prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
ludzie i obyczaje / wychowanie
Uwaga,
dzieciobuch!
GRZEGORZ KASDEPKE
Jeżeli dzieci kojarzą się komuś ze słodkimi aniołkami, to zapewne rzadko miewa z nimi kontakt – i niewiele pamięta już z własnego dzieciństwa. Albo odrobinkę zidiociał. Często taka osoba odkrywa w piątej dekadzie życia potrzebę pisania dla najmłodszych. Odradzam z całych sił! Aplauz przy rodzinnym stole to wprawdzie dużo, lecz nie zapewnia jeszcze światowej kariery. I na pewno nie przygotuje na okrucieństwo, z jakim młodzi czytelnicy potrafią traktować autora.
– Lubi pan podrywać dziewczyny? – zapytał mnie kiedyś siedmiolatek.
– Lubię – odpowiedziałem szczerze.
– A jak pan je podrywa w takich brzydkich butach?
Albo:
– Ile pan ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– No to gratuluję, wygląda pan na czterdzieści cztery i pół.
INFORMACJA
Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!
Albo:
– Ma pan jeszcze wszystkie zęby?
– Mam…
– Ale przy sobie?!
I dalej w ten deseń.
Bo każde spotkanie z młodymi czytelnikami jest jak wędrówka przez nieoznakowane pole minowe – wiadomo, że wcześniej czy później nastąpi dzieciobuch!
Dzieciobuchy, podobnie jak miny, dzielimy na przeciwpancerne, przeciwpiechotne, denne i na dzieciobuchy pułapki.
Dzieciobuch przeciwpancerny ma dużą siłę niszczącą i sprawia, że ściany sali gimnastycznej, w której odbywa się spotkanie, drżą w posadach – także za sprawą podpierających je nauczycieli. Ich twarze czerwienieją od krwi (zamkniętej, na szczęście, w podskórnych naczynkach).
Przykłady:
– Czy ma pan kochankę? – zapytała mnie kiedyś ośmiolatka.
– Uznajmy, że moją kochanką jest literatura… – wykrztusiłem.
– A żoną?! – zawołał jakiś chłopiec.
Albo:
– Co pana łączy z naszą panią od polskiego? – usłyszałem w Jaśle.
– Na przykład to, że oboje lubimy książki.
– Figlarze!
Albo:
– Czy był pan kiedyś przystojny?
Taaak…
Dzieciobuch przeciwpiechotny ma jeden cel – zapobiec powrotowi na lekcję. Dlatego może nim być dowolne pytanie, byle tylko zabrało kilka cennych sekund.
Przykłady:
– A jaki był tytuł pana czwartej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana piątej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana szóstej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana siódmej książki?
Albo:
– A jaki…
I tak dalej.
ilustracja: Marek Raczkowski
-
-
-
-
Dzieciobuch denny eksploduje dla samej przyjemności rozkoszowania się wybuchem. Skutkiem ubocznym takiej eksplozji jest świadomość, jaka spływa na jej dorosłe ofiary: otóż to nieprawda, że nie ma głupich pytań, a są jedynie głupie odpowiedzi. Głupie pytania okaleczają jak świat długi i szeroki!
Przykłady:
– Ma pan… czyste… czy brudne… gacie?… – bo dzieciobuchowi dennemu towarzyszy zazwyczaj dziki rechot utrudniający oddychanie i poprawną artykulację.
Albo:
– Śmierdzą… panu… skarpetki?…
Albo:
…a może zresztą już wystarczy.
Przejdźmy do najgroźniejszej kategorii dzieciobuchów, a są nimi dzieciobuchy pułapki. Nigdy nie wiadomo, jakie wywołają zniszczenia – skutki eksplozji widać dopiero długi czas po opadnięciu pyłu.
Przykłady:
– Ile to jest siedem razy osiem? – zapytał mnie znienacka pierwszak ze społecznej szkoły na warszawskiej Saskiej Kępie.
– Pięćdziesiąt sześć – odpowiedziałem odruchowo.
– Dziękuję! – krzyknął rozradowany. – Właśnie odrobił pan za mnie pracę domową!
Albo:
– Czy to prawda, że butonierka to taka dziurka w klapie marynarki? – spytała siedząca przy wychowawczyni blondyneczka. – Na przykład na kwiatek?
– No tak – potwierdziłem. – Na kwiatek albo na jakąś odznakę.
– A nasza pani tego nie wiedziała!
Albo:
– Czy to, co pan opisał w książce Kiedy byłem mały, to prawda? – chciał wiedzieć uczeń krakowskiej podstawówki.
– Prawda.
– Nawet to? – i zaczął dukać: „Żeby rozładować napięcie, pokazałem siusiaka jednej z moich kuzynek, Joli – i uznałem, że na tym na razie mogę zakończyć moją przygodę z dziewczynami”.
