowie dali jest wiele wcieleń. Te zaś rozpalały prozę przejmująco realistyczną, melancholijnie dowcipną, pozbawioną złudzeń, ale przesyconą nadzieją i determinacją. Lucia Berlin żyła i pisała do bólu, w obu tych wymiarach triumfowała.

Zmarła przedwcześnie jako autorka o wąskim, choć wiernym gronie wielbicieli jej nietuzinkowego talentu. Dopiero kilka lat później Ameryka oszalała z zachwytu, wybuchły pochlebstwa, a pośmiertnie wydane opowiadania trafiły do zestawień najważniejszych premier 2015 roku. Dwa lata po amerykańskiej premierze Instrukcji dla pań sprzątających dociera do nas zbiór utworów pisarki, o której dziś za oceanem nikt nie mówi inaczej niż „genialna“. Wspaniałe opowiadania, których akcja dzieje się przeważnie na amerykańskim zapleczu, na polski przełożyła Dobromiła Jankowska.

Każda z opowieści to osobne uniwersum, w które wpada się już w pierwszym zdaniu. Różne są języki, różne scenografie. Podmiejski autobus, publiczna pralnia, nocny dyżur na oddziale szpitalnym, apartament pod niebem. Przed oczami natychmiast stają bohaterowie Ameryki – tej innej, nie ze snu, tylko przydrożnej, zadłużonej, osamotnionej, nieubezpieczonej, obcesowo i bez polotu bogatej. Ludzie na krawędzi, przywykli do życia bez pewności, leczą śmiechem swoje frustracje, wybuchają złością w bezradności, ale są i niezdolni do agresji – zbyt zmęczeni, zbyt dobrze rozumiejący reguły swojej egzystencji. Albo tylko wściekli, skupieni na przetrwaniu, zjeżeni. Tytułowe panie sprzątające (Berlin była jedną z nich, utrzymywała synów wykonując różne, zwykle niestałe zajęcia, największe sukcesy odnosiła jako nauczycielka) wracają z pracy biorąc nieszkodliwy odwet na swych pracodawczyniach. Obmawiają je, plotkują, chichoczą. Berlin spisuje porady dla domowych sprzątaczek jak manual obsługi klas wyższych, wraz z ich kompleksami, tkliwym ego

i czającą się pod makijażem rozpaczą.

W scenach z miejsc publicznych, tak w Ameryce nielicznych i przypisanych uboższym, Berlin uchwyciła pogranicze smutku

i niespełnienia, ale także coś istotniejszego: niedostrzeganą przez wielkie narracje i główny nurt życia sferę, w której codzienni ludzie odnajdują swoje radości, odnoszą zwycięstwa nad przeciwnościami. Jedno gorące spojrzenie wymienione między starzejącą się pielęgniarką i unieruchomionym pacjentem, dwa serdeczne zdania w kolejce do wiecznie zacinającej się pralki. Życie opowiedziane

w opiłkach, które nikogo innego nie obchodzą, przy których nikt się nie zatrzymuje.

Lucia Berlin w jednym z opowiadań odsłania, komu zawdzięcza dar dostrzegania. Pisze o mamie, która nie przeoczała, uczyła ją patrzeć. Z krótkich form osadzonych w prozaicznych okolicznościach wyłania się istnienie, którego wagę, autentyczność prawdopodobnie mogła dostrzec tylko zmęczona, pracująca matka, zmagająca się z lękiem i z własnym alkoholizmem. Tak pisze ktoś, komu zdarzało się upadać i podnosić. I komu udało się pokonać trudności.

Ten zbiór ma swój odpowiednik w fotografii. Jest skarbem odnalezionym poniewczasie, dziełem surowego talentu, którego nikt nie kształtował. Tak świat pokazywała Viviane Maier, nikomu nieznana i niezamężna opiekunka do dzieci, która pozostawiła po sobie archiwum olśniewających zdjęć amerykańskich ulic i ich mieszkańców. Ona – tak jak Lucia Berlin – patrzyła, gdy inni odwracali wzrok.

Każde z opowiadań tego tomu to klejnot. Przeczytajcie choć jedno. (Przekrój - archiwum)

 

Instrukcja dla pań sprzątających

Lucia Berlin

Redakcja i wstęp: Stephen Emerson

Przedmowa: Lidia Davis

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska

Wydawnictwo Czarne

Wydanie III, grudzień 2023 

496 stron

Książka nagrodzona The Kirkus Prize (I nagroda, rok 2015), dostępna w Stanach Zjednoczonych w językach: angielskim i hiszpańskim (lista bestsellerów). 

Dzien Ksiazki dla Dzieci

/ kultura / literatura

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)

Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci i Młodzieży 

Poster__Japan_Final_low_res

 Międzynarodowy Dzień Książki Dla Dzieci i Młodzieży celebrowany jest - jak każdego roku - 2 kwietnia.

Owa data nie jest przypadkowa - tego dnia,  w 1805 roku urodził się słynny duński baśniopisarz Hans Christian Andersen, autor takich klasyków jak „Brzydkie kaczątko”, „Calineczka” czy „Królowa Śniegu”.

Święto zostało uchwalone w 1967 roku przez Międzynarodową Izbę ds. Książek dla Młodych Ludzi (IBBY, Polska sekcja tej organizacji istnieje od 1973 roku). Każdego roku gospodarzem święta jest inne państwo – impreza odbywała się już w takich krajach jak Japonia, Belgia, Brazylia, Rosja, Hiszpania, Indie, Nowa Zelandia, Egipt, Stany Zjednoczone. Polska także była gospodarzem Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci - w 1979 roku. W tym roku patronat nad tym dniem objęła Japonia.  Autorzy i ilustratorzy japońscy przygotowali plakat, napisali tez "male orędzie" do dzieci w każdym wieku, które zostanie przesłane do wszystkich krajów, skupionych w IBBY, i odczytane 2 kwietnia. 

Z okazji święta, biblioteki, domy kultury czy księgarnie organizują imprezy promujące literaturę dla dzieci – warsztaty, dyskusje, wystawy, itp. Pakamera dzieciom również przygotuje niespodziankę - zajrzyjcie 2 kwietnia!!!

Przy okazji Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci warto wspomnieć o akcji społecznej „Cała Polska czyta dzieciom”, która odbywa się od 2001 roku i ma na celu zachęcenie rodziców do czytania książek swoim pociechom.

Dlaczego warto czytać dzieciom? Zalet jest bardzo wiele. Książki dostarczają wiedzy, rozwijają wyobraźnię, pamięć, uczą logicznego myślenia, kojarzenia faktów. Książki mają także w sobie duży ładunek emocjonalny. Zaszczepiając młodym chęć czytania, jest nadzieja, że w przyszłości częściej będą siedzieć z nosem w książce niż w smartfonie.   (ac)

/ kultura / literatura

marzec/kwiecień '24 / 3/4(19/20)

Pod dachami pisarzy (2)

JANUSZ R. KOWALCZYK

Rodzinne gniazda osób parających się piórem – w zależności od czasów, w jakich przyszło im żyć, miejsca urodzenia czy poziomu materialnego przodków – bywały różne; jednak mniej lub bardziej komfortowe możliwości lokalowe, a niekiedy nawet brak własnego mieszkania, decydującego wpływu na dorobek naszych pisarzy nie miały.

Bo też mieć nie powinny. Ważne jest bowiem to, co się ma do powiedzenia. Warunki bytowe, choć istotne, schodzą wtedy na plan dalszy.

Andrzej Strumiłło

Skóra nasza nie jest granicą, od której zaczyna się przestrzeń domu. To, co działo się w nas przez lata, a może i wieki, to, co dzieje się w każdej chwili, należy do niepodzielnej przestrzeni zwanej domem człowieka.Więcej nawet – nasze niepokoje, ambicje, marzenia, potrzeby i tęsknoty, czasy wyprzedzające są dla tej przestrzeni żaglem. Dlatego też refleksja o domu własnym staje się refleksją o losie osobistym, niepowtarzalnym, a jednak umiejscowionym w normach cywilizacji, historii i geografii ojczystej. Zapewne szczęściem jest mieszkać w gnieździe swoich przodków, wzbogacać je życiem własnym, przekazać je synom i wnukom. Dramatyczne dzieje sprawiły, że domy moich przodków pochłonęły rozbiory i powstania, rewolucje i wojny daleko na wschodzie Rzeczypospolitej. Część, którą uniosłem z płomieni historii w sobie, usprawiedliwia moją tęsknotę za domem osobistym, za intymnością i wolnością, jaką dać może jedynie ziemia własna wokoło. Bo i ściany domu nie są jego granicą. Za mistrzem mojej młodości i rodakiem z ziemi mińskiej, Władysławem Strzemińskim, widzę, a to znaczy również myślę, kategoriami przestrzeni otwartej, w której dom rozmawia z ptakiem, a kamień z ciepłem naszej ręki. Czy dom wzniesiony w Maćkowej Rudzie może służyć pokoleniom? Jego ubóstwo i niedoskonałość techniczna skazują go na żywot krótki, a przyśpieszone tętno życia szybko może odmienić potrzeby jego mieszkańców. […] Z biegiem lat coraz bliższy stawał mi się Pascalowski model świata, którego granice są nigdzie, a środek wszędzie. A więc i tam gdzie jesteśmy. Świat zbliżył się do mego domu.
Andrzej Strumi
łło, "Dom"

Janusz Krasiński

– Zostaliśmy zameldowani za zgodą zdrajcy systemu [Aleksandra Wata]. Wyjechał za granicę, a ostatnio poprosił

o azyl.
– Wiem, ale co ty masz z tym wspólnego?
– To po pierwsze – puścił mimo uszu jej pytanie. – A po drugie, nie tak dawno odmówiłem współpracy ze służbami bezpieczeństwa, zresztą nie po raz pierwszy. […] Ale to nawet nie byli ubecy, zaledwie milicjanci. Choć nie jacyś pierwsi lepsi, wybrani adherenci generała Moczara. Szukali dla niego popleczników pod pretekstem, że dostarczą literatom materiału na kryminały. Podarowali mi teczkę starych akt śledczych z jakąś kryminalną sprawą, a ich pułkownik uważał, że już może mnie za to kupić. "Panie Szymonie, [Szymon Bolesta, bohater powieści; porte parole autora] niech pan do nas wstąpi!" powiedział. A powiedział tak, jakby chodziło o to, żebym wstąpił do nich na herbatę. I wiesz co, może cię zaskoczę, odmówiłem. Odmówiłem mu w obecności jego kamaryli, bo przy nich do mnie się z tym zwrócił. Pewnie myślał, że pod ich wilczym wzrokiem nie ośmielę się powiedzieć: "nie!" Powiedziałem

i z pewnością mi to zapamiętali.
– I myślisz, że to jest powód eksmisji?
– Powód to pisarz Wat – odparł. – To on poprosił o azyl. Ale ja odmówiłem też generałowi Moczarowi. Przekazał mi swój scenariusz "Barwy walki" za pośrednictwem pisarza Wojciecha [chodzi o Żukrowskiego]. Podobno generał życzył sobie, ażebym to ja napisał mu dialogi. Skąd o mnie wiedział, nie mam pojęcia, ale pasowałem mu: były stalinowski więzień, a generał zapragnął właśnie zostać mężem opatrznościowym wszystkich Polaków.
– I co, napisałeś?! – zirytowała się Barbara.
– Co ty…! Gdybym mu je napisał, nikt dziś nie śmiałby nas ruszyć. Przeczytałem i zwróciłem. Powiedziałem, że

w dialogach generała jest zbyt wiele rozkazów.

