prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
Każdy jest poetą... (Edward Stachura)
Na prośbę naszych Czytelników otwieramy kącik poetycki……
Część z państwa pisze - czy to wiersze okolicznościowe czy z potrzeby tworzenia i potem chowa je do szuflady, czy też „terapeutycznie”, żeby podzielić się swoim widzeniem świata…
Jesteśmy całym sercem „za”… Pisanie, jak każde działanie twórcze, przynosi radość, rozwija język, wrażliwość, percepcję, a nawet leczy „duszę”.
Ale nie będziemy tych wierszy oceniać, bo nie jesteśmy pismem literackim. Będziemy państwu udostępniać nasze gościnne łamy i zachęcać do odkrywania radości z pisania…
Wszyscy jesteśmy homo narrans i wszyscy, nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi, mamy potrzebę opowiedzenia swoich historii. Inaczej nie powstałaby literatura.
Spódnica ze wszystkich kwiatów świata
Utwory poetyckie Papuszy, pierwszej romskiej poetki, w przekładach Jerzego Ficowskiego (wiersze pochodzą z książki "Mistrz Manole i inne przekłady")
WODA, KTÓRA WĘDRUJE
(Pani, so tradeł)
Już dawno przeminęła pora
Cyganów, którzy wędrowali.
A ja ich widzę:
są bystrzy jak woda
mocna, przejrzysta,
kiedy przepływa.
I domyślić się można,
że przemówić pragnie.
Biedna, nie zna żadnej mowy,
żeby nią gadać, żeby śpiewać.
Coraz to pluśnie tylko srebrnie,
zaszemrze jak serce
woda mówiąca.
Tylko koń, co na trawie się pasie
niedaleko stajni
słucha jej i szum rozumie.
Ale ona nie ogląda się za nim,
umyka, odpływa dalej,
by oczy nie mogły dojrzeć
rzeki, która wędruje.
GDZIE JEST MOJA SPÓDNICA
ZE WSZYSTKICH KWIATÓW ŚWIATA
(kaj sy miri podźi)
Panie, gdzie jest moja spódnica,
ta czerwona i biała,
ze wszystkich kwiatów świata?
Kto mi ją podarł na strzępy?
Gdzie ona jest, powiedzcie!
Mój Boże, taka śliczna była,
jakże mam ją zapomnieć?
Moje białe, czerwone i zielony lasy,
moje czarne wieczory,
godziny północne
już nic nie pamiętają
i nie wiedzą wcale,
gdzie chłopka jakaś,
a może Cyganka,
chodzi w mojej spódnicy,
śmieje się i śpiewa!
Panie, jak ja ją szyłam!
Jak ją układałam!
Daleko w górach, dolinach przystaję,
tu i tam się rozglądam:
gdzie jest moja spódnica
czerwona, biała, czarna,
ze wszystkich kwiatów świata?
I zawołałam: – co się stało?
Chcecie gdzieś zgubić suknię moją?
Jest ona jeszcze,
choć już bardzo stara.
Dawno ją szyłam sobie,
aż raz z rąk mi wypadła,
kiedy sen mnie zmorzył.
Alem się obudziła i wróżę ci, panie,
że ją znajdę jeszcze.
JUŻ MOJA NOGA NIE POSTANIE,
GDZIE NIEGDYŚ JEŻDZILI CYGANIE
(me na dźawa pre do droma,
karik tradenys charga Roma)
Ach, ludzie, chcielibyście poznać nasze życie,
prawdziwe o Cyganach wieści?
Ja wiem, że mi nie uwierzycie,
ale proszę – wysłuchajcie pieśni
i wierzcie, żem w niej ani słowa nie skłamała.
Śpiewam, jak kiedyś z dziećmi matka biedowała.
Nie pójdę już do czarnych lasów,
wierzcie mi – niechaj zginę! –
gdzie wędrowali kiedyś Cyganie.
Bo ta droga – przeklęta!
Tam rosły biedne Cyganięta.
Gdzie ja bywałam – nie powiem.
Tam rosłam, tam się urodziłam.
Na stare lata
rozumu się nauczyłam.
Już moja noga nie postanie
tam, kędy ciemną nocą jeździli Cyganie.
Przysłuchiwały się dzieci – to dla nich
ptaki zmarłych śpiewały nocami.
Drogi, drogi, drożyny!
Czarne, czarne gęstwiny!
Ludzie, tak ciężko opowiedzieć,
jak pod gołym niebem się wiedzie,
jak żyło się w lasach Cyganom.
Niech dawne drogi przepadną,
co we wszystkie strony nas gnały,
którędy wiatry wiały.
We wszystkich stronach na odludziu
nic nie ma – tylko zeschły liść,
strach, żeby dzieci nie pomarzły nam.
Jak nam na tamte drogi iść,
gdzie kiedyś żyli Cyganie?
Dziwne było nasze życie – wiedzcie o tym.
Ale Cygan nie zamieniłby się z chłopem.
Tyle lat w czarnym lesie
przeżyli Cyganie przecie,
drogami, drożynami jeździli po świecie,
Kare konie, siwe konie kopytami
na kamieniach naszym pieśniom wtórowały.
Dzieci nasze bose ślady zostawiały.
I choć biedy nam dojadły,
to szczęśliwiśmy bywali,
jak te ptaki pośród liści,
pod zielonym słońcem maja.
Och, to dawne życie nasze, wędrowanie!
Jedzie tabor, wozów wiele, w nich Cyganie!
A u wozów skrzypią koła,
psy szczekają, rżenie koni słychać w lesie,
las to wszystko z wiatrem niesie.
Ludzie domy zamykają,
z daleka nas odpędzają.
Dzieci nasze proszą chleba...
Gdzie indziej nam jechać trzeba.
Pojedziemy dalej do wsi,
tam będziemy chleba prosić.
Żeby Bóg dał noce czarne,
tobym zgotowała mięsa cały garnek...
Da Bóg, żeby deszcze nie padały –
namiot mój podarty cały!
Nie ma wody ani chleba,
nic oprócz wiatru, oprócz nieba!...
Ni na lewo, ni na prawo
małej dróżki nie ma nawet.
Gdzież pojedzie biedny Cygan,
co go obcy człowiek ściga?...
Tak żył kiedyś Cygan ubogi.
Przeklęte są tamte drogi!
Nie wrócę już na te drogi.