Jak więc widać, dzieciobuchy pułapki są najgroźniejsze.
Dzieci uwielbiają zastawiać pułapki na dorosłych, a z kolei dorośli uwielbiają przyglądać się swoim równolatkom zaplątanym w sidła dziecięcych pytań. Jaki z tego wniosek? Że dorośli to także dzieci, tyle że dorosłe. Ot, cała różnica. Wszyscy bywamy złośliwi, okrutni, czasami podli lub cyniczni. I nikomu z nas nie jest wstrętny gorzko-słodki smak destrukcji.
No a skoro o destrukcji mowa… – miło czasami pizgnąć pustą butelką o betonowy trotuar, prawda? Albo wybić kamieniem okienko w grochowskim pustostanie? Albo przynajmniej przepalić papierosem trzymane przez hostessy balony z logotypem sponsora?
Nie?!
A, przepraszam, czytelnicy „Przekroju” są już dorośli. Zaproponujmy więc destrukcję w wersji light: strzelanie z folii bąbelkowej, kopanie dmuchawców, roztrzaskiwanie słodkiej warstwy karmelu na crème brûlée…
Przyjemne, prawda?
Dzieci potrafią cieszyć się destrukcją bez wyrzutów sumienia. Dorośli wyrzutami sumienia często za nią płacą. Czy złotym środkiem byłaby rekonstrukcja zamiast destrukcji? Porzucenie ciekawości z gatunku „co by było, gdyby?”. Zgoda na zastane?
Sympatyczni redaktorzy kwartalnika „Przekrój” zlecili mi napisanie tekstu o tym, co dzieci chętnie zniszczyłyby, gdyby tylko dać im taką możliwość. Spotkałem się więc z najstarszymi przedszkolakami jednej z płockich placówek, rozmawiałem z uczniami klasy drugiej bydgoskiej podstawówki oraz z czwartoklasistami uczęszczającymi do szkoły w moim rodzinnym Białymstoku. Przy okazji zamieniłem parę zdań z moimi małoletnimi sąsiadami z Saskiej Kępy (chłopcy w wieku lat trzech, pięciu oraz szesnastu).
Rezultaty tych spotkań były rozczarowujące, bo przewidywalne – i pokornie biorę winę na siebie. Zapewne zawiniła metoda badawcza. Rozmowa – cóż to właściwie za metoda? Podczas rozmowy można podrzucać wnioski, sugerować odpowiedzi, naprowadzać na pewne przemyślenia… A przecież ze wszelkich sił starałem się tego nie zrobić. Niemniej zdecydowana większość przepytywanych (na moje niematematyczne oko ponad 90% małoletnich rozmówców!) chętnie wysadziłaby w powietrze własną szkołę. Pozostałe 10% było dla szkoły łaskawe głównie ze względu na swój wiek – nazbyt na szkolną placówkę smarkaty. W tej grupie odpowiedzi były wprawdzie zaskakujące, lecz liczone na palcach dłoni, trudno więc o wyciąganie jakichś ogólnych wniosków. Jeden z przedszkolaków marzył o pozbyciu się siostrzyczki. Drugi chciałby raz na zawsze zniszczyć drewniane lekarskie szpatułki. Pewna dziewczynka wspomniała z wyraźną niechęcią o kupionych latem sandałkach. A mój trzyletni sąsiad oświadczył, że najchętniej zniszczyłby to, czego tak bardzo boi się mama!
– A czego tak bardzo boi się mama? – spytałem, czując jednocześnie, że przekraczam granicę sąsiedzkiej dyskrecji.
– Kalorii – usłyszałem w odpowiedzi.
Co uznałem za przecudny okaz dzieciobucha rozbrajającego.
Data publikacji: 01.06.2018
Artykuł z numeru: Wiosna 2018
Pisarz, autor książek dla dzieci i młodzieży. Jeśli wierzyć tytułom jego utworów, wolałby być detektywem niż księżniczką.
ludzie i obyczaje / wychowanie
Czy i kiedy
dać dziecku
smartfon?
MIKOŁAJ MARCELA
Fragment książki „Jak nie zgubić dziecka
w sieci” Zyty Czechowskiej i Mikołaja Marceli, Wydawnictwo MUZA S.A., 2021
Myślę, że większość z nas piastuje w swojej pamięci podobne wspomnienie: wspomnienie ukochanej maskotki – najczęściej był to miś – która we wczesnym dziecięctwie towarzyszyła nam na co dzień
i pomagała zasnąć wieczorem. Ja miałem swojego misia. Mogliśmy z tą zabawką porozmawiać, zwierzyć się jej z problemów, ale najważniejsze było to, że po prostu zawsze była przy nas. Jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi w pierwszej chwili, dziś rolę misia dla waszych dzieci może odgrywać – albo już odgrywa – smartfon.