Janusz Krasiński, "Przed agonią"   

Jarosław Abramow-Newerly

Andrzej wyszedł na dwór i wrócił z dwoma wiadrami wody. W domu nie było gazu, kaloryferów i bieżącej wody.

W pokoju stołowym złączonym z kuchnią stał żelazny trociniak, który ogrzewał mieszkanie. Składało się ono z dwóch pokoi. Trzeci planowali dobudować. W sieni za ścianą urządzono umywalkę. Z zainstalowanej pompy czerpało się wodę do gotowania, mycia i spłukiwania sedesu.
– Przynieść mamie ziemniaków z piwnicy, bo widzę, że brak? – spytał Andrzej.
– Możesz. I od razu weź kapustę. – Pani Jarecka podała mu kamienny garnek.
Zwyczaj robienia zapasów wyniesiony z wojny panował i u nas. Jak w piwnicy zjawiały się ziemniaki i warzywa od chłopa, a w beczce kisła kapusta – to wiedziałem, że sezon w pełni i ten żelazny zapas musi nam starczyć do przednówka. […]
Zbliżał się termin oddania mojej pracy magisterskiej. Przejęty STS-em całkiem o niej zapomniałem i teraz w panice przystąpiłem do pisania. Miałem ją złożyć w czerwcu u profesora Jana Zygmunta Jakubowskiego. Starałem się ustawić mego bohatera Zbigniewa Uniłowskiego na postępowych pozycjach. Wiele szczegółów o nim dowiedziałem się od mego sąsiada z XVI klatki Aleksandra Maliszewskiego. Był starszy od Uniłowskiego o osiem lat, co było niezwykłe. Siedział przede mną wciąż w sile wieku i opowiadał, że "Wspólny pokój" to w rzeczywistości mieszkanie na Woli wynajmowane przez matkę poety Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego.
Pod koniec maja skończyłem pracę i złożyłem ją w gabinecie profesora Jakubowskiego. Podobnie zrobił Andrzej, który ze swym Witkacym szybciej się uporał. Egzamin w gabinecie Zakładu Literatury przypominał towarzyską rozmowę. Profesor oznajmił mi, że portret "Uniłowskego" jest nader interesujący, napisany żywym, barwnym "językem"

i postawił mi piątkę. Andrzej Jarecki zdawał egzamin u profesora w domu.
– Kubuś poczęstował mnie kawą – opowiadał mi – i kiedy gawędziliśmy sobie o "Szewcach" Witkacego, nagle zajrzał przez okno murarz, który tynkował dom, i krzyknął: – Panie profesorze! Odbijamy? – I rąbnął ręką w szyję. Kubuś speszył się i odparł: – Co wy, człowieku?! Oszaleliście?! Nie widzicie, że egzaminuję studenta? – To ja poczekam!

– I schował się. Wyobrażasz sobie?! Co, stary?! – zaśmiał się.
Na pewno to wymyślił, ale żart był wart Witkacego i należała mu się piątka, którą mu Kubuś postawił. W ten sposób zostaliśmy magistrami filologii polskiej.

Jaroslaw Abramow-Newerly, "Lwy STS-u"

Marek Hłasko

Ja w tym czasie nie miałem jeszcze mieszkania i sypialiśmy z kolegą Berezą częściowo na Dworcu Głównym – częściowo byliśmy goszczeni przez poszczególne komisariaty i izby wytrzeźwień. Wreszcie chwilowo ulokowałem się

u innego kolegi, mieszkającego u babki. Kolega ten nienawidził alkoholu; natomiast był miłośnikiem cudzołóstwa. Ale cóż zrobić z babką staruszką? Proste; my mieszkaliśmy na Powiślu – więc kupowało się dla babki bilet do kina, gdzieś na Ochocie. Kino dwie godziny, jazda tramwajami trzy godziny, to już mamy pięć. W tym czasie można coś niecoś zdziałać. Po jakimś czasie babcia kolegi zaczęła mówić stylem bohaterów filmowych. Mówiła na przykład: "Ty, Marek. Kiedy mówisz do mnie, to trzymaj ręce opuszczone, bo może być nieprzyjemnościunia". Kiedy inny kolega przychodził, aby przywitać się z babką, babka odpowiadała: "Nie podaję nigdy ręki mańkutowi. To mi nieraz ocaliło życie". Albo jeszcze inaczej: "Nie bądź taki równiak. Mark. Pamiętaj, że przyjechałeś do Frisco, aby odpocząć

i nabrać zdrowia". I wszystko szło dobrze; ale mój przyjaciel erotoman przechytrzył. Wyświetlano czterogodzinny film radziecki pod tytułem "Admirał Uszakow". Cztery godziny kina i trzy tramwajem – idealna sytuacja. Akurat, kiedy dziewczyny zgodziły się oddać nam to, co miały najświętszego, wpadła babka.
– To skandal – zaczęła krzyczeć. – To chamstwo! To zwierstwo! To niedopuszczalne! To ohyda!
Ale nie chodziło jej wcale o nagie dziewczęta, jak myśleliśmy z początku; otóż w filmie "Admirał Uszakow" występował jakiś człowiek o wyglądzie podleca: admirał Nelson. Jego partnerką była jakaś dziewica typu tych, które spotykamy nocą na Chmielnej i które klepiąc się zachwycająco po tyłku, krzyczą: "No co?" Będziemy dziś katować to dupsko?" – Lady Hamilton; ubrana w dodatku w nocną koszulę z koronkami na zasadzie szczytu wykwintu. Admirał Nelson podszedł do niej i demonicznie mrugając brwią, wyciągnął ku niej jedyną rękę, wołając przy tym tubalnym basem:
– Kak pożywajetie, ledi Gamilton?…
I tego nam babka wybaczyć nie mogła. Znów mnie wyrzucono.

Marek Hłasko, "Piękni dwudziestoletni"

Kazimierz Orłoś

Mój dom rodzinny – jak teraz o nim myślę – był domem wyjątkowym: ani z okresu dzieciństwa, ani z późniejszych lat, nie pamiętam podniesionych głosów Rodziców, kłótni, ostrzejszych słów. Pamiętam oboje uśmiechniętych, w dobrych nastrojach, optymistycznie nastawionych do życia. A przecież należeli do pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, rewolucję bolszewicką, 39 rok, okupację niemiecką. Powstanie warszawskie w 44. A potem jeszcze wszystkie absurdy czasów PRL.

Kazimierz Orłoś, "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy"

Janusz Głowacki

Ale póki co na Bednarskiej siedzę przy oknie. Od czasu studiów kombinowałem, jak się z ulicy Bednarskiej wydostać. Chciałem mieć własne mieszkanie, a nie miałem pieniędzy, żeby kupić. Owszem, należałem do jakiejś spółdzielni

i czekałem, jak wszyscy, całymi latami. Pisałem też rozmaite podania. Raz, próbując wzruszyć władze miasta, napisałem, że mieszkam z matką alkoholiczką i ojcem chorym psychicznie, ale matka się oburzyła, bo nie znosiła alkoholików, i kazała mi zmienić, że ona będzie chora psychicznie, a alkoholikiem ojciec. Ojcu akurat było wszystko jedno. Nawet przyszła komisja. Matka wypadła nieźle, bo zaczęła się awanturować: "to skandal, żeby młody pisarz nie miał własnego mieszkania!", więc uwierzyli, że to wariatka. Ale ojciec, któremu kupiłem połówkę żytniej, nawet trochę wypił, ale odmówił położenia się na podłodze oraz śpiewu. I nie przyspieszono mojego podania w spółdzielni. Potem wyjechałem, rzucało mną po całym świecie, namęczyłem się okropnie, a teraz znów siedzę na tej Bednarskiej. Czyli może tak miało być i nie było po co fikać? Albo tylko mi się wydawało, że się chciałem wyprowadzić.

Janusz Głowacki, "Z głowy"      (culture.pl)

/ kultura / literatura

marzec/kwiecień '24 / 3/4(19/20)

Nagroda
imienia
Hansa Christiana
Andersena

Nagroda-Andersena-Ibby

Iwona Chmielewska - polska ilustratorka i pisarka ceniona na całym świecie, twórczyni nagradzanych autorskich książek obrazkowych została nominowana do najbardziej prestiżowej międzynarodowej nagrody dla książki dziecięcej Nagrody im. Hansa Christiana Andersena w kategorii ilustratorów. Na ogłoszonej przez IBBY (International Board on Books for Young People) - międzynarodowej organizacji non-profit, zajmującej się promocją literatury dziecięcej i młodzieżowej - krótkiej liście finalistów znalazło się sześcioro autorów i sześcioro ilustratorów. Zwycięzcę poznamy 8 kwietnia 2024 podczas Targów Książki w Bolonii, Włochy.

obrazkowe-ksiazki-chmielewskiej-

W Polsce nikt jej nie chciał. Choć od czasów studiów mieszka

w Toruniu, jej kariera zaczęła się w… Korei – tamten rynek wydawniczy stawia na wyrafinowaną estetykę dla dzieci. Ponad 20 lat temu, gdy żaden polski wydawca nie był zainteresowany jej książkami, rysowniczka zabrała ich makiety do Bolonii. Tam poznała Jiwone Lee, koreańską historyczkę sztuki

i literaturoznawczynię mówiącą po polsku. Lee przedstawiła jej prace w swojej ojczyźnie. To, jak Polka widzi świat bardzo spodobało się w Azji. Mówią, że jej kreska jest niezwykle europejska. W ciągu niecałego roku od poznania obu pań dwie książki Chmielewskiej ukazały się w Korei. Do dziś opublikowała ich tam ponad 20, a każda sprzedaje się w 100 tysiącach egzemplarzy.

Gdy w Korei osiągnęła status „gwiazdy”, powstał jej fanklub (jest jedyną polską autorką, która ma w Korei swój fanklub), witały ją

czerwone dywany, miłośnicy jej książek czekali w długich kolejkach po autografy… Gdy podpisywała książki w Korei, w Polsce nikt

o niej nie słyszał. Kiedy zdobyła niemal wszystkie nagrody światowe za swoje książki, została zauważona w kraju.

Bez Korei nie byłabym w tym miejscu, z którym jestem. Gdyby nie ta ich wiara, pewnie zniechęciłabym się kolejnymi próbami, jakie podejmowałam tutaj. Nic z nich nie wychodziło, a przynajmniej niewiele. Pewnie już dawno robiłabym co innego – mówi dzisiaj ilustratorka. Jej książki wydawane są w Ameryce Łacińskiej, Chinach, na Tajwanie, w Japonii, Francji, Hiszpanii i Niemczech. Jest potrójną laureatką Bologna Ragazzi Award, nagrody przyznawanej na najważniejszych targach książek dla dzieci i młodzieży.

W Polsce wspolpracuje już z wieloma wydawnictwami, a za „Pamiętnik Blumki” (wydawnictwa Media Rodzina) otrzymała w 2011 roku tytuł Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY.

U nas gatunek picture booków nadal nie jest jeszcze oswojony. Może o tym już świadczyć, że używamy angielskiej nazwy. Określenie „książka obrazkowa” nie do końca przyjęła się. Sama posługuję się tą nazwą, ponieważ nie godzę się na kategorię „obrazek”, która przypisana jest przede wszystkim do literatury dziecięcej.  W ten sposób odbiera się dorosłym możliwość zainteresowania taką książką i jej przeżycia razem z dzieckiem, ale też samodzielnego – tłumaczyła Chmielewska kiedyś podczas wywiadu dla „Gazety Wyborczej”. I dodala – Picture book to forma książki, w której i tekst, i obraz mogą właściwie funkcjonować osobno, ale dopiero gdy się je zestawi, następuje wybuch supernowej.  W momencie spotkania dzieje się coś tak fascynującego. Mówię tu także o spotkaniu

z odbiorcą, bo on jest najważniejszy. Dobre picture booki nie epatują popisem talentu autora, ale gościnnością, zaproszeniem do współtworzenia historii przez odbiorcę.