Ja, która kocham las i pieśni leśne,
i wszystko, co żyje i rośnie.
PRZYCHODZĘ DO WAS
(me jawjom ki tume)
Nie przyszłam do was, byście jeść mi dali.
Przychodzę, byście chcieli mi uwierzyć.
Nie przyszłam do was po wasze pieniążki.
Przychodzę, byście rozdali je wszystkim.
Przychodzę do was z podartych namiotów,
wiatr je poszarpał i zabrała woda.
Proszę was wszystkich, proszę starych ludzi
i małe dzieci, i piękne dziewczyny,
zbudujcie domy srebrne jak namioty,
co w lesie stoją pobielane mrozem!
Nie przyszłam do was po wasze pieniążki.
Przychodzę, byście wszystkich przyjąć chcieli,
żebyście czarnej nocy nie czynili,
w biały dzień.
PIEŚŃ CYGAŃSKA
Z PAPUSZY GŁOWY UŁOŻONA
(gili romani Papuszakre szerestyr utchody)
W lesie wyrosłam jak złoty krzak,
w cygańskim namiocie zrodzona,
do borowika podobna.
Jak własne serce kocham ogień.
Wiatry wielkie i małe
wykołysały Cyganeczkę
i w świat pognały ją daleko...
Deszcze łzy mi obmywały,
słońce, mój ojciec cygański, złoty,
ogrzewało mnie
i pięknie opaliło mi serce.
Z modrego zdroju nie czerpałam sił,
tylko przemyłam oczy...
Niedźwiedź po lasach się włóczy
jak srebrny księżyc,
wilk boi się ognia,
nie ugryzie Cyganów.
Cyganeczka daleko wędruje po lesie,
rży cygański koń,
budzi obcych,
raduje cygańskie serce.
Wiewiórka na cygańskiej budzie
orzechy gryzie.
Oj, jak pięknie żyć,
słyszeć to wszystko!
Oj, jak pięknie
widzieć to wszystko!
Oj, jak pięknie
czarne jagody zbierać
jak cygańskie łzy!
Oj, jak pięknie żyć,
na Wielkanoc słuchać pieśni ptaków!
Oj, jak pięknie przy namiocie,
śpiewa sobie dziewczyna,
płonie wielkie ognisko!
Oj, jak pięknie, ludzie, z daleka
wielkanocnych pieśni ptaków słuchać,
kwilenia dzieci, i tańca, i śpiewania
chłopaków i dziewczyn.
Oj, jak pięknie żyć,
nocami chodzić nad rzekę,
ryby zimne jak chłodna woda
chwytać w ręce!
Oj, jak pięknie grzyby zbierać,
miłość nieść,
ziemniaki piec w ognisku...
A koń cygański już czeka na murawie,
kiedy wóz będzie gotów do drogi...
Oj, jak pięknie nocami bez snu
słuchać, jak żaby ślicznie przygrywają!
Na niebie Kura z Kurczętami
i Cygański Wóz
całą przyszłość Cyganom wróżą,
a srebrny księżycuszek,
ojciec indyjskich pradziadów,
światło nam niesie,
w namiocie przygląda się dzieciom,
Cygance służy swym światłem,
żeby dziecko jej przewinąć było łatwiej.
Oj, jak pięknie spoglądać w niebo,
niebieskości jego różne w sercu ciułać!
Oj, jak pięknie
czarne oczy, smagłą twarz całować!
Oj, jak pięknie szumi nam las –
to on mi śpiewa piosenki.
Oj, jak pięknie odpływają rzeki,
to one mi serce cieszą.
Jak pięknie wpatrzeć się w toń rzeki
i powiedzieć jej wszystko.
Bo nikt mnie nie zrozumie,
tylko lasy i wody.
To, co tu opowiadam,
wszystko, wszystko już dawno minęło
i wszystko, wszystko ze sobą wzięło –
i moje lata młode.
LESIE, OJCZE MÓJ
(weszo, dadoro miro)
Lesie, ojcze mój,
czarny ojcze,
ty mnie wychowałeś,
ty mnie porzuciłeś.
Liście twoje drżą
i ja drżę jak one,
ty śpiewasz i ja śpiewam,
śmiejesz się i ja się śmieję.
Ty nie zapomniałeś
i ja cię pamiętam.
O, Boże, dokąd iść?
Co robić, skąd brać
bajki i pieśni?
Do lasu nie chodzę,
rzeki nie spotykam.
Lesie, ojcze mój,
czarny ojcze!
PATRZĘ TU, PATRZĘ TAM
(dikchaw daj, dikchaw doj)
Patrzę tu, patrzę tam –
wszystko się chwieje! Śmieje się świat!
Gwiazd zatrzęsienie nocą!
Gadają, mrugają, migocą.
Gwiazdy! Kto je rozumie,
ten nocą nie chce zasnąć,
na Mleczną Drogę spogląda jasną,
wie, że to droga szczęśliwa
że w dobre strony przyzywa.
Patrzę tu, patrzę tam –
jak się księżyc myje w ciepłych wodach,
niby w strumieniu pod lasem
Cyganeczka młoda.
Cóż to się dzieje
Wszystko się chwieje.
To świat się śmieje.
Papusza - pierwsza romska poetka
(...) W nocy nie może znieść sufitu tuż nad głową. Nie potrafi spać w łóżku. Odtąd już zawsze będzie sobie ścielić posłanie na podłodze. Ale to w pierwszych miesiącach życia „na uwięzi” powstaną najpiękniejsze... (...) (do poczytania)

ARKUSZ LONDYŃSKI (1)
marzec/kwiecień 2024
Regina Wasiak-Taylor, prezes Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, pisała w „Arkuszu Londyńskim” przed dwoma laty:
Joanna Miłosz-Piekarska przypomniała ostatnio, że kiedy wybierała się na studia, jej znakomity Stryj (Czesław Miłosz – przyp. red.) napisał tak: „Droga Joanno, radzę ci nie zajmować się literaturą, bo wkrótce nie będzie już czytających, będą sami piszący”.