MIKOŁAJ MARCELA
By zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, powinniśmy przywołać teorię „obiektu przejściowego”, która w połowie XX wieku została przedstawiona przez pediatrę i psychoanalityka Donalda Woodsa Winnicotta. Obiekt przejściowy pełni funkcję pomostu pomiędzy dzieckiem a rodzicem, pomagając małemu człowiekowi postrzegać siebie samego jako odrębną jednostkę. Ponieważ, jak zauważa Winnicott, „żadna istota ludzka nie jest w stanie uwolnić się od trudów łączenia rzeczywistości wewnętrznej i zewnętrznej”, nasze mechanizmy radzenia sobie z tym rozdźwiękiem w dużej mierze zależą od naszych doświadczeń z dzieciństwa i relacji z obiektem przejściowym. Jednak o ile dziś całkiem normalne wydaje się, że takim przedmiotem jest pluszowy miś (głównie dlatego, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat oswajaliśmy się z tą ideą – pamiętajcie, że pluszaki to wynalazek XX wieku), rodzice są przerażeni, gdy ich dzieci przywiązują się do swoich urządzeń elektronicznych. Bo w tym, że sami nie mogą żyć bez swoich najnowszych modeli iPhone’a – już nie widzą niczego niepokojącego…
Tak, wiem, smartfon to coś więcej niż pluszowy miś – zapewnia łączność z całym światem, daje dostęp do internetu i gier. Ale tu właśnie do akcji wkraczacie wy! Większość specjalistów radzi, by jak najdłużej chronić dzieci przed smartfonami i tabletami. Pozostali słusznie zauważają, że i tak nie dacie rady strzec ich przed nimi zbyt długo, bo prędzej czy później – w szkole lub u znajomych – zostaną wystawione na ich działanie. Równie kłopotliwa jest kwestia, w jakim wieku dziecka wręczyć mu pierwszy smartfon. Wspomniana Shimi Kang radzi, by wprowadzać nowe technologie dopiero wtedy, gdy dziecko: a) jest w stanie regulować własne emocje; b) komunikuje się twarzą w twarz z innymi ludźmi z pewnością siebie i nastawieniem na współpracę; c) potrafi przerwać zabawę na rzecz zaspokojenia swoich potrzeb albo wypełnienia obowiązków (snu, ruchu, jedzenia, nauki).
Jeszcze więcej pytań przed sprezentowaniem dziecku smartfona radzi zadać Diana Graber w Raising Humans in a Digital World:
-
Czy dziecko rozwinęło społeczne i emocjonalne zdolności niezbędne do tego, by mądrze używać technologicznych gadżetów?
-
Czy dziecko wie, w jaki sposób zarządzać swoją reputacją online?
-
Czy dziecko wie, jak się „wyłączyć” z internetu?
-
Czy dziecko wie, jak zawierać i utrzymywać zdrowe relacje?
-
Czy dziecko wie, jak chronić swoją prywatność i osobiste dane?
-
Czy dziecko wie, jak w krytyczny sposób podchodzić do informacji w sieci?
Amerykańska autorka zauważa, że jeśli na któreś z powyższych pytań odpowiedzieliście przecząco, to wasza pociecha nie jest gotowa na posiadanie smartfona z dostępem do sieci. A ja, nieco złośliwie, powiedziałbym, że większość dorosłych osób, które znam
i które mają smartfon, na wiele z tych pytań musiałaby odpowiedzieć „nie”. Wszystko to świetnie brzmi w teorii, jednak w praktyce wszyscy – zarówno dorośli, jak i młodzi ludzie – uczymy się tego przez całe życie. Jasne, nie sposób nie zgodzić się z Shimi Kang, że przekazanie dziecku smartfona jest jak wręczenie mu kluczyków do samochodu, i jest to oczywiście prawda.