O nagrodzie

Nagroda imienia Hansa Christiana Andersena, często nazywana „Małym Noblem”, to najważniejsze międzynarodowe odznaczenie, przyznawane za twórczość dla dzieci. Patronem nagrody jest Jej Wysokość Małgorzata II, Królowa Danii. Nominacje zgłaszane są przez narodowe sekcje, a wyboru laureatów dokonuje międzynarodowe jury, w którego skład wchodzą badacze i znawcy literatury dziecięcej.

Nagrodę im. H. Ch. Andersena zaczęto przyznawać w 1956 roku w kategorii Autor, a pierwszy ilustrator otrzymał ją dziesięć lat później. Na nagrodę składają się: złoty medal i dyplom wręczane na uroczystej ceremonii podczas Kongresu IBBY. Z okazji przyznania nagrody ukazuje się zawsze specjalny numer czasopisma „Bookbird”, w którym zamieszczane są nazwiska nominowanych, a także sprawozdanie z obrad Jury.

W 1982 roku laureatem Nagrody był Zbigniew Rychlicki – wybitny polski grafik i ilustrator.   (az)

/ kultura / literatura

luty '24 / 2 (18)

Pod dachami pisarzy (1)

JANUSZ R. KOWALCZYK

Rodzinne gniazda osób parających się piórem – w zależności od czasów, w jakich przyszło im żyć, miejsca urodzenia czy poziomu materialnego przodków – bywały różne; jednak mniej lub bardziej komfortowe możliwości lokalowe, a niekiedy nawet brak własnego mieszkania, decydującego wpływu na dorobek naszych pisarzy nie miały.

Bo też mieć nie powinny. Ważne jest bowiem to, co się ma do powiedzenia. Warunki bytowe, choć istotne, schodzą wtedy na plan dalszy.

Zofia Nałkowska 

Na tej ostatniej górze leśnej nad łąką w rok później stał już nowy dom. Dom był mniejszy, drewniany – nie piękny, murowany, jak tam. I lewkonie, kwitnące tam wtedy przed wielkim, kamiennym tarasem, nie chciały tu rosnąć tak łatwo. I nie było nad urwiskiem niskiego murku, obrośniętego caprifolium, murku, z którego można było spaść w dół na kamienistą drogę z wracającymi do domu owcami, krowami i końmi – i na pewno się zabić. Ale z obu stron drzwi oszklonych do jadalnego pokoju były i tu dwa okna wysokie i węższe od innych, jak podobno były tam. Ale posadzone były przed domem klony i jesiony, jak tam. I z kolei dla nas – dzieci – ten dom stał się wzorem dla innych domów

i miarą, i prawem, i najdroższym na zawsze wspomnieniem. Muszę to teraz powiedzieć: domu drogi, gdzie nie ma już mnie, gdzie najbliżsi, w cudne letnie wieczory pod lampą wiszącą w tym za małym jadalnym pokoju, który tak wesoło wygląda z dołu przez gałęzie, gdy się wieczorem idzie drogą nad łąką – myślą może teraz o mnie i pamiętają

– o, domu mój drogi, najlepsza, najbliższa łez tęsknota moja jest zawsze przy tobie! I jeżeli stanie się, że umrę gdzie indziej, to jednak o tym właśnie pomyślę w ostatniej godzinie, pomyślę tymi samymi słowami, które powiedziałam już raz: dom swój i przystań ostatnia.
Zofia Nałkowska, "Dom nad łąkami"

Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)

To wielka kompromitacja, ale w domu mojej ciotki nie ma wody ani elektryczności (niestety gazu w Zakopanem nie znamy – "nous autres zakopaniens"), a WC jest przybytkiem tak pierwotnym, że (mężczyźni) trzeba "srać" na powietrzu (voley). Moja ciotka nie jest normalna i nie chciała tych urządzeń. Ale sto kroków od nas znajduje się pensjonat zaprzyjaźnionej z nami damy, w którym za tę samą cenę (pięć złotych dziennie), wszystko jest na miejscu (elektr., woda i co tam jeszcze).

Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), z listu do Hansa Corneliusa

Melchior Wańkowicz

Majątek babki, matczyne Nowotrzeby, ongiś od książąt Giedroyciów kupiony, a położony w przepięknej dolinie Niewiaży o szesnaście wiorst od Kowna, dzierżony był od czterech pokoleń w rękach matriarchatu, tak się bowiem składało, że przechodzi w linii kobiecej z matki na córkę, z babki na wnuczkę. A że dziedziczki żyły krzepko i długo, rękę zaś miały twardą i zwyczaje starodawne, zachował się w Nowotrzebach obyczaj żywcem przeniesiony

z początków XVIII stulecia. Na wprost ganku, nie takiego tam "polskiego" ganku, jak bywają we dworkach na mazowieckich piaseczkach – z filarkami, ale tęgiego, szklonego weneckimi oknami, gdzie pod sufitem lepiły się jaskółcze gniazda, pod ławkami legiwały kundle, a po stołach, jak dzień długi, suszyły się wiecznie jakieś rumianki, jakieś żywokosty i inne gospodarskie ingrediencje – na wprost garnku tego była sień ogromna, ciemnawa, chłodna zawsze. Nie dałoby się, mimo wszelkich chęci, hallem jej nazwać jak w ojcowskich Kalużycach. Sień to była prawa, obstawiona olbrzymimi, przepastnymi szafami. Jako mały chłopak, urządzając pośród zwałów dziedzicznych tumaków i popielic wigwam w przepaściach szafy, rozmyślałem, że zapewne najprzód ustawiono szafę, a potem wkoło niej "obudowano" dom. Dom bowiem sam był niski. Belki podpierały sufity, do których można było ręką sięgnąć. Futryny drzwi, na których wisiały przybite blachy towarzystwa asekuracyjnego, były tak niskie, że wysocy goście rżnęli o nie głowami nieomylnie, ku naszej nieopisanej radości. […] Przy ścianie podłużnej [pokoju stołowego] był znowu ustawiony sprzęt-olbrzym – szafa z trzech przęseł, o trzech drzwiach jak wierzeje stodoły. Pochodzenie tej szafy było następujące: prababka – z Pohoskich (ze skonfiskowanego Szopowa) Baczyżmalska – tak kochała swe córki, że nie chcąc się z nimi rozstawać i w nocy, kazała zrobić szafę z trzema przęsłami, drzwi miały u dołu zawiasy

i na noc opuszczały się wraz z pościelą. W tej szafie nieraz struchlałe panny się chowały, gdy słynny pasjonat, wiodący się z Tatarów, pułkownik Baczyżmalski, wracał zezłoszczony do domu. Dom wtedy pustoszał i jedynie żona odważała się wychodzić go spotykać, czasem nawet z obrazem świętym w ręku. Za pierwszymi drzwiami tej szafy chowano herbatę, cukier, różne tam żelatyny i cynamony. Była to domena rezydentki – panny Agaty, której jedyną ważną czynnością było zaparzanie herbaty i rąbanie cukru z głowy. Za drugie drzwi "odstawiano z obiadu". Tam to się biegło koło piątej z otrzymanym od babki wyślizganym przez lata kluczykiem. Klucz otrzymywało się niezmiennie

z dwoma napomnieniami: "kręcąc, ciągnij do siebie" i "nie łasuj zanadto". Trzecia część szafy to były wódki i wina.

W onym wieku interesowały mnie mało, o tyle chyba, że się wykradało stamtąd biszkopty.

Melchior Wańkowicz, "Szczenięce lata"

Antoni Słonimski

Urodziłem się na nieistniejącej już dziś ulicy Niecałej, która łączyła kiedyś Ogród Saski z ulicą Wierzbową. W roku 1945, gdy przyjechałem po wojnie do Warszawy, stała jeszcze fasada domu, poznałem okna frontowe i żelazny balkonik na drugim piętrze. Tyle zostało z domu pod numerem szóstym. […] Myśląc o dawnych czasach pamiętać należy, że jak na dawnym Starym Mieście niejedną prawdę smutną i gorzką gotowi jesteśmy przesłaniać żywymi barwami naszej młodości i względną beztroskę życia jednej grupy społecznej przyjmować za obraz całego społeczeństwa. W czasach mego dzieciństwa mieszkania ludzi zamożnych izolowały się od innych mieszkańców tego samego domu ryglami i zasuwami. Łańcuchem u drzwi i służbą w przedpokojach. Tylko biedota z czwartego piętra,

z oficyn czy suteryn pożyczała sobie balii, rondla, szczypty soli, zapałek, przychodziła sobie z pomocą w wypadku choroby czy połogu. Solidarność bogatych wyrażała się w bardzie skomplikowanych formach działania społecznego

i politycznego; oddawano sobie wzajemne usługi w bankach, urzędach, w prasie i ustawodawstwie, ale w życiu codziennym stykano się ostrożnie i był to normalny stan rzeczy, że adwokat z pierwszego piętra nie znał osobiście swego sąsiada fabrykanta czy doktora z drugiego piętra. Mieszkanie mego ojca było pod tym względem nietypowe. Drzwi zarówno od frontu, jak i od kuchni nigdy na klucz nie zamykano. Drzwi kuchenne były głównym wejściem do mieszkania dla wszystkich domowników i w kuchni koncentrowało się nasze rodzinne życie towarzyskie. W tej kuchni, dużej i przestronnej, królowała kucharka Franciszka Weronowska. Tęgawa, o cerze oliwkowej, odpowiadała swym wyglądem nazwisku. Nie wiem, czy był to wymysł stryja Józefa, czy też istotnie Frania pochodziła z rodziny, która przybyła kiedyś do Polski z Werony. Utwierdzał nas w tym fakt, że Frania mówiła po włosku. Była również jedyną osobą w naszym domu, która mówiła po żydowsku. Wychowała się i służyła długie lata u mego dziadka na Królewskiej, gdzie włoskiego nauczył ją stryj Józef, a żydowskiego dzieci, z którymi bawiła się na podwórku. […] Ojciec mój wierzył w socjalizm i niepodległość i służył tym dwu ideom, w jego pojęciu jednoznacznym. Złudzenia jego

i nadzieje, nawet jego błędy, wynikały z wiary w postęp i z patriotyzmu, a obowiązek przychodzenia z pomocą ludziom cierpiącym praktykował na co dzień. Lekarze w owych czasach nie mieli, jak dziś, wyraźnie określonych specjalności. Ojciec wzywany był do najrozmaitszych wypadków i często sam będąc chory, otulony podniszczonym futerkiem, biegał po mroźnych ulicach, wdrapywał się na poddasza i schodził do suteren warszawskich. Był lekarzem ludzi biednych i często nie tylko honorarium nie brał, ale zostawiał pacjentom ostatnie parę rubli.