A w „Polityce” znalazłam niedawno żartobliwe stwierdzenie, że w Polsce kilka milionów ludzi pisze wiersze. Można zaobserwować to zjawisko również wśród rodaków rozrzuconych po świecie. Do niedawna muzy liryki, poezji śpiewanej, epickiej, miłosnej miały tu tylko garstkę twórców i wyznawców, dzisiaj szał wierszowania opanował Polaków wielu pokoleń. Wspominam o tym, ponieważ chciałabym wyjaśnić skąd wziął się w Londynie pomysł wydania Arkusza Poetyckiego. Róg obfitości poetów to sprawił, jak też chęć spojrzenia na tę obfitość. Nie mogąc zebrać utworów wszystkich poetów, o których wiemy, że tworzą poza Krajem, przedstawiamy tych należących do Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – najpierw piętnastu, a w kolejnych edycjach Arkusza pojawią się następni.
Antologia wierszy poetów polonijnych jest czymś zupełnie nowym w historii wydawniczej Związku Pisarzy. Już od jego początków wydawano – ale nie było to jednak nigdy główne zadanie stowarzyszenia – utwory żyjących pisarzy, publikacje jubileuszowe
i wspomnieniowe, zdarzały się przedruki klasyków literatury polskiej, w latach 50. i 60. XX wieku wychodziła seria „żywych”, wreszcie od 1976 ukazuje się „Pamiętnik Literacki” drukujący również poezję i krótkie formy prozą. Wszystko to jednak za mało na szerszą prezentację współczesnej poezji polonijnej. Życie polskich poetów mieszkających w tylu różnych miejscach i krajach, nazywanych często „drugimi ojczyznami” wpływa na ich wrażliwość, poszerza ich wyobraźnię i pojmowanie otaczającej rzeczywistości. Warto też przyjrzeć się warsztatowi poetów-emigrantôw. Mamy nadzieję, że przegląd piętnastu autorów i lektura ich prawie stu wierszy otworzy okno na panoramę rozwijającej się obecnie w takim nasileniu poezji polonijnej.
Do pierwszego londyńskiego Arkusza poetów zaprosiliśmy również artystów plastyków działających w diasporze. Związek Pisarzy od lat przyciąga do tworzonego przez siebie środowiska literackiego artystów uznających wspólnotę wszystkich sztuk. Słynne córy Zeusa
i Mnemosyne, dziewięć muz poezji, muzyki, tańca i nauki, tworzyły jedna rodzinę z utrwalonymi w kulturze antycznej atrybutami. Pióro
i pędzel pojawiły się w nowożytnych czasach, ale starożytny Simonides z Keos pozostawił wnikliwą i ciągle żywą myśl: „Malarstwo jest milczącą poezją, a poezja mówiącym malarstwem”.
Ze względu na bardzo niski nakład „Arkusza” i minimalną jego dostępność, postanowiliśmy zaprezentować na łamach pakamery.polonia prezentowanych tam poetów polonijnych.
*** [PRZEMYKAM PRZEZ CMENTARZ]
przemykam przez cmentarz
kołami łamiąc przepisy
obowiązuje ograniczenie prędkości
do dziesięciu kilometrów na godzinę
przemykam przez cmentarz
tratując myślami tysiące
różnych krzewów
zmarli siedzą na moich ramionach
znam ich życiorysy
z których każdy kończy się
dokładną datą odejścia
nie mogą trzymać mnie za gardło
to wyobraźnia tak dusi
spopielone sukienki
zgnile garnitury i koszule
zmurszałe gotowe wyruszyć
w powrotna drogę buty
przemykam przez cmentarz
I tylko przemykam
na miejsce spoczynku
w y b r a ł a m p o w i e t r z e
*** [NIKOMU NIE UFAŁA]
nikomu nie ufała
chciała majątek zabrać do nieba
zostawiła nieporządek w papierach
z drobin pyłu złożona
leżakuje w krematorium
z biurokracją jeszcze nikt nie wygrał
choć czas to pieniądz
zanim rozdadzą potrącą
za dwanaście kilogramów
oleju opałowego
rozdrabnianie opornych kości
i przesyłkę urny z zawartością
z miasta słońca do miasta umarlych
w pogrzeb weźmie udział
s a m b ó g m i ł o s i e r n y
REWIA MODY
piżamy w kropki
szlafroki w kratkę
koszulki zgrzebne
pończochy dopasowane do łydki
na boso lub w bamboszach
na kółkach lub o własnych siłach
chorzy in
zdrowi out
na wbiegu - wybiegu
podmiejskiego szpitala w b
ŚPIESZNO MI
coraz spieszniej
ogarnąć czas
przeszły
zwołać
rozbiegłych
po świecie
współtwórców
mojego życia
a była ich
od położnej
przez nauczycieli
po czytelników
spora gromada
śpieszno mi
podziękować
że byli są i będą
OSIEDLE DOMKÓW NIECHCIANYCH
granit
alabaster
marmur
piaskowiec
i dużo gliny pod nogami
w której grzęzną
wyelegancone buciska
rzadkich tu gości
przejezdne aleje
zarośnięte dojścia
to osiedle domków niechcianych
przeważnie jednoosobowych
gdzie piętrowce na trzy trumny
schodzą w głąb gruntu
na dwa metry dziewięćdziesiąt
a domek wielournowy
nie przekracza wymiarów
pojedynczego grobu murowanego
chcę być jedynie
ptakiem przelotnym tego miejsca
BOGUMIŁA ŻONGOŁŁOWICZ (Melbourne, Australia)
Dziennikarka, poetka, pisarka, biografka, dokumentalistka. Urodzona w 1955 roku w Słupsku. Studiowała filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, następnie dziennikarstwo, edytorstwo, nauki polityczne i kilka innych kierunków. W 2003 roku obroniła doktorat z zakresu slawistyki na Macquarie University w Sydney. Debiutowała poezją na łamach „Głosu Pomorza” w 1983 roku. Jest autorką kilkuset artykułów prasowych, które ukazały się w dziennikach i czasopismach krajowych i polonijnych. Wydała książki (między innymi): Lato w Surrey (1984), Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów (1999), Śmierci nie moje (2002), Kabaret Literacko-Satyryczny „Wesoła Kookaburra” (2004), O pół globu do domu. Obraz Polonii australijskiej w twórczości Andrzeja Chciuka (2007), Śmierci mi bliskie (2008), Jego były „Czerwone maki…”. Życie i kariera Gwidona Boruckiego – Guido Lorraine’a (2010). Artykuly, wiersze, szkice literackie publikuje w ważniejszych pracach zbiorowych i antologiach. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się wokół losów Polaków
w Australii po II wojnie światowej, ich wkładu w rozwój kultury i nauki Polski i kraju osiedlenia. W 2018 roku laureatka wyróżnienia w Konkursie Historycznym MSZ, a w 2020 roku uhonorowana odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

styczeń 2024
Karnawał w Europie przede wszystkim kojarzy się z Wenecją. Wenecki karnawał kojarzy się z kolei z maskami. (...)