Pamiętajcie jednak, że nie można wszystkiego sprowadzać do wieku: tak, najwięcej wypadków drogowych powodują najmłodsi kierowcy, ale to nie znaczy, że część młodych ludzi przed 18. rokiem życia nie jest bardziej gotowa na odpowiedzialną jazdę samochodem niż wielu dorosłych, którzy już od lat mają prawo jazdy, ale bynajmniej nie jeżdżą bezpiecznie. Oni przecież też powodują wypadki – najczęściej z własnej winy i przez swoją nieodpowiedzialność. Kilka lat temu rodzice wręczali smartfony swoim dzieciom, gdy te miały przeciętnie 12 lat, a 56% dzieci w wieku od 8 do 12 lat miało już takie urządzenie. Dziś coraz młodsze dzieci korzystają ze smartfonów i tego raczej nie zmienimy. Dlatego jeśli chodzi o to, kiedy dać dziecku telefon, zdajcie się na swoją intuicję – to wy znacie je najlepiej. Zasadnicze i tak będzie wasze podejście…
Dla tych, którzy obawiają się technologii, mam dwa pomysły: z jednej strony rodzinny kontrakt dotyczący używania smartfonów – co, gdzie, jak i kiedy – wszystko spisane i przestrzegane przez członków rodziny, z drugiej – indywidualny kontrakt na telefon dla waszych dzieci (wy go kupujecie i płacicie rachunki, więc oczywiście możecie określić warunki jego użytkowania). A wam wszystkim polecam po prostu być z dziećmi i pomagać im korzystać ze smartfonów poprzez:
-
wspólną naukę obsługi smartfona;
-
zachęcanie dzieciaków do tego, by na początku telefon służył przede wszystkim do komunikacji;
-
rozmowy o grach, aplikacjach i treściach, z którymi obcują wasze dzieci;
-
pomaganie im rozpoznawania wszechobecnych w wirtualu stereotypów i treści reklamowych, pytanie dzieci o ich opinię na ten temat;
-
po pewnym czasie – zezwolenie im na uczenie innych, na przykład młodszego rodzeństwa, dzięki czemu ugruntują wiedzę i swoje zdolności;
-
akceptację ich potknięć i błędów – w końcu dopiero się uczą! (...)
ludzie i obyczaje / wychowanie
Dzieci pod ciężarem oczekiwań
ALINA GUTEK
Dzieci są dzisiaj obstawione wyrafinowanymi zabawkami, elektronicznymi gadżetami, wymyślnymi atrakcjami. A z drugiej strony – przytłoczone oczekiwaniami, wymaganiami, nieustanną kontrolą i presją rodziców, często także ich problemami. Gdzie w tym wszystkim jest przestrzeń na dziecięcą beztroskę, nudę, poznawanie siebie?
Zuzia ma siedem lat i dwa domy. Mieszka w nich naprzemiennie, przeprowadzając się co tydzień z jednego do drugiego. – Teraz jest super – cieszy się mama Agata, nauczycielka biologii. – Ale zanim dogadaliśmy się w sprawie opieki, była masakra.
Czyli kłótnie o to, gdzie Zuzi będzie najlepiej, wyścigi, kto pierwszy odbierze ją z przedszkola, przekupywanie zabawkami i prezentami.
Bartek, inżynier budownictwa, kiedy wyszło na jaw, że Agata się z kimś spotyka, zażądał rozwodu z orzekaniem o winie. A potem to już poszło. Walczyli ząb za ząb. Ze sobą, ale przede wszystkim o Zuzię. On odgrażał się, że nie dopuści, żeby córka dzieliła dom z obcym facetem (partnerem Agaty). A w dodatku żeby pałętał się wokół niej dorastający syn partnera, bo wiadomo, czym to się może skończyć. Ona udowadniała, że ojciec Zuzi jest nieodpowiedzialny, bo kiedyś zasnął i mała spadła z tapczanu; innym razem nie ubrał jej odpowiednio i się rozchorowała. W końcu oboje wyciągnęli największy kaliber broni. Ona – oskarżenia, że tata molestował córkę, kąpiąc się z nią w wannie. On – że mama uprawiała seks z obcym facetem na oczach dziecka. Każde chciało, żeby Zuzia potwierdzała ich własną wersję w sądzie.
Dzisiaj Agata nie chce wracać do tamtego czasu: – No co ja będę mówić. Przesadziliśmy. Bardzo tego żałuję. Okładaliśmy się ciosami poniżej pasa i wciągnęliśmy w to wszystko Zuzię. Moja psychoterapeutka mówi, że to tak, jakbyśmy kazali jej nieść plecak dwa razy cięższy od niej.
Bartek też jest na terapii i też widzi swoje błędy: – Byłem megazraniony, ale to marne usprawiedliwienie, wstyd mi. Mój terapeuta uświadomił mi, że przytłoczyliśmy dziecko dorosłymi problemami, że każde z nas obsadziło Zuzię w roli swojego adwokata. Dobrze, że przyszło otrzeźwienie. Szkoda, że tak późno.
Agata i Bartek bardzo się teraz starają. Tata w „swoich” tygodniach dwoi się i troi, żeby zapewnić córce jak najwięcej atrakcji. Przygotował na ten czas precyzyjny grafik zajęć: jazda konna, basen, teatr, bo według niego Zuzia zdradza talenty aktorskie. Dodatkowo niemal w każdy „jego” weekend gdzieś wyjeżdżają, niech córka poznaje świat. Mama stawia na