Antoni Słonimski, "Wspomnienia warszawskie"

Kornel Filipowicz

Centralne ogrzewanie jest wielkim wynalazkiem. Urodziłem się i wychowałem w łagodnym cieple pieca kaflowego

i w blasku popielnika, ale przeżyłem także czasy, gdy piec był lodowaty, a czarne wnętrze popielnika wciągało

z hukiem resztki nagrzanego powietrza. Dzięki temu, że zaznałem dotyku zimnych nocników, mycia się w lodowatej wodzie, a nawet wędrówek do ustępu w ogrodzie, nie mówiąc już o więzieniu, obozie, tułaczkach i innych przykrościach życia w naszej strefie – mogę w pełni docenić dobrodziejstwo ciepła, którym promieniują kaloryfery przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny. Otwieram drzwi na balkon, odgarniam suchy, puszysty śnieg. Mimo, że się ruszam, marznę trochę przy tej czynności, ale zaraz wracam do pokoju, zamykam drzwi i odzyskuję stracone ciepło. Mogę zresztą napić się gorącej herbaty albo trzasnąć sobie kielicha. Gdybym poczuł głód lub tylko ochotę do zjedzenia czegoś, wystarczyłoby zrobić parę kroków do kuchni. Ale w tej chwili nie chce mi się jeść, wracam więc do mojego spokojnego życia, do myślenia, do pracy. Podejmuję pisanie przerwanego zdania, przerzucam w myśli obrazy, dobieram słowa. Jestem zdrów, jest mi ciepło, wygodnie, czuję się bezpieczny, nie myślę wprawdzie o tym, ale mam wewnętrzne poczucie pewności siebie. Nic mi nie grozi. Pieniądze, które leżą na moim koncie, powinny mi wystarczyć na rok. Jeśli mam jakieś troski, to tylko te, aby to, o czym myślę, jak najlepiej napisać. […] Biorę do ręki pióro

i wprawiam je w ruch. W domu jest cisza – lubię tę ciszę, tak głęboką, że zdaje mi się, jakby gdzieś z góry, z nieba, opadał na ziemię, na podłogę, na meble i książki, na leżący przede mną papier, jakby na wszystko dookoła mnie i na mnie sypał się z góry srebrzystoszary pył, który pokrywa wszystko, patynuje, postarza, sprawia, że każde moje dzieło w każdej minucie jego powstawania należy już do przeszłości, staje się klasyczne i zabytkowe. Jest cicho, wydaje się, że ten spokój będzie trwał wiecznie.

Kornel Filipowicz, "Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości świata"

Stanisław Grzesiuk

Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Leży między ulicami Górską i Nabielaka. W tamtych czasach nie było na niej bruku, chodników i latarni, a w domach światła i wody. Po wodę trzeba było chodzić na inną ulicę, płacąc jeden grosz za wiadro. Był też jeden woziwoda, który rozwoził wodę w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzycząc na ulicy

i w podwórzach: "Woda – woda – woda!". U niego wiadro wody kosztowało pięć groszy. Ulica otrzymała bruk

i oświetlenie wcześniej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnę 1939 roku założono na korytarzach światło i wodę. Do tego czasu trzeba było, jak mówiłem, wiadrem przynosić wodę i wiadrem wynosić brudną do zlewu na podwórzu,

a z podwórza dopiero rynsztokiem spływała ona do ulicznego ścieku. Światło elektryczne w mieszkaniu miał tylko właściciel sklepu, który przeciągnął linię bezpośrednio z ulicy, ja zaś w 1938 roku przeciągnąłem od niego linię do swego mieszkania. Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów – nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób. Ustęp był nieskanalizowany, latem unosił się tam taki fetor, że można było się udusić. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnącego parku albo na puste ogrodzone place, przechodząc przez dziury w ogrodzeniu. Zimą znów nieuprzątane nieczystości zamarzały tak wysoko, że niemożliwością było korzystanie z tego urządzenia. Najgorzej jednak było, gdy latem, w nocy, usłyszało się głośne wołanie: "Okna proszę zamykać, z ustępu wybierać się będzie!". Wtedy i w mieszkaniu można było udusić się smrodem.
Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem. Młodzież urzędowała przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta – lecz te częściej spacerowały. Dzieci – tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się, czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: "Dokąd idziesz?" – odpowiedź była zawsze jednakowa: "Na korytarz" lub: "Na ulicę". Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok "w miasto" – do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem. Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się – jak na owe warunki – dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.

Stanisław Grzesiuk, "Boso ale w ostrogach"

(culture.pl; przewidziana jest cześć druga, w kolejnym numerze, a w niej między innymi Marek Hłasko, Kazimierz Orłoś, Janusz Głowacki...)

Piec najlepszych ksiazek

/ kultura / literatura

grudzień '23 / 12 (16)

Pięć najlepszych książek 2023 roku

MIEJSCE 5.
"Prawdziwa powieść", Minae Mizumura,
przełożyła Anna Zielińska-Elliott,
Tajfuny, Warszawa

Złota okładka? Pamiętam, że byłam sceptyczna, podejrzewając, że to tylko pusty gest wydawcy. Niepotrzebnie: „Prawdziwa powieść" to rzeczywiście najczystszej próby złoto.

Urodzona w 1951 r. Minae Mizumura jest jedną z najciekawszych japońskich pisarek. W wieku 12 lat wyemigrowała z rodzicami do Nowego Jorku, jako dorosła kobieta wróciła do ojczyzny i zdecydowała się pisać w rodzimym języku. Stąd jej osobne pisanie, niezamykające się w żadnych ramach, łączące rozmaite literackie wpływy w jeden nurt. W młodości zaczytywała się europejskimi powieściami, ale nigdy nie przestała być na bieżąco ze współczesną japońską prozą.

Być może „Prawdziwą powieść" można uznać za ponowne odczytanie „Wichrowych Wzgórz" Emily Brontë, ale – jak zauważył „The New York Times" – Mizumura błyskotliwie „przechwyciła" dzieło ze ścisłego kanonu europejskiego romantyzmu, przeobrażając je w rzecz na wskroś japońską.

Urok tej książki polega na jej nieuchwytności.

Już myślimy, że wiemy, z czym mamy do czynienia, gdy następuje przeskok, jesteśmy nagle gdzie indziej, śledzimy losy kogoś innego, ciągle jednak wiernie podążając za historią, jak po sznurku rozwijanym przez Mizumurę. Dajemy się prowadzić przez japońską diasporę w Stanach Zjednoczonych, poprzez powojenną Japonię, wreszcie – do kraju wchodzącego w nowe czasy, zachłystującego się tym, co zachodnie.

W centrum tej opowieści jest Tar? Azuma, mężczyzna równie ambitny, co tajemniczy, i próbująca go rozszyfrować kobieta. Poznajemy go, gdy pracuje jako szofer, ale szybko awansuje – staje się ucieleśnieniem „amerykańskiego snu" po japońsku. O względy Azumy rywalizują wszyscy ci, którzy wcześniej nie traktowali go poważnie. Wystarczyła jedna zmiana: pojawiły się pieniądze.

Im głębiej wchodzimy w tę opowieść, tym więcej dowiadujemy się o Tar? Azumie, który jako osierocone dziecko trafił pod opiekę pokojówki Fumiko. Dzięki niej poznał Y?ko, córkę bogatych państwa Utagawów. Ich losy splatają się i znów rozchodzą. Miłość czy obsesja? Może jedno i drugie.

Mamy tu inteligentną zabawę z konwencją. W literaturze Japonii jednym z popularnych gatunków jest „powieść o sobie", czyli książki konfesyjne, nawiązujące do wydarzeń z życia swoich autorów. Na drugim biegunie mamy zaś właśnie „prawdziwe powieści", czyli beletrystykę w rozumieniu europejskim. A Mizumura pogrywa sobie z oczekiwaniami czytelników, tak by nie wiedzieli, z czym właściwie mają tu do czynienia. Jej bohaterka nazywa się... Minae Mizumura, a jej życie w wielu punktach przypomina biografię autorki. Z naciskiem na „przypomina".

Gier prowadzonych przez Mizumurę jest zresztą więcej. Jak pisała na łamach „Książek" Izabela Adamczewska: „Mizumura odwołuje się do klasyki literatury japońskiej, »Opowieści o księciu Genjim« z 1008 r. (jej pełen przekład Iwony Kordzińskiej-Nawrockiej w PIW-ie planowany jest na 2027 r.). Autorka, Murasaki Shikibu, była damą dworu, a opisując obyczaje arystokracji epoki Heian (794-1185) i walkę o władzę na cesarskim dworze, stworzyła obraz »księcia idealnego«, ale zdeklasowanego, a mimo to rozkochującego w sobie kobiety (i mężczyzn). Tar? Azuma z »Prawdziwej powieści« jest więc nie tylko Heathcliffem, ale też Genjim, a Mizumura zakochuje się w swoim bohaterze jak Shikibu".

I tu trzeba wspomnieć o działalności warszawskiego wydawnictwa Tajfuny koncentrującego się na azjatyckiej literaturze z najwyższej półki, m.in. z Malezji, Japonii czy Indonezji. Kto wie, czy doczekalibyśmy się na „Prawdziwą powieść" – książka ma już ponad 20 lat – gdyby nie prężne Tajfuny. A byłaby to naprawdę wielka strata.      (Natalia Szostak)

MIEJSCE 4.
"Segretario", Maciej Hen,
Wydawnictwo Literackie, Kraków

Takiego Hena nie chce się przestawać czytać! „Segretario" nie tylko dorównuje wydanej w 2015 r. „Solfatarze", ale jest może

i najlepszą z jego powieści. Maciej, syn Józefa, dowodzi tą książką, że do perfekcji opanował sztukę tworzenia powieści historycznych i że wie, jak w sposób inteligentny oraz zabawny połączyć w nich przygodę z filozofią i innymi naukami, niekoniecznie ścisłymi.

W monumentalnej, liczącej 800 stron powieści opublikowanej blisko dekadę temu zabierał czytelników do Italii, by przedstawić Fortunata Petrellego, dziennikarza „Wiadomości Neapolitańskich" relacjonującego przebieg rebelii zainicjowanej przez syna rybaka

z Amalfi.

Teraz natomiast zajmuje się włoskim humanistą Filipem Kallimachem, który zamieszkał pod Wawelem.

 

W czasie długiego pobytu w stolicy Jagiellonów Filippo Buonaccorsi (bo tak naprawdę nazywał się uczony pochodzący z San Gimignano) stanie się między innymi sekretarzem króla Kazimierza IV oraz doradcą jego syna, Jana I Olbrachta, którym suflował przekonanie o konieczności uniezależnienia się Polski od papiestwa. Początkowo fetowany i traktowany z uznaniem, popadnie

w niełaskę i zostanie zmuszony do opuszczenia dworu.

„Segretario" to, podobnie jak „Solfatara", znakomita powieść łotrzykowska. W kolejnych rozdziałach dostajemy tu opowieść o losach Kallimacha, od zawsze i na zawsze niepokornego myśliciela, członka Akademii Rzymskiej, prekursora literatury antytureckiej, który – zamieszany w spisek na życie papieża Pawła II – musiał uchodzić ze stolicy Italii. By ocalić życie, przez Konstantynopol dotarł do Polski, gdzie początkowo znalazł schronienie przed śmiertelnym wrogiem i jego służbami, a następnie – po śmierci biskupa Rzymu słynącego z zamiłowania od uciech i przepychu – przez wiele lat był zaufanym doradcą Jagiellonów, dyplomatą, na którym mogli polegać.

To nie Kallimach opowiada jednak u Hena swoją historię. Czyni to jego „segretario", czyli sekretarz Georg Starkfaust. Ale

w rzeczywistości i wbrew temu, w co wierzy (lub usilnie chce wierzyć) większość dookoła, najbliższym współpracownikiem Włocha jest… kobieta, Gredechin Specht z Heidelbergu, miłująca naukę i przepełniona ambicją. Jako 14-latka decyduje się na krok radykalny

– w męskim przebraniu rusza w świat, by studiować upragnioną medycynę. I to ona jest narratorką powieści; wszystkiego, co najważniejsze o życiu Kallimacha, a także tego, czym w drugiej połowie XV wieku żył Kraków, dowiadujemy się z jej korespondencji do przyjaciółki z lat dzieciństwa, niejakiej Enneleyn.