Wenecki karnawał według tradycji miał mieć swoje początki w uroczystym świętowaniu zwycięstwa Wenecji nad Akwileą w 1162 roku; najlepsze czasy przeżywał w XVII i XVIII wieku, a w końcu został zabroniony przez austriackie władze w 1797 roku. Jak łatwo się domyślić, władze te zabroniły przede wszystkim używania masek, obawiając się, że anonimowość ułatwi Wenecjanom spiskowanie. Karnawał powrócił do Wenecji w 1979 roku, i dziś jest wydarzeniem przyciągającym co roku do tego miasta około 3 miliony turystów. W kasynach zostawiają pieniądze, w hotelach nawiązują romanse – ale już raczej nie chowają twarzy przy tych czynnościach. Czy wstydzimy się dziś mniej, niż w XVIII wieku? Czy może w przeludnionej globalnej wiosce czujemy się tak anonimowi, że maski nie są nam już potrzebne? (Magdalena Łanuszka, posztukiwania.pl)
Bal kreślarzy
Stanisław Staszewski
Patrz, płynie
Kolorowych świateł nad Sekwaną sznur...
W dolinie
Grzmi Paryża nocny śpiew jak świerszczy chór...
Jak noże -
Czarne ostrza dachów kroją nieba tło,
W nich okno lśni,
Tam jak i Ty
Ktoś spać nie może.
Dziś w chambre de bone bal kreślarzy,
Każdy wytworny jest jak lord,
Nikt dnia im wspomnieć się nie waży,
Ni pracy, praca - chamski sport.
Odbijaj flaszkę, żądz nie kiełznaj,
Hej, na orbitę wszyscy wraz!
Bo gdy tak człek od rana pełza,
To wieczór spędzić chce wśród gwiazd.
I Ty tu jesteś, Ty, o rękach,
Co tak gotycki mają rys,
I piękna jesteś jak jutrzenka,
W swoich sukienkach z marche aux puces.
Chciałbym się zbliżyć, ukochana,
Wprost w uszko nucić Ci mój śpiew,
Cóż, kiedy leżysz na dwóch panach,
A między nami kran i zlew.
Któż umie,
Tak jak Polak, mówiąc - milczeć, milcząc - pić?
Tak szumieć,
Tak o słowo jedno zaraz w mordę bić...
Ech biada,
Te gotyckie ręce znów nie tam gdzie trza,
Darujcie mi
Wybite drzwi
Łbem żabojada.
Dziś w chambre de bone draka w sali,
Znowu z lokalem będzie źle,
Cóż, gdy żabojad się napali,
To zawsze może nadziać się.
Co mi ich franki, ich ostrygi,
Wywiozłem z Polski com tam miał
I zawsze mogę bez fatygi
Przygrzmocić temu co bym chciał.
Cóż z tego, że wybiegła za nim?
Że mu w banioli skleja łeb?
Cóż, że dla niego zdejmie stanik?
Ja mam swój cios, on - tylko sklep.
Więc wolę zrzec się mych karesów
I z wami moją whisky pić,
Na całe życie bez adresu,
Ale z imieniem własnym być.
Cóż z tego, że wybiegła za nim?
Każdy urządzić się jest rad.
I bierze on ten towar tani,
A mój jest przecież cały świat!
Więc jeszcze seta, znakomicie,
Padniemy, ale zgódźmy się,
Że z tylu różnych dróg przez życie,
Każdy ma prawo wybrać źle...
Że z tylu różnych dróg przez życie,
Każdy ma prawo wybrać źle!
Bal maskowy
Max Jacob
Kryształ bufetów stylem telegraficznym
skarży się na twe pocałunki, tłumie żądny blichtru,
próżnej wielkości fałszywego błysku.
Księżyc poleruje licznych luster słońca.
Brzęczą tam pszczoły wiolonczel.
Lustro i księżyc w tym ognisku
zelektryzowanego tłumu – w iskrzącym skupisku
gdzie dywan wyszywany tygrysami.
Scapin, pieśniarz, laseczką i gestami
poleruje, księżycu, lustra, w których bałamutnie
walczą wdzięcznie gracje sprośnych fletów:
lutnie.
Na tym pośmiertnym, zagrobowym balu
tłum rozpacza, że nie rozszarpał odstępy-apostoła.
Tłum jest impertynentem w każdym calu:
krwiożerczy golas.
Tak niewiele go obchodzi
świecznika idealny karczoch,
gorejący płomieniem, ciężki łzą woskową.
O biegunie gada z freskami sufitu...
...W guście Watteau te zwierzęta wszystkie
w głębi, i te lekkie stateczki piniowe
(sosny, zieleń – niestety – daremnie rymować z Guignolem).
Feliks i Felicja wychwalają Fenicję
(czemu nie uroki Rawenny?),
kapelusz tej Persjanki spowitej aksamitami,
w długiej sukni przybranej płowymi sępami.
Córki Akteona i Marzenny
Przez Europryzmat wołają: Guastalla!
A grecka Pallas siada tam, gdzie Allach.
Habitu szkarłatny łach
odstąpiony przez pokątnego handlarza
przemienia głupiego Sobowtóra w pomidor. Ach!
Sobowtórowa dama w męskiej fanaberii
płacze tonąc we łzach na sztucznej galerii.
Leander jest za żołnierza, Dafniś za skarabeusza,
trwożliwa Dorymena – popielniczką z kryształu.
Przybyły z gór pasterz towarzysko wzrusza
łupiąc na parkiecie orzechy podeszwą sandału.
Zakłócałeś, Arystryku, tryktraka kadrylów
Twym kostiumem błazeńskim, szuraniem espadrylów.
O, to Massena! Massena! Krawiec Ludwika Piętnastego!
Coppelia! To Coppelia! Tancerka prowincjonalna,
dzieweczka nie od tego, chociaż ciut banalna.
„Sądzę, że to się przyjmie, tak to z modą bywa”.
„Coś takiego! No wie pan! To mnie wprost zadziwia!”
„Tak, ten wypadek niezwykle jest rzadki”.
„Proszę, oto kawior, a tu wykałaczki”.
Tancerze kostiumami – jak tam kto potrafił –
uczyli ten tłum pogrobowy miłości do geografii.
Najgorsi tancerze przybyli aż zza Pirenejów,
z Empire!
Zachwycali kalabryjskim strojem: kapeluszami i spodniami
i mankietami –
podobni do koni spiętych ostrogami.
Hełmy zaś trzeba by wyglansować, zwycięzcy spod Salaminy.
Mieli jednonose maski i złe, groźne miny.
Niech żyje bal...
Agnieszka Osiecka
Życie, kochanie, trwa tyle, co taniec,
fandango, bolero, bibop,
manna, hosanna, różaniec i szaniec,
i jazda, i basta, i stop.
Bal to najdłuższy, na jaki nas proszą,
nie grają na bis, chociaż żal,
zanim więc serca upadłość ogłoszą -
na bal, marsz na bal!
Szalejcie aorty, ja idę na korty,
roboto, ty w rękach się pal,
miasta nieczułe, mijajcie jak porty,
bo życie, bo życie to bal.
Bufet jak bufet, jest zaopatrzony,
zależy, czy tu, czy gdzieś tam,
tańcz, póki żyjesz i śmiej się do żony,
i pij zdrowie dam...
Niech żyje bal,
bo to życie to bal jest nad bale,
niech żyje bal,
drugi raz nie zaproszą nas wcale,
orkiestra gra,
jeszcze tańczą i drzwi są otwarte,
dzień wart jest dnia
i to życie zachodu jest warte!
Chłopo-robotnik i boa-grzechotnik
z niebytu wynurza się fal,
widzi swą mamę i tatę, i żonkę,
i rusz, wyrusza - na bal.
Sucha kostucha, ta Miss Wykidajło,
wyłączy nam prąd w środku dnia,
pchajmy więc taczki obłędu jak Byron,
bo raz mamy bal!
Niech żyje bal,
bo to życie to bal jest nad bale,
niech żyje bal,
drugi raz nie zaproszą nas wcale,
orkiestra gra,
jeszcze tańczą i drzwi są otwarte,
dzień wart jest dnia
i to życie zachodu jest warte!
Bal
Urszula Krajewska-Szeligowska
Każde życie jest balem, każdy tańczy swój taniec,
Chociaż jeden tancerzem dobrym jest, drugi nie,
Od samego początku hen aż po życia kraniec
Skrzypki łkają, grzmią trąby a dzwonki śmieją się.
–
W takt muzyki wirują pary przy losu dźwiękach,
Czasem ktoś się potyka, gubi rytm, myli krok,
Czasem lekko powiewa w rytm walczyka sukienka.
Balem kończy się stary, wita się Nowy Rok.
–
Głośne grzmią fajerwerki, w górę korki szampana
Wystrzeliły i życzeń wokół rozbrzmiewa moc,
A bal trwa, tańczą goście aż do białego rana,
Oby każdy dzień był jak roztańczona ta noc!
–
Na weselu bal wielki, tańczą młodzi szczęśliwi
Pierwszy taniec, przez życie razem pragną iść już
Tylko tanecznym krokiem. Ono wkrótce ich zdziwi,
Każe tańczyć w takt wichru, zawieruchy i burz.
–
I na balu codziennym tańczą jak w kołowrocie
Tango temperamentne, karkołomny break dance,
Rumba zmysły rozpala, jest harmonia w fokstrocie.
A bal trwa, na nim każdy taniec inny ma sens.
Bal
Wiesława Szymborska
Dopóki nie wiadomo jeszcze nic pewnego,
bo brak sygnałów, które by dobiegły,
dopóki Ziemia wciąż jeszcze nie taka
jak do tej pory bliższe i dalsze planety,
dopóki ani widu ani słychu
o innych trawach zaszczycanych wiatrem,
o innych drzewach ukoronowanych,
innych zwierzętach udowodnionych jak nasze,
dopóki nie ma echa, oprócz tubylczego,
które by potrafiło mówić sylabami,
dopóki żadnych nowin
o lepszych albo gorszych gdzieś mozartach,
platonach czy edisonach,
dopóki nasze zbrodnie
rywalizować mogą tylko między sobą,
dopóki nasza dobroć
na razie do niczyjej jeszcze nie podobna
i wyjątkowa nawet w niedoskonałości,
dopóki nasze głowy pełne złudzeń
uchodzą za jedyne głowy pełne złudzeń,
dopóki tylko z naszych jak dotąd podniebień
wzbijają się wniebogłosy –
czujmy się gośćmi w tutejszej remizie
osobliwymi i wyróżnionymi,
tańczmy do taktu miejscowej kapeli
i niech się nam wydaje,
że to bal nad bale.
Nie wiem jak komu –
mnie to zupełnie wystarcza
do szczęścia i do nieszczęścia:
niepozorny zaścianek,
gdzie gwiazdy mówią dobranoc
i mrugają w jego stronę
nieznacząco.
Powrót z balu
Marian Ośniałowski
Co będzie jutro – nie myśl o tym
Usta wtul w futro
Noc jest zielona w gwiazdy złote!
Patrzę w owal twej pachnącej twarzy
I wiem, że „to” się więcej nie zdarzy!
Potem drzewa brązowo-złote
Jesień rudo-błękitna
Rdzawo-zielona
Niebo rozpaczy przecięte samolotem
Tęsknota nieokreślona…

grudzień 2023
W polskiej tradycji wigilia ma szczególny charakter. Od wieków była też wdzięcznym tematem utworów naszych poetów. Łacińska nazwa vigiliae oznaczająca zwyczaj nocnych czuwań, czy też straży nocnych, przejęta została przez kościół katolicki na oznaczenie wieczoru poprzedzającego ważne święto kościelne, zwłaszcza Boże Narodzenie.
W Polsce wigilią, albo wilią, nazywa się także wieczerzę spożywaną w przeddzień Bożego Narodzenia. Z nastrojem wigilijnym – czuwania przed narodzinami Zbawiciela – wiążą się specyficzne obyczaje: wypatrywanie pierwszej gwiazdki na niebie, dzielenie się opłatkiem podczas składania sobie życzeń świątecznych przy choince.