Hen, oddając jej głos, by opowiadała kolejne istotne wydarzenia tej fabuły, wykazuje się tu ogromną wiedzą o epoce, a także językową inwencją i ponadprzeciętnym poczuciem humoru. A wśród poruszanych przez niego wątków są sprawy nadal aktualne: kwestia relacji polsko-żydowskich, miejsce kobiet w życiu publicznym czy rola, jaką odgrywają za zamkniętymi drzwiami domów. Stale obecne są tu polityczne gry, których Kallimach początkowo jest beneficjentem, a następnie ofiarą, a w zaskakującym finale pojawia się motyw, który można z powodzeniem nazwać genderowym, umiejętnie wpleciony w życiowe wybory, których Gredechin dokonuje po śmierci swego wybitnego patrona.

A skoro o śmierci mowa – „Segretario" to również powieść pandemiczna. Historia morowej zarazy, która nawiedziła Kraków w 1496 roku, zbierając okrutne żniwo, ścinając po równi bogatych i biednych, rządzących i poddanych, a przede wszystkim obnażając chaos

i brak zdecydowania na szczytach władzy. Wszelkie podobieństwa nieprzypadkowe.      (Michał Nogaś)

MIEJSCE 3.
"Toń", Ishbel Szatrawska
Cyranka, Warszawa

Aż trudno jest ją lubić, tak jak szkolnych prymusów. Nie da się ukryć, Ishbel Szatrawska jest dziś Ananiaszem naszej klasy. Ledwo rok temu z okładem ukazał się jej debiut, „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". Połączyć w jednym dziele getto, homofobię i FBI, wpasować Auschwitz między Hollywood a Woodstock, doprawić to nutą tragedii i sporą dawką humoru – cóż, trzeba mieć to coś, brawurę.

Szatrawska dostała nominację do Paszportu „Polityki" i parę innych wyróżnień. Tyle można było jej wybaczyć, wszak każdy ma ponoć tę jedną dobrą historię do opowiedzenia. Ale że po chwili wróciła z powieścią – i to jaką – nie, to już za dużo na nasze nerwy.

Żarty na bok. Za długo czekaliście na polską powieść z takim biglem? Oto jest.

 

Wielka historia i osobiste dramaty, decyzje sprzed lat, których konsekwencji nie sposób było przewidzieć, a które wciąż wychodzą na wierzch. Nie tylko zapraszająca do dyskusji, ale też z takimi bohaterami, których losy mocno nas obchodzą.

W tym roku mieliśmy kilka książek, które próbowały objąć to, co wydarzyło się z naszym krajem po 1945 r. Na Ziemie Odzyskane wyruszyli Filip Springer („Mein Gott, jak tu pięknie") i Zbigniew Rokita („Odrzania"). To jednak reportaże, w dodatku koncentrujące się bardziej na zachodniej części kraju. Ale Prusy Wschodnie były dotąd słabiej opisane – przynajmniej z tej perspektywy, która interesuje Szatrawską. Bo przecież można tu przywołać wybitną książkę Waltera Kempowskiego „Wszystko na marne" (przeł. Małgorzata Gralińska), która ukazała się w tym roku po polsku. Ale pisane przez Niemców elegie o utracie to jedno – Szatrawskiej brakowało opowieści, która dotyczyłaby nowej, napływowej ludności, przybywającej wraz z frontem i z kolejnymi falami „repatriacji".

„Toń" to opowieść o rodzinie, którą sprzedaż domu na Warmii prowokuje do rozmyślań o przeszłości. Urodzona w międzywojniu Janka, jej syn Wolf i córka Wolfa – Alicja. Szatrawska opisuje ich płynną tożsamość, trudną do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz. „Jeden uważa się za Polaka, choć ma niemieckie nazwisko i wyemigrował do RFN, drugi jest protestantem i powtarza, że jest Mazurem, trzeci twierdzi, że jest Niemcem, a do tego katolikiem. I to wszystko w jednej rodzinie! Nie da się w tym wszystkim połapać!". Ta rodzina jest w ciągłym ruchu. Ostatnią rzeczą, która trzyma ich razem, jest dom babki pod Kętrzynem. Nie wiedzą, jaka tajemnica się z nim wiąże.

W tym świecie czas jest kolisty, wszystko dzieje się naraz: przeszłość i teraźniejszość, powojenna zawierucha i PRL-owskie dzieciństwo Wolfa, ucieczka Janki i śmierć migrantów na granicy z Białorusią, gdzie jeździ chłopak Alicji. Jest „Toń" wreszcie triumfem fikcji, po latach dominacji narracji z nurtu non-fiction. Szatrawska mówiła: „Nie do końca wierzę w pisanie autobiograficzne. Bardzo lubię fikcję i wymyślanie postaci. Gdybym pisała o sobie i swojej rodzinie, nie miałabym tej radochy. Autobiografizm może być bardzo wyzwalający, ale może też ograniczać".

Najpierw przez tę książkę się brnie, jakby przy wchodzeniu do jeziora napotkać gęste szuwary. Proszę się nie zniechęcać. Bo im głębiej, im bardziej się zanurzymy, tym bardziej „Toń" pochłania. Aż trudno wynurzyć się, by złapać oddech.

Więc ostatecznie musimy przyznać, że jeśli kolejne książki będą tak dobre, to Szatrawska może publikować je i co roku. Cała przyjemność po naszej stronie.      {Natalia Szostak}

MIEJSCE 2.
"Demon Copperhead", Barbara Kingsolver 
przełożyła Kaja Gucio
Filia, Poznań

Tytuł nie kłamie: wszelkie skojarzenia z dziełem Dickensa zamierzone. Więcej, gdyby ktoś kiedyś chciał zorganizować przepisywanie na współczesne realia dickensowskiego kanonu, „David Copperfield" został już niniejszym odfajkowany. Jurorom Pulitzera w ogóle nie przeszkadzało, że Barbara Kingsolver w zasadzie skopiowała układ fabularny i sieć relacji łączących kluczowe postaci, nawet ich nazwiska ledwo modyfikując. Oraz to, że wiemy, jak to się wszystko skończy. I słusznie, laury należą się temu homeryckiemu przedsięwzięciu. 

Wyobraźcie sobie, „ten Charles Dickens, stary, martwy i do tego cudzoziemiec, ale Jezu Chryste, jak on zrozumiał, że dzieci i sieroty są gnojone i wszyscy mają to w dupie. Można by pomyśleć, że pochodził z tej okolicy". Czyli z Appalachów, amerykańskiego synonimu totalnego zadupia, gdzie wieśniacy spluwają żutym tytoniem na rupiecie porozrzucane wokół ich mieszkalnych przyczep.

Amerykańska popkultura długo potrzebowała tego regionu wyłącznie do tego, żeby mieć z czego szydzić – zacofanych, nierozgarniętych rednecków z popsutymi zębami, za to bez zdolności kredytowej.

Aż przyszła ich kolej w długiej kolejce czekających na symboliczne odzyskiwanie godności. Chodzi o ten rodzaj opowieści, który nagle pojawił się w Hollywood, gdy Fabryka Snów odkryła swoje lewicowe serduszko i zapragnęła robić kino jak Ken Loach. Oscarowy „Nomadland" na podstawie książki Jessiki Bruder nie dotyczył Appalachów w sensie geograficznym, ale klasowym jak najbardziej. Za to „Elegia dla bidoków" jej autora J.D. Vance’a, z korzeniami w Kentucky, błyskawicznie wykatapultowała na fotel senatora.

Kingsolver ma jednak temperament do innego rodzaju uprawiania polityki. Owszem, jej powieść to jest wypowiedź polityczna. Dotyczy kwestii tożsamości, modelu życia społecznego, który spajany jest tradycją i lojalnością – ale już wcale niekoniecznie bogoojczyźnianym konserwatyzmem. Mamy tu do czynienia z mitologizacją, ale bez sentymentalnych bzdur – podejście, które ma zresztą w amerykańskiej literaturze masę wzorców. (...)     (Łukasz Grzymisławski)

MIEJSCE 1. Książka roku
"Chłopki. Opowieść o naszych babkach", Joanna Kuciel-Frydryszak Marginesy, Warszawa

Grzbiet ma zgięty od opartego na barkach jarzma, w dłoniach trzyma ciężkie wiadra z wodą, chustka zsunęła jej się z głowy, odsłaniając twarz – wygląda na starą kobietę, ale może być w każdym wieku między trzydziestką a siedemdziesiątką. Takich wiader dziennie przyniesie z rzeki więcej. W międzyczasie wydoi krowy, nakarmi kury, oporządzi chałupę, zrobi rodzinie posiłki, wypieli grządki, zaceruje koszule. I jeszcze raz od początku. Nic dziwnego, że na żółtej okładce „Chłopek" głowa kobiety jest w białej aureoli: nasze przodkinie ze wsi były męczennicami.

Ich codzienność – skrajnie uboga, pełna wzgardy – najczęściej bezwzględnie dławiła wszelkie aspiracje do lepszego życia. Zwłaszcza u kobiet.

Z detalami poznajemy tu wiejską biedę w międzywojniu, kiedy cukier krzepił wyłącznie miastowych, a buty były luksusem.

Owej biedzie towarzyszyła niewyobrażalna dziś harówka, która zaczynała się, gdy dziecko zaczynało chodzić i rozumieć polecenia, i trwała do śmierci. Sześciolatki pasły krowy, dziesięciolatki oddawano na służbę, sterane pracą i porodami trzydziestolatki wyglądały jak staruszki.

Chłopka miała być przede wszystkim robotna, córki słyszały, że szkoła im niepotrzebna, paniami i tak nie będą. Dziecko najpierw musiało się nauczyć posłuszeństwa, a najskuteczniejszym nauczycielem był strach przed biciem.

Posłuszeństwo się przydawało, gdy dziewczynę przyszło wydać za mąż.

Bo swaty to wyrok: decydowały o całym jej przyszłym życiu. Nikt jej o zgodę nie pytał – czy ktoś pyta krowę, czy jej się podoba nowy właściciel? Dziewczyna wyrok przyjmowała zazwyczaj ze stoickim spokojem. „Doskonale wie, czego może się spodziewać w dalszym życiu: trudu i zmagania, a często głodu i samotności. To los kobiet w jej rodzinie od pokoleń, dlaczego jej własny miałby być lepszy?".

(...) „Chłopki" pozbawiają nas różnych iluzji, ale także pokazują ogromną siłę naszych przodkiń, ich wytrwałość, a nierzadko determinację. Uruchamiają pokłady empatii, wdzięczności i – tak – dumy: nasze babki przetrwały, poradziły sobie i zapewniły swoim dzieciom i wnukom lepsze życie. I odblokowanie tych emocji to największa zasługa tej wspaniałej książki.      (Katarzyna Wężyk)

Jak Grinch skradl święta

/ kultura / książki dla dzieci

grudzień '23 / 12 (16)
jak-grinch-skradl-swieta-1
mikolaj 4

66 lat musieli czekać polscy czytelnicy na przekład „Jak Grinch skradł święta!”. Klasyczna książka dla dzieci autorstwa Dr. Seussa ukazała się w tłumaczeniu Michała Rusinka nakładem wydawnictwa Kropka.