Ryba
Tadeusz Śliwiak
W rybnym sklepie
kupiłem przerażonego karpia
ładna sztuka
powiedział sprzedawca cuchnący tranem
zabić – spytał z uśmiechem
nie trzeba nie trzeba
kupiłem go razem z jego rybim życiem
moje jest jego poruszanie pyszczkiem
i prężenie płetw
i cekiny łusek
poszedłem nad Wisłę
rzuciłem rybę do wody
ludzie patrzyli
rysowali kółka na zdumionych czołach
jakby nie wolno mi było
choć raz nie być człowiekiem

Boże Narodzenie
Ernest Bryll
Kiedy dziecko się rodzi i na świat przychodzi
Jest jak Bóg, co powietrzem nagle się zakrztusił
I poczuł, że ma ciało, że w ciemnościach brodzi
Że boi się człowiekiem być. I że być musi
Wokół radość. Kolędy szeleszczące złotko
Najbliżsi jak pasterze wpatrują się w Niego
I śmiech matki – bo dziecko przeciąga się słodko
A ono się układa do krzyża swojego
Nie-kolęda
Kazimiera Iłłakowiczówna
Nie wyjdzie z tego kolęda.
Obcy przybłęda
szedł, i nic nie wart był, i nic już nie chciał,
zużyty, ot, na kształt wiechcia...
Słońce czy deszcz ― było mu wszystko jedno:
niczym, nikogo nie jednał,
i nikt mu nic dać nie mógł, ani też odebrać.
Ot, żebrak.
Tak szedł... I w szalejącą grudniową zawieję
trafił, choć mu o to nie szło,
nie do aresztu, ale do Betlejem.
Tam wśród aniołów śpiewania i bydlątek ryku
obok pastuchów przystanął w kącik
i patrzył na Dzieciątko, patrzył, ludzie moi,
i pewnie, gdy to piszę, dotychczas tam stoi,
wpatrzony i – jak jak! – i jak ja
zapomniał kolęd.
Kolęda
Marian Hemar
W dzień Bożego Narodzenia
Radość wszelkiego stworzenia
Tylko Polacy płaczą.
Twarze u nich niby uśmiechnięte
Ale serca pod uśmiechem ściśnięte
Rozpaczą.
Raju utracony
Kraju opuszczony
Trzej królowie pogubili
Złociste korony –
Ptaszki w górę podlatują,
Jezusowi wyśpiewują
Hosanna!
Wół ryczy i wesołek
Pokrzykuje osiołek
i uśmiecha się Panna.
Biegli w takiej zamieci –
Jeden, drugi i trzeci –
I na mrozie zgrabiały im ręce –
jakże staną królowie nędzarze
Przed tą radością w stajence?
O, Dzieciąteczko, w żłobie,
Przebacza naszej żałobie!
Uśmiechamy się. Siły ostatkiem.
Już twarze łez się wstydzą,
Już oczy przez łzy nie widzą,
Trzęsie się ręka z opłatkiem.
listopad 2023
Nasi
Nie jestem sama: mądralo, popatrz, idą nasi. Są źle ubrani i nie potrafią
niczego załatwić. Mają charakterystyczną dla ludzi biednych
tendencję do gromadzenia. Idą nasi i są śmieszni, przegrani
od chwili, gdy zrozumieli, że będą się tym zajmować. I może nie są
tak silni, żeby tutaj żyć, ale w sam raz samotni, w sam raz załapani,
żeby sklecić kilka zdań i móc je zapisać prosto, rzeczowo,
jakby coś odzyskiwali. Idą nasi, żartują – nikt nie rozumie ich żartów.
Nigdy nie zarobią na nic naprawdę zbędnego, jak perły, srebrne
łyżeczki,
kryształy. Zawsze będą się czuli tak, jakby się wpraszali. Mali
sprzedawcy
nostalgii, zbędnych eksperymentów, zamachów tak niemedialnych,
że nawet w godzinach najniższej oglądalności, między śpiewającymi
strażakami a reklamą płynu na łysienie męskie – pominięto by ich
jakby tu nigdy nie stali.
Dom
Niedźwiedzie przychodziły pod nasze
okna
i opierały o nie kwadratowe szczęki.
Dom był kruchy, młodziutki, wystarczyło
krzyknąć,
żeby ściany rozpadły się, odsłoniły serce
mrowiska
nieodporne na niedźwiedzie spojrzenia i
światło.
Niebo było skórą naciągniętą na dom i
teraz
wypadły z niej shuriken, metalowe
gwiazdy ninja
i powbijały się w nasze plecy i ręce.
Mati liże jak dziewczyna! – syczały
księżyce. Niedźwiedzie
zaczęły przeżuwać.
Prawnicy wręczyli nam ulotki
AGNIESZKA WOLNY-HAMKAŁO - żona i matka, poetka, autorka prozy, dramatopisarka. Kuratorka literacka Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania. Mieszka we Wrocławiu
i nie lubi mówić o sobie...
październik 2023
Po trzeciej kawie
Przed pierwsza kawą świat się jeszcze nie zbudził,
jawa i sen splecione, do siebie tulą się,
sen wolno się rozsnuwa, jawę szturcha,
powrót do znanego łagodnie skrada się.
Po pierwszej kawie świat zamglony kontur ma,
błogość pierwszej kawusi kolorem białość nasyca,
rozlewa się w przestrzeni i czasem lekko drga
wiedząc, że egzystencja nas wkrótce pozachwyca.
.
Po drugiej kawie jawa nie zerka już w cień gasnącego snu,
upojny aromat roznosi się na wszystkie strony,
zmory minionego dnia jeszcze nie-przeminęły,
lecz nowy pomysł wpadł, odsunął nocne maszkarony.
Po trzeciej kawie świat wiruje i do galopu rwie,
serce w szalonym tempie wali, smak jest gorzkawy,
jeśli nie zwolnisz tempa wnet, zachwiejesz się niebawem,
nie słuchasz mnie, nie słyszysz mnie…, byle do czwartej kawy…
Jesień
Schyłek lata wplata w jesień wygaszony blask,
powolnie wsuwa się w liść ton złotawy,
cień chłodem swym ogarnia nas,
wilgocią ciągnie od pożółkłej trawy.
Liście opadają, plusk fontanny ginie w szumie fal,
zmierzch nadciąga cichy i szarawy,
misterna pajęczyna frunie w zadumaną dal,
wiatr szeptem wyznaje sekret, potwierdza obawy,
że jesień już wkrótce otuli nas mgłą.
EWA SZCZEPANIAK - absolwentka Wydziału Ekonomii Uniwersytetu Łódzkiego i DePaul University w Chicago. Lubi podróże i weekendowe wyjazdy do Michigan. Interesuje się sztuką, filmem i poezją. Entuzjastka dobrej, aromatycznej kawy.
VXII.
nic z tego nie będzie
zaszumiały sroki
i nad drzew korony
wzbiły się ponownie
płynąc dalej dalej w
niebieskie obłoki
w czystość ich
bezgrzeszną i braną
dosłownie
pora nam uciekać
cykady syczały
wypijając w sadach
cierpki sok czereśniom
jak raz przyszły tak nikły
w ziemie wrastały
fragmentami tęsknot
podawanym pieśniom
dotąd znany stawał się
świat kwadratowy
miał w dole klepisko i
nad sobą wieko
lecz świat tamten istniał
tylko do połowy
i w innych godzinach
trwał gdzieś niedaleko
widziały to sroki i rój
cykad wołał
o tym do każdego
robaka z daleka
jakże ta przedziwna
kwadratura koła
wcale nie zadziwia
zwykłego człowieka
Liryk miłosny
Czas płynie, och jak
szybko płynie.
Wiecznie zmienia się
wszystko w tym świecie,
nad ranem dałeś kwiaty
dziewczynie,
wieczorem dajesz bukiet
kobiecie.
Niby tyle zostaje w
pamięci,
barwa oczu, dotyk,
smaki, twarze.
Wszystko plącze się i
wszystko kręci,
dni, godziny znikających
zdarzeń.
A gdy już noc, gdy
księżyc wygładzi
cały zgiełk i
przewrotność losu,
nie chcę nic, prócz
szeptu co prowadzi
w dobry sen,
szeptu twego
głosu.
AGA SARRAFIAN – poetka nocnych strof, których spisywanie wpędza ją w bezsenność. Wówczas czyta i rozmyśla. Aby niekiedy uciec od poezji, pisze sztuki teatralne prozą albo uczy angielskiego. Tak naprawdę nawet studia historyczne, czy tłumaczenie starych dokumentów nie pozwoliły jej nigdy choć na moment wyzwolić się z poezji. Bo jak sama napisała w jednym z wierszy „w poezji najmniej jest pisania, a najwięcej patrzenia”.
/ rozmowy nie polityczne
marzec / 3'23 (7)
Adwokatura z poezją w tle
MAŁGORZATA BŁASZCZUK
w rozmowie z MIKOŁAJEM KOZAKIEM, adwokatem,
publicystą, tłumaczem, doktorantem, a jego wujem był Edward Stachura

Mikołaj Kozak
Małgorzata Błaszczuk: Według testu talentów Instytutu Gallupa ma Pan ich trzydzieści cztery. Który z nich jest największy lub lubi go pan najbardziej?
Mikołaj Kozak: Niezręcznie mówić mi o sobie w kontekście talentów. Mogę powiedzieć, czemu poświęcam najwięcej czasu…
W pierwszej kolejności jestem adwokatem. To moja praca i ona pochłania najwięcej czasu. Ale nie oznacza to, że to moja największa pasja; tak wyszło, że dużo jeżdżę służbowo po Warszawie i po Polsce. Przede wszystkim bronię w sprawach karnych i tam, gdzie jest popełnione przestępstwo, tam jadę.
M.B.: Jakie to wyzwanie dla adwokata, obrona w procesie apelacyjnym gangstera Marka Cz. pseudonim „Rympałka”?
M.K.: Każdy ma prawo do obrony i nie jest sprawą adwokata pytać klienta, jak było, co było i czy jest winny. Najważniejsze jest to, co jest w aktach sprawy. Nie oceniamy, nie osądzamy, od tego jest sąd. Czasem dochodzą różne informacje i dowiadujemy się dodatkowo o czymś mimo woli, ale to nie ma specjalnie znaczenia. Często zdarza się, że pochopne decyzje są wynikiem działania organów ścigania – policji, prokuratury. Naszą rolą jest pokazanie tych słabych punktów. I tu nie chodzi o uniewinnienie, jak niektórym się wydaje. Każdy proces powinien być uczciwy, bezstronny, rzetelny, a oskarżony powinien mieć prawo do opowiedzenia własnej historii. Na podstawie tych wszystkich czynników może zapaść wyrok, a one zapadają różnie. Stąd apelacja, jeśli nadal nie jesteśmy zadowoleni – kasacja. Nie zawsze można wygrać, ale zawsze można walczyć do końca.
M.B.: Odreagowuje pan stres zawodowy biegając?
M.K.: Jakiś czas temu liczyliśmy z całą rodziną medale. Uzbierało się ich około 70, ale część z nich została jeszcze w poprzednim mieszkaniu. Z pokorą jednak muszę powiedzieć, że nie wszystkie były z maratonów. Tych ukończyłem jedynie cztery.
Są lepsi i szybsi.
M.B.: A co z tłumaczeniami? Rozumiem, że jak pan już się wybiega, naczyta akt większych i mniejszych gangsterów, to wtedy siada pan do Wysockiego i mówi: teraz wam pokażę, jak się naprawdę tłumaczy poezję rosyjską.
M.K.: To jest coś, czym zaszczepił mnie mój ojciec. Moi rodzice z wykształcenia są rusycystami, zresztą na tych studiach się poznali. Mój ojciec w czasach studenckich i trochę później znakomicie tłumaczył Wysockiego. Potem przez jakiś czas pracował w Moskwie, więc – siłą rzeczy – tam mieszkałem i chodziłem do szkoły. Rzucono mnie na głęboką wodę – nie znałem cyrylicy, nie znałem języka.
Jednak ta kultura tak mnie urzekła, że chciałem jak najszybciej nauczyć się tego języka. Czytałem na przykład Czechowa – zdanie po zdanie, najpierw po polsku, potem po rosyjsku. Słuchałem audiobooków, żeby pracować nad akcentem. Chodziłem po wszelkich miejscach związanych z historią literatury, a takich miejsc w samej Moskwie kojarzonych z Gogolem, Czechowem, Puszkinem nie brakuje. Jest co robić…
Potem trafiłem na Wysockiego, który był jednym z bogów młodości mojego ojca. Poznał go osobiście niedługo przed śmiercią, kiedy przyjechał do Polski z „Hamletem”. Tak to zaskoczyło, że przetłumaczyłem chyba 70-80 jego wierszy/piosenek… Nie mniejszą przyjemność sprawiało mi też tłumaczenie utworów Josipa Brodskiego.