Powodów, by zainteresować się „Grinchem”, polscy wydawcy mieli wiele. Theodor Seuss Geisel, jak w rzeczywistości nazywał się autor, pod wieloma względami wyprzedził swoją epokę. Jego twórczość charakteryzują genialne gry słowne, purnonsensowy humor

i pochwała indywidualizmu. Wspomniana zaś książka to jedno z koronnych dzieł w jego dorobku.

Historia opisana w „Jak Grinch skradł święta!” jest uwielbiana przez małych czytelników za Oceanem – do dzisiaj w samej Ameryce Północnej publikacja ta sprzedała się w nakładzie blisko 10 milionów egzemplarzy. Również tamtejsi nauczyciele i bibliotekarze doceniają jej wartość, dając miejsce w swoich branżowych rankingach stu najlepszych książek dla dzieci. Na dodatek tylko

w ostatnim ćwierćwieczu pojawiły się dwa komercyjne powody, by przybliżyć postać stworzoną przez Dr. Seussa polskim odbiorcom.

W 2000 roku na ekranach kin gościł przebojowy, choć w Polsce oglądany umiarkowanie chętnie, film „Grinch: Świąt nie będzie”

z Jimem Carreyem w roli głównej, a w 2018 roku – ciesząca się zawrotną popularnością (ponad milion widzów w naszym kraju!) animacja zatytułowana po prostu „Grinch”. Czemu wydawcy nie skorzystali choćby z tej drugiej okazji? O tym zapewne wiedzą tylko oni sami.

jak-grinch-skradl-swieta-2

Grinch pojawił się po raz pierwszy w innej książce Dr. Seussa z 1953 roku, „Scrambled Eggs Super!”, a dwa lata później w wierszu opublikowanym w magazynie „Redbook”. Poza imieniem nie miał jednak za wiele wspólnego z późniejszą postacią znaną na całym świecie. Książka „Jak Grinch skradł święta!” ukazała się na niedługo przed Bożym Narodzeniem w 1957 roku, kilka miesięcy po wydaniu innego bestsellera Geisela, „Kota Prota”. Świąteczna historia okazała się kolejną, w której autor dawał wyraz swojej przekornej naturze.

Tytułowy bohater przypomina innego bożonarodzeniowego zgorzknialca znanego z kart literatury – Ebenezera Scrooge’a. Grinch to zrzędliwy samotnik, który ma serce „dwa rozmiary za małe” i nie cierpi świąt. Kiedy więc tylko mieszkańcy pobliskiego Ktosiowa zaczynają przygotowywania do uroczystego świętowania, jemu jeży się futro na grzbiecie. Postanawia więc ukrócić słodkie ucztowanie i śpiewy.

Pasierbica autora mówiła po jego śmierci, że w dobre dni Dr. Seuss był jak Kot Prot, a w złe – jak Grinch. W czasie, kiedy powstała ta historia, miał wszelkie powody, by czuć się jak ten drugi bohater. Problemy zdrowotne żony w połączeniu z obserwowaną wokół komercjalizacją świąt Bożego Narodzenia sprawiły, że pewnego dnia Theodor Geisel znalazł pomysł na książkę. „Rankiem 26 grudnia ubiegłego roku myłem zęby, kiedy zauważyłem w lustrze bardzo grinchową minę. To był Seuss! Napisałem więc o moim skwaszonym przyjacielu, Grinchu, aby sprawdzić, czy uda mi się na nowo odnaleźć w Bożym Narodzeniu coś, co oczywiście utraciłem” – mówił

w wywiadzie udzielonym w 1957 roku.

jak Grinch skradł święta

Podobieństwa między Dr. Seussem a Grinchem nie kończyły się na podłym, świątecznym nastroju w tym konkretnym okresie. Biograf Charles D. Cohen zwraca uwagę, że Geisel już w czasach studenckich ośmieszał ideę świąt w magazynie humorystycznym tworzonym na kampusie. W jednym z esejów pisał wprost o bożonarodzeniowym materializmie. Identyfikacja z Grinchem sięgała więc głębiej

w przeszłość. Warto też zauważyć, że Dr. Seuss, podobnie jak stworzony przez niego bohater, miał w chwili publikacji książki 53 lata. A później, kiedy odniosła ona już duży sukces, sprawił sobie nawet na samochód tablicę rejestracyjną z napisem: GRINCH.

Dr. Seuss przyznawał, że „Jak Grinch skradł święta!” to książka, którą najłatwiej mu się pisało w całej karierze. Powstała w ciągu zaledwie kilku tygodni. Jedynie wymyślenie zakończenia nastręczyło ogromnych trudności. Od początku zależało mu, żeby historia miała jak najmniej związków z religią. Dlatego na ilustracjach poza choinką i wieńcami nie ma żadnych chrześcijańskich odniesień.

W finale tym bardziej nie chciał zatem wypaść jak „drugorzędny kaznodzieja” ani umieszczać „jakichś biblijnych truizmów”.

Wbrew własnym intencjom stworzył dzieło, w którym wiele osób odnajduje esencję świąt. Zwraca bowiem uwagę na niematerialny charakter Bożego Narodzenia: znaczenie wspólnoty i radość wypływającą z dzielenia się z drugimi tym, co mamy. Czy książka miała oznaczać, że Dr. Seuss pogodził się ze świętami? A może chodziło po prostu o pomysł na dobrą historię? Tego się zapewne nie dowiemy. Bez względu na odpowiedź zrzędliwy Grinch zapisał się już na stałe w annałach popkultury, wzbudzając sympatię nowych pokoleń odbiorców. A my możemy wreszcie dołączyć do jego wielbicieli. (Booklips)

King pisze o tym, co...

/ kultura / literatura

listopad'23 / 11 (15)

King pisze o tym, co sam zna.
I robi to z maestrią godną swego nazwiska

MARTA GÓRNA 

Dobro zostanie nagrodzone, choćby wcześniej pisarz przeczołgał je przez wszystkie kręgi piekielne.

W "Holly", najnowszej powieści Stephena Kinga, tytułowa, dobrze znana fanom Króla bohaterka odżywa po śmierci toksycznej, nadopiekuńczej matki (ta umiera na koronawirusa, którym zaraziła się na proteście antymaseczkowców) i opłakuje śmierć starszego mentora: znanego m.in. z "Pana Mercedesa", "Znalezione niekradzione" i "Końca warty" detektywa Billa Hodgesa. Prowadzi też śledztwo w sprawie tajemniczych zaginięć, za którymi stoi pierwotne zło

w przebraniu pozornie nieszkodliwych staruszków, snobów z akademickim wykształceniem.

Między wierszami King, jak to King, przemyca swoje osobiste poglądy. Nie tylko na temat pandemii czy polityki Trumpa, ale Ameryki w ogóle: tej nietolerancyjnej, wciąż rasistowskiej

i nieprzyjaznej kobietom. Pisze też o tym, że starość jest okropna. I wie, co mówi.

W końcu sam zbliża się do osiemdziesiątki.

Przyznajcie: to pytanie czasami przychodzi wam do głowy. Przynajmniej raz do roku. A nawet częściej, bo King pisze z prędkością karabinu maszynowego. A brzmi tak: czy ten facet opowiada wciąż tę samą historię? Czy jako czytelnicy nie daliśmy się wpuścić

w maliny?

Jeśli przeanalizujemy treść jego blisko

70 powieści i ponad 200 opowiadań, to cóż… na to wygląda. Pod tym względem nie różni się więc wiele od Danielle Steele: królowej nakładów, której uciemiężone przez życie i mężczyzn bohaterki przeżywają w kółko te same przygody, choć dla niepoznaki w nieco innym anturażu.

Jak więc King, współczesny król powieściowej grozy, w ojczyźnie stawiany w jednym szeregu z H.P. Lovecraftem czy Edgarem Allanem Poem, zrealizował ten mistrzowski szwindel? Taki, który przyniósł mu miliardy dolarów

i tytuł jednego z najpopularniejszych autorów w historii ludzkości?

Odpowiedź jest prosta: King gorąco wierzy w to, co pisze. A wierzy, bo odwołuje się do swoich własnych doświadczeń. Od czasów "Carrie", wydanego w 1974 roku powieściowego

debiutu, serwuje swoim czytelnikom te same motywy, choć polane nieco innym sosem, a czasami sprytnie zmiksowane.

 Nigdy jednak swojej recepty na sukces nie ukrywa. Tworzy tak, jak zaleca młodym autorom: pisze o tym, co sam zna. I robi to z maestrią godną swego nazwiska.

Pisarz, alkoholik, stalker

Weźmy najprostszy przykład. Pisarz (najczęściej z problemem alkoholowym)

w centrum wydarzeń. Ben Mears

w "Miasteczku Salem" ucieka przed

brakiem weny do mieściny, którą terroryzują wampiry, Jack Torrance (alkoholik o słabym charakterze)

w "Lśnieniu" szuka natchnienia

w nawiedzonych korytarzach Overlook Hotel i tam popada w obłęd. Bill Denbrough, bohater "To", tak jak King pisze opowiadania już jako nastolatek,

a starcie z morderczym klaunem

z kosmosu robi z niego pisarza z krwi

i kości. Gordie LaChance, uznany pisarz, opowiada w "Ciele" o tym, jak z kolegami pewnego lata szukał ciała potrąconego przez pociąg nastolatka i gwałtownie dorósł.

Pozwala też czytelnikowi przeczytać jedno ze swoich pierwszych opowiadań: o konkursie jedzenia ciast, który zamienił się w festiwal wymiotów.

Idźmy dalej. Paul Sheldon, autor wiktoriańskich romansideł o wiecznie

Stephen-King--Kompletny-

popadającej w tarapaty pięknej Misery, wpada w ręce psychopatycznej fanki swoich książek, a Mort Rainey

z opowiadania "Tajemnicze okno, tajemniczy ogród" jest prześladowany przez stalkera, który twierdzi, że Rainey splagiatował jego dzieło.

Jest wreszcie Holly, która - jak przypomina Ben Vincent w wydanym właśnie u nas „Stephenie Kingu. Kompletnym przewodniku po życiu, twórczości i inspiracjach" - pisze przecież wiersze. Jej śledztwo w "Holly" skupia się zresztą na środowisku ludzi, którzy też piszą i marzą o uznaniu.

Kinga z jego bohaterami łączy coś więcej niż tylko profesja. W latach 80. był uzależniony od alkoholu, marihuany

i kokainy. Wciągał tyle, że - jak przyznał

w autobiograficznym "Jak pisać. Poradnik dla pisarzy" - gdy pracował, musiał wpychać sobie do nosa kłęby waty, by zatamować krwawienie.

Jego problemy z używkami zaczęły się jednak wcześniej, a nasiliły się po śmierci matki, która po premierze "Carrie" zmarła na raka. Pijany King wygłosił nieskładną mowę na jej pogrzebie, twierdzi też, że nie pamięta procesu pisania "Cujo"

(o morderczym bernardynie), bo w latach 80. jego pociąg do używek całkiem wypadł  z torów.

Po interwencji rodziny King pod koniec dekady Ronalda Reagana zerwał

z nałogami i od tamtej pory jest czysty. Temat stalkerów też zna od podszewki. Dlatego tak świetnie oddaje narastające przerażenie, które wnieśli do jego życia obsesyjni fani. W pół wieku dorobił się kilkudziesięciu prześladowców. Jak donosiła w 2003 r. agencja Associated Press, jeden z nich – niespełna czterdziestoletni Czech Bretislav Bures - nachodził Kinga w jego domu w Bangor

w Maine. Żonie pisarza, Tabicie, powiedział, że musi z Kingiem porozmawiać  "w sprawie bezpieczeństwa narodowego". Wezwała policję.