M.B.: Czy znajomość języka rosyjskiego przydaje się w pracy zawodowej? Jest pan jednym z nielicznych prawników w Polsce, który włada biegle językiem rosyjskim.
M.K.: Przydało się wiele razy, ponieważ prowadziłem klientów obcojęzycznych, w tym z bloku wschodniego. Na przestrzeni ostatnich lat broniłem Rosjan, Ukraińców, Białorusinów. Klientowi łatwiej jest „wyspowiadać” się we własnym języku – obowiązuje nas tajemnica adwokacka. Adwokaci pracują pod takim prawem, jakie obowiązuje tam, gdzie wykonuje się zawód. Pracuję więc po
polsku, ale w tej relacji z klientem staram się pomóc językowo. Do dziś mam klientów, z którymi rozmawiam po rosyjsku.

Edward Stachura, Lise Brodin i Janina Januszewska-Skreiberg na werandzie; Maridalen, kwiecień, 1972 rok / kolekcja prywatna

Włodzimierz Wysocki / kolekcja prywatna
M.B.: A jaki jest los pana doktoratu z twórczości Dostojewskiego na Uniwersytecie Warszawskim?
M.K.: Mam mniej więcej jedną trzecią tego, co chciałbym w nim zawrzeć. Obowiązki rodzinne i zawodowe nie do końca predestynują mnie do tego, by poświęcać na to tyle czasu, ile chciałbym.
Tym niemniej doktorat robi drobne postępy. Dotyczy „Idioty” Dostojewskiego, w moim przekonaniu najlepszej powieści pisarza. Ta pozycja jest niedoceniana, ginie wśród „Zbrodni i kary”, „Biesów”, „Braci Karamazow”. O tych powieściach w literaturze polskiej powiedziano już chyba wszystko. Nie ma jednak całościowego polskiego opracowania „Idioty”. To wielka powieść, a mimo to są duże braki, szczególnie jeśli chodzi o analizę głównego bohatera, Lwa Myszkina, idioty, który idiotą tak naprawdę nie jest.
M.B.: Panie mecenasie, odłóżmy na półkę rzeczy o pracy, o pasjach… Teraz słowo o rodzinie. Ta, z której pan pochodzi, zostawiła wielkie dziedzictwo. Pana babcia, Eliana Skórzyńska, jest rodzoną siostrą Edwarda Stachury.
M.K.: To prawda. Była czwórka rodzeństwa. Najstarszy – Ryszard Stachura – już nie żyje. Nie żyje też jego córka, Elżbieta. Pozostali mają się dobrze. Jerzy Stachura, o którym wszyscy w rodzinie mówią „Jeżyk” jest genialnym poetą, a jego wiersze wcale nie są gorsze, a momentami nawet lepsze od utworów Steda (pseudonim Edwarda Stachury – przyp. red.). Cały czas publikuje, mieszka w Gdyni, wspaniale maluje. Jest moja babcia i najmłodszy brat Edwarda – Jan, określany w rodzinie jako Żano. Nie miałem okazji poznać Steda, ponieważ zmarł w 1979 roku, a ja urodziłem się w 1988. Natomiast niewątpliwie jego duch gdzieś żyje. We wszystkich rodzinnych miejscach są białe kruki, pierwsze wydania jego poezji. Nawet przez pewien czas mieszkałem z rodzicami w jego mieszkaniu przy ulicy Ząbkowskiej w Warszawie.
Był taki moment, kiedy zachłysnąłem się jego twórczością. Początek studiów, „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłaski, Tyrmand, Bukowski… Trafił mnie też Edward Stachura. Jednak z uwagi na bliskość rodzinną nie mogłem odseparować tych wszystkich kwestii rodzinnych i czytać go zupełnie z boku. Portrety w różnych mieszkaniach członków rodziny, te wszystkie książki, jakieś opowieści
– tragiczne zresztą często – nie pozwoliły mi się od tego odciąć i zawsze widziałem gdzieś to wszystko w tle. Przede wszystkim całą jaskrawość, a zwłaszcza jego wiersze z ostatniego etapu życia, czy poemat „Po ogrodzie niech hula szarańcza”… To są wiersze
o bardzo emocjonalnych dla mnie klimatach.
M.B.: Czyli to wszystko, co w nas rezonuje jako czytelnikach, u pana rezonuje dużo głębiej, bo daje kontekst rodzinny. Proszę powiedzieć, co się dzieje z rodzinnym domem Stachurów?
M.K.: Edward Stachura mieszkał przez dłuższy czas w Aleksandrowie Kujawskim i tam ten dom jest, ma się dobrze, a czas jakby się
w nim zatrzymał… Niesamowity klimat, wielkie przeżycie, kiedy tam się pojawiłem przed rokiem.
M.B.: Pana pradziadek, ojciec Edwarda Stachury, chciał, by Edward był prawnikiem albo lekarzem. Prawnuk jest prawnikiem. Czuje się pan spadkobiercą tego rodzinnego testamentu?
M.K.: Nie. To były inne czasy. Z tych opowieści, które do mnie docierały i z fragmentów twórczości Steda można się domyślać, że wolne wybory drogi zawodowej, szczególnie artystycznej, nie mieściły się w ogólnie przyjętych kanonach dla mężczyzn, którzy mieli utrzymać w przyszłości rodziny. Powinni mieć dobry zawód czy przynajmniej fach w rękach, a pisanie wierszy czy malowanie obrazów i granie na gitarze raczej kojarzyły się z czymś mało poważnym i nie przynosiły zamierzonego sukcesu.
Nie, nie realizuję jakiekolwiek testamentu czy woli kogokolwiek. A ta praca, którą wykonuję, może z poezją nie ma nic wspólnego, ale potrafi być piękna.
M.B.: Czy ma pan ulubioną piosenkę Stachury?
M.K.: Smutna, ale piękna „Z nim będziesz szczęśliwsza…”, bo „(…) ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”.
M.B.: Cudne manowce…
MAŁGORZATA BŁASZCZUK– dziennikarka prasowa, radiowa i telewizyjna. Jedna z autorek książki "Ofiary w sutannach". Od wielu lat mieszka
i pracuje w Chicago. Współzałożycielka chicagowskiego Wydawnictwa Evergreen, współautorka radiowego słuchowiska w Chicago "Na polskim trójkącie".