W 1991 r. do domu Kingów wdarł się z kolei mężczyzna, który twierdził, że ma przy sobie bombę i zamierza ją zdetonować.

Porozmawiajmy o matce

Matka. U Kinga zazwyczaj chora czy nieobecna lub – przeciwnie, jak w "Holly" - po prostu kontrolująca. W "Carrie"

sadystyczna dewotka religijna, w "To" ewidentnie cierpiąca na przeniesiony zespół Münchhausena.

Matka Kinga wychowywała przyszłego autora i jego brata samotnie, z trudem wiążąc koniec z końcem. Pracowała jako opiekunka ludzi ciężko chorych i sędziwych, a także intelektualnie niepełnosprawnych. Tak jak tytułowa "Dolores Claiborne", która zawiera pakt ze swoją schorowaną, wredną i złośliwą starszą podopieczną.

Ojcowie zwykle są u Kinga nieobecni, tak jak nieobecny był jego ojciec, który porzucił rodzinę, kiedy synek miał trzy lata, po czym słuch po nim zaginął. Być może dlatego wielu nastoletnich bohaterów Kinga na początku opowieści poznaje starszego mentora, kogoś, kto 

odgrywa w ich życiu rolę ojcowską. Tak 

było np. w niedawnej "Baśniowej opowieści" czy noweli "Telefon pana Harrigana", w trylogii o Billu Hodgesie pod skrzydła mrukliwego detektywa trafiła oczywiście Holly. Bywają u Kinga też mentorzy potworni - jak były nazista

w "Uczniu szatana".

Tanie dreszcze i klasyka

W twórczości Kinga widać oczywiste wpływy innych mistrzów grozy: wspomnianych już Poego i Lovecrafta, ale też autorów pulpowych westernów, powieści SF i horrorów z lat 40. (na strychu ciotki znalazł jako nastolatek cały ich karton). A także klasyków: Charlesa Dickensa, Brama Stokera, ale też wiktoriańskiego dramaturga Roberta Browninga, którego wiersz "Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął" stał się inspiracją dla opowiadań i całej serii powieści Kinga o rewolwerowcu Rolandzie "Mroczna wieża".

Sam King jest bardziej znany jako autor powieści grozy niż wierszy, choć ma ich na koncie całkiem sporo. 

Imponująca wiedza Kinga o literaturze to nie tylko zasługa wieloletniego pochłaniania książek. King ukończył

w latach 60. stanowy Uniwersytet

w Maine, na którym studiował anglistykę. Północne, śnieżne Maine to stan,

w którym toczy się akcja większości jego utworów. Poszczególne historie są ze sobą powiązane, także bohaterami. Miejscowy oprych z miasteczka Castle Rock, Ace Merrill, jako nastolatek prześladuje bohaterów noweli "Ciało",

a jako dorosły facet z kokainowym nałogiem i bez specjalnych perspektyw występuje w "Sklepiku z marzeniami".

Nad miejscem akcji wielu opowieści Kinga góruje też znany z "Lśnienia" Overlook Hotel. Uniwersum Kinga po pół wieku rozrosło się na podobieństwo tego marvelowskiego. Doskonałym dowodem na to jest świetny serial "Castle Rock", który splata ze sobą wiele wątków z jego twórczości.

Supermoc Stephena Kinga

W twórczości Kinga powtarzają się nie tylko motywy autobiograficzne. Bohaterowie tacy jak Ace - bezinteresownie źli i zdegenerowani - nie zasługują na odkupienie. Dobro zawsze zostanie nagrodzone, choćby wcześniej pisarz przeczołgał je przez wszystkie kręgi piekielne.

U Kinga istnieje małe zło, które bierze się z nieszczęśliwego dzieciństwa i traumy, lecz to wcale go nie umniejsza. I jest też zło potworne, trudne do zdefiniowania.

To potężna siła, którą pokonać może jedynie ktoś o czystym sercu i intencjach.

King często wyposaża swoich bohaterów w paranormalne talenty: zdolność telekinezy ("Carrie"), pyrokinezy ("Podpalaczka") czy słynnego "lśnienia"

u Danny’ego Torrance’a, które polega między innymi na czytaniu myśli innych, telepatii i przerażających wizjach.

Największą mocą, jaką King obdarza bohaterów, jest jednak zdolność do samopoświęcenia. I stawania naprzeciw teoretycznie niepokonanemu złu.

Naiwność czy idealizm? Pozostać idealistą w tym świecie przez ponad pół wieku to wyczyn bardziej imponujący niż sprzedaż 400 mln egzemplarzy książek. Czy to, że niemal każdy twój utwór został już przez Hollywood przerobiony na film czy serial.

Ten niezachwiany idealizm to osobista supermoc Kinga. I powód, dla którego jego odgrzewane dania za każdym razem mają nieco inny smak. (Książka. magazyn do czytania)

Piec rzeczy o Orwellu

/ kultura / literatura

listopad'23 / 11 (15)

Pięć rzeczy, których możecie nie wiedzieć o George'u Orwellu,
a warto...

MAŁGORZATA I. NIEMCZYŃSKA

George-orwell-BBC - domena publiczna

Eric Arthur Blair, bardziej znany jako George Orwell. Rok 1940. Autor fotografii nieznany - własność BBC / domena publiczna

1

W młodości był antysemitą. Szokujące? Owszem. Eric Arthur Blair, bardziej znany jako George Orwell, od dawna jest – słusznie – uważany za pisarskie sumienie XX wieku.

Zagorzały krytyk systemów totalitarnych, który rozpoznał i nazwał wiele groźnych zjawisk życia społeczno-politycznego, jak nowomowa czy dwójmyślenie, i którego „Folwark zwierzęcy" i „Rok 1984" stały się absolutnym kanonem opowieści o dławieniu wolności, pisał np. w „Dzienniku z chmielobrania" o pewnym „Żydku z Liverpoolu", żonglując zwrotami w stylu: „wzbudzał we mnie obrzydzenie", „aż człowiekowi zbierało się na wymioty" itd.

Po co to przypominać? Bo jeśli komuś, kto pisze takie rzeczy, udało się zrozumieć, jak wielkie zło popełniał, i okazać skruchę, jest nadzieja dla każdego.

2

Na świat przyszedł w Indiach, dokładnie w Motihari, w parterowym domku z pobielonej cegły. Był 25 czerwca 1903 roku. Biograf Richard Bradford twierdzi: „Fakt, że Orwell wyrósł na dziwaka, nie jest wcale zaskakujący, gdy weźmiemy pod uwagę pierwszych dziesięć lat jego życia".

Ojciec przyszłego pisarza pracował w Indiach jako brytyjski urzędnik czy też – jak kto woli – „agent opiumowy". Tam poznał i poślubił

o 18 lat młodszą kobietę, która postanowiła jechać z dwójką ich dzieci do Anglii, gdy młodsze z nich było niemowlęciem. To właśnie Eric, czyli George O.

Mąż po kilku latach ją odwiedził i spłodził trzecie dziecko, ale na dobre wrócił dopiero, gdy Orwell (nazywajmy go tak dla ułatwienia) miał dziewięć lat. Po 37 latach służby kolonialnej ojciec się upierał, by palić w kominku nawet latem, i pilnował szczelnego zamykania okien oraz drzwi.

Był oschły i miał kij dokładnie tam, gdzie się go spodziewacie. Nie chciał, by syn bawił się z dziećmi hydraulika (a to byli jego najlepsi przyjaciele!) ani z kimkolwiek z klasy niższej. Choć sam przecież nie był żadnym lordem.

3

Mało prawdopodobne, by Orwell wstąpił do Królewskiej Policji Imperialnej w Birmie, chcąc wziąć przykład z protoplasty. Jako

19-latek, który właśnie rzucił szkołę, mógł nie mieć na siebie lepszego pomysłu.

Tam zobaczył na własne oczy, jak biali Brytyjczycy potrafią brutalnie skopać rdzennego mieszkańca za to, że upuścił ich bagaże.

I wiele innych podobnych sytuacji. Zaczęło w nim rosnąć poczucie winy.

Walczył w Hiszpanii przeciw falangistom. Mówi się, że bohatersko. Został postrzelony w gardło. Stalinowcy oskarżyli go o zdradę. Musiał się ukrywać.

Zbrodnie, których dopuściły się w Hiszpanii NKWD i GRU, a także ogólne prawidła realnego stalinizmu zdemaskował

w autobiograficznej książce „W hołdzie Katalonii".

4

Zdarzały się okresy, gdy żył w tak straszliwej nędzy, że zmuszony był żebrać. Matka z siostrą załatwiały mu czasem jakieś posady, na ogół nauczyciela, ale był też m.in. pomywaczem, uprawiał warzywa, hodował drób i zbierał chmiel. W 1945 roku był korespondentem wojennym we Francji, pracował w BBC.

„Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz" – napisał, protestując przeciwko „tchórzliwemu nastawieniu brytyjskiej prasy do Powstania Warszawskiego". W PRL jego książki znalazły się na cenzurowanym, podobnie w innych krajach komunistycznych. Sam swoje poglądy określał jako „demokratyczny socjalizm".

5

Był bardzo chudy i nosił wąsy, uwielbiał jeździć na motorze. Jeszcze w latach 30. ożenił się

z Eileen O’Shaughnessy, Irlandką, która zmarła w ostatnim roku wojny. Mieli adoptowanego syna. Jego drugą żoną była Sonia Mary Brownell, pobrali się tuż przed jego śmiercią.

Pogardzał stylem życia klasy średniej i często zachowywał się ekscentrycznie. Już

w dzieciństwie miał się przedstawić nowym sąsiadom, stając na głowie, bo przecież przedstawianie się na dwóch nogach jest tak pospolite, że zaraz o nim zapomną. Wyniszczające doświadczenia i lata biedy zrujnowały mu zdrowie, pod koniec życia ogromnie cierpiał. Zmarł na gruźlicę w wieku zaledwie 47 lat.

A właściwie dlaczego George Orwell? Pierwszą książką, którą tak podpisał, było „Na dnie

w Paryżu i w Londynie". Przybrał pseudonim, bo uważał, że jest słaba. Nie chciał też, by rodzina musiała się za niego wstydzić z powodu opisanych w niej upokorzeń, których doświadczył na własnej skórze.

Poza tym po prostu nie lubił imienia Eric.

najchętniej

czytane... 

SPOTKANIA / PORTRETY

Umberto Eco - zawsze

w cieniu swoich książek       Robert Rient

(...) Był prawdziwym człowiekiem renesansu. Pisał, podróżował, rysował mapy i plany budynków, kolekcjonował dokumenty i listy, a czasami szkicował plany okrętów. Gdy pracował nad „Imieniem róży”,  (...)      https://https://www.pakamerachicago.com/portrety-z-myszka-1

KULTURA / KSIĄŻKI 

Wielka i trudna miłość Osieckiej i Giedroycia   

Dorota Wodecka / Manuela Gretkowska

(...) W 1957 roku do Laffitu przyjechała

o 30 lat młodsza od Giedroycia Agnieszka Osiecka. Autostopem

z południa Francji, gdzie z grupą studentów pracowała przy winobraniu. Od tego pierwszego spotkania przez kilkadziesiąt lat pisali do siebie listy.  (...)      https://https://www.pakamerachicago.com/portrety-z-myszka-1

Tekst pochodzi z dwumiesięcznika "Książki. Magazyn do Czytania" (5/2023)

Wanda Traczyk-Stawska

/ kultura / literatura

październik'23 / 10 (14)
ksiazka o Wandzie Traczyk-Stawskiej

Wanda Traczyk-Stawska: „Myśmy w powstaniu walczyli o godność
i o wolność. To był bunt młodych”

JOANNA DERDA

Była żołnierzem w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie pracowała z dziećmi w szkołach specjalnych. I zawsze, kiedy tylko widziała niesprawiedliwość czy krzywdę innych, mówiła

o tym publicznie. A czasem krzyczała. Tak Wanda Traczyk-Stawska rozumie swój obowiązek.

Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, myślałam, że będziemy rozmawiać przede wszystkim o książce Michała Wójcika „Błyskawica”, która jest zapisem rozmów z Panią, i o tamtej wojnie. Dziś jesteśmy w zupełnie innym świecie. Obok nas znowu ludzie walczą i giną. Czy brała pani pod uwagę, że jeszcze kiedyś przeżyje wojnę?

Nie, ani zaraz po wojnie, ani później nie mogłam sobie wyobrazić, że po tak okropnych przeżyciach, jakie były udziałem całej Europy

i nie tylko Europy, po tak strasznych doświadczeniach znowu, jeszcze zanim ja odejdę, zanim odejdzie całe moje pokolenie, ludzie będą walczyć. Bo gdyby nas nie było, gdybyśmy o tym nie mówili, gdyby nie miał kto przekazywać, jak okropna jest wojna… Ale jeszcze jesteśmy, mówimy. Cały czas. Wojna to nieszczęście dla każdego państwa i dla każdego człowieka.

No właśnie. Jesteście, mówicie. Czy z tego wynika, że niczego się nie uczymy?

Tak czuję. Bardzo to smutne. Wydawało mi się, że będzie inaczej. Przecież my jako naród odzyskaliśmy niepodległość między innymi dzięki temu, że była pamięć o powstaniu. O tym, jak straszny był nazizm, faszyzm, ale też o tym, że warto walczyć i umierać za kraj.

A wtedy, w sierpniu, bez wahania stanęliśmy do walki, bo byliśmy wychowywani przez tych, którzy sami walczyli o tę wolność po 123 latach niewoli. Pamięć ta zaowocowała Solidarnością – co ja też uważam za powstanie, tyle że bez rozlewu krwi. (...)

Warto za to walczyć.

Warto. I trzeba stale mieć na uwadze, że naród musi być tak wychowywany, żeby znał konstytucję, wiedział, na czym polega demokracja, i nie dał jej sobie przez źle wybrane władze odebrać.

Ja byłam żołnierzem, w książce o tym opowiadam, bo chciałam przekazać wszystkim ludziom na świecie – że wojna jest najgorszym złem. Ale chcę też mówić do Ukrainek, bo mam do nich prośbę – niech pamiętają, że kiedy zaczyna się wojna, każda kobieta przede wszystkim musi umieć opatrywać. Wiem, jakie to ważne, świetnie pamiętam nasze sanitariuszki – to dopiero były bohaterki, najwspanialsze, dzięki nim tylu nas, żołnierzy, ocalało, bo umiały nas opatrzyć, żebyśmy się nie wykrwawili. To jak dać drugie życie. Moje wspomnienia z powstania to najwyższy szacunek dla lekarek i sanitariuszek. Dlatego wołam: Niech każda ukraińska kobieta umie opatrywać! Ale też niech każda wie, że jeśli przyjdzie ostateczność i będzie musiała bronić swoich najbliższych, swojego dziecka, to też musi umieć posługiwać się bronią.

Dużo kobiet teraz z Ukrainy wyjeżdża.

I dobrze robią, muszą ratować dzieci. To najważniejsze.

Tak się fatalnie zaczął wiek XX, od dwóch wojen światowych, a teraz, na początku XXI – znowu wojna, mimo tamtych strasznych doświadczeń. To takie ważne, żebyśmy umieli się tak zachować, żeby ci, którzy walczą o swój kraj, czuli nasze wsparcie. Doskonale rozumiem ludzi, którzy z tego piekła uciekli, ale zostają w Polsce, nie chcą jechać dalej, bo tu czują się bliżej Ukrainy. I cały czas mają nadzieję, że wrócą do domów. Chcę im powiedzieć: Wrócicie na pewno! I będziecie silniejsi. Myśmy przetrwali w powstaniu dwa miesiące w okropnych warunkach, bez wystarczającej ilości broni, bez amunicji, bez jedzenia. Oni mają pomoc całego świata, mogą trwać.

We wspomnianej książce mówi Pani, że walka w powstaniu była walką o godność. Ale także później ważna była dla Pani godność dzieci z niepełnosprawnościami, mniejszości seksualnych, godność kobiet. Godność to dla Pani kompas w życiu?

Tak. Tym różnimy się od zwierząt. Musi w nas być godność i ta potrzeba serca i rozumu, żeby nie było wojen, żeby nikt nie chciał zabijać, żeby ludzie sobie nawzajem pomagali. Żeby ojczyzna to był kraj, w którym każdy – i generał, i prezydent, i bezdomny – mieli takie same prawa. Bo wszyscy mamy tę samą ludzką godność. Wszyscy jesteśmy równi.

Ja nie musiałam w książce podkreślać, z jakiego pochodzę środowiska. Że mój dziadek był dorożkarzem, że urodziłam się tam, gdzie ludzie byli naprawdę bardzo biedni. Ale mówię o tym, bo to ważne. I ci prości chłopcy, z którymi grałam w piłkę, potem walczyli i byli znakomitymi żołnierzami. Każdy człowiek ma w sobie możliwości. Oczywiście z pewnymi cechami przychodzimy na świat, ale potem jesteśmy kształtowani. I od rodziców, wychowawców, nauczycieli zależy, jaki będzie z tego dziecka człowiek. Ważne jest środowisko, ale najważniejsza jest rodzina, a potem szkoła. Bo często nawet jak w rodzinie nie dzieje się najlepiej, nawet jak jest tam przemoc czy choroba alkoholowa, to szkoła może dużo zmienić. Nauczyciel może być tym, kto naprawdę zobaczy to dziecko w jego problemach,

w jego nieszczęściu i je z tego wyciągnie. Ale żeby tak się działo, muszą być dobrzy nauczyciele. Nie tylko dobrze wykształceni, ale

i mający tę właśnie ludzką godność i wrażliwość. Jednak nikt im niczego nie może narzucać. Dobry nauczyciel nie tylko zna metodykę nauczania, lecz także odpowiada za wychowanie. Dlatego tak ważne, by do tego zawodu szli ludzie, którzy chcą go wykonywać i którzy za swoją pracę będą dobrze wynagradzani. Nie będą gonić z jednej szkoły do drugiej i jeszcze na korepetycje, żeby dorobić. I będą

o te swoje dzieci w szkole dbać, widzieć je jako ludzi, z ich problemami, rozterkami, radościami. Dlatego tak mi zależy, żeby szkoły

w Polsce miały prawdziwą niezależność. Żadnej partii nie wolno wchodzić do szkoły. Dopiero dojrzały człowiek może sobie partię wybierać. Małe dzieci muszą być wychowywane w świadomości, że wszystkie są jednakowe. Muszą słyszeć: Bądź dobry, pomagaj, uśmiechaj się. I to wynosi się ze szkoły, w której nauczyciel jest nie tylko nauczycielem, urzędnikiem, lecz przede wszystkim człowiekiem.

czytaj także... 

SPOŁECZEŃSTWO / HISTORIA

Warszawa 1944

Andrzej Borowiec

(...) Oblężenie zakończyło się, kiedy ktoś poinformował nas o rzadko wykorzystywanym małym podziemnym wejściu do piwnicy. Zastanawiał się, czy wróg jest równie nieświadomy jego istnienia. (...)      https://www.pakamerachicago.com/warszawa-na-szyldach-reklamowych

Mówi Pani o roli nauczyciela. Dlatego Pani sama zdecydowała się na taką drogę zawodową?

Dorastając, nie interesowałam się ani pedagogiką, ani psychologią. Chciałam zostać archeologiem. I tak się złożyło, że po wojnie trafiłam do Egiptu. Oglądałam najpiękniejsze zabytki. Któregoś dnia zobaczyłam most na Nilu – i zamiast podziwiać to, co widzę, myślałam o naszym warszawskim Poniatoszczaku; dotarło do mnie, jak ważne w życiu jest wrócić do swojego gniazda. No, może nie każdy człowiek tego tak mocno potrzebuje, ale dla mnie to było najważniejsze. Wszystkie myśli tam szły, tam, gdzie się urodziłam, wychowywałam, i czułam, że jestem zobowiązana wrócić. Pomóc odbudować moje miasto po tym, co stało się w powstaniu i w czasie wojny.

A odbudowywać to też wychowywać, uczyć. Przekazywać to, co musi być przekazane.

Zajęła się Pani dziećmi, którymi mało kto chce się zajmować, dziećmi

w szkołach specjalnych. Znowu wybrała sobie Pani nie najłatwiejsze pole walki – żeby zostać przy terminologii wojskowej.

Ale te dzieci są wspaniałe. I mają ogromną siłę przyciągania. Bardziej niż inne nas potrzebują, często są bezradne, w dużo większym stopniu zależne od opiekunów czy nauczycieli.

Kiedy pracowałam, były dużo mniejsze możliwości, dużo mniej też o różnych defektach i niepełnosprawnościach wiedzieliśmy, więc trudniej było pomagać. Wiele rzeczy robiło się instynktem, sercem, intuicją. Ale kiedy udawało się do nich dotrzeć, one rozkwitały. Proszę spojrzeć na sportowców na paraolimpiadach. To cudowna sprawa! Jakie to ważne, że ci ludzie mogą pokazywać swoje możliwości, ktoś ich docenia – jak oni się przez to rozwijają! (...)

Jest Pani z natury optymistką?

Tak, jestem. I jako optymistka wróżę Ukraińcom, że obronią swoją wolność. Nikt, żaden barbarzyńca im nie będzie narzucał swojej władzy i woli. Mają po tylu latach własny kraj, znają już smak wolności i nikt im jej nie odbierze.

Ja swoją służbę kończę 1 sierpnia, kiedy będzie już wybudowana izba pamięci. Wtedy będę miała prawo powiedzieć, że wykonałam zadanie, i przejść w stan spoczynku. I bardzo chciałabym potem mieć jeszcze czas, kiedy będę mogła nie z rozkazu, ale z potrzeby serca coś dla społeczeństwa zrobić. A mogę robić teraz tylko jedno: wołać. Przypominać. Zwracać uwagę na pewne sprawy. O jednej chcę tu powiedzieć, bo dotyczy przyszłości naszej Ziemi, czyli kwestii klimatu, i jednocześnie wychowania. Dzieci się bardzo boją, kiedy my mówimy o końcu świata, o tym, że nie będzie wody, że zatruta jest ziemia, że zanieczyszczone powietrze. Tak, wszyscy wiemy, jakie są zagrożenia, ale dzieci nie można straszyć, tylko motywować. Muszą wiedzieć, że mają zadanie. To od nich zależy, jak

z tym światem będzie, mogą tę katastrofę zatrzymać. No właśnie, widzi pani, jestem optymistką – wierzę, że to zrobią.

Tekst (fragmenty) pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.

piekno zbyt piekne.jpg

newsletter
- polecimy teksty, które warto przeczytać w weekend;
zostań z nami! 

paKamera.polonia - niezależny, prywatny miesięcznik, wydawany w Chicago

Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, zastrzega też sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Ponadto redakcja nie odpowiada za treść i język reklam.  

©2022 by pakamera

All Rights Reserved

bottom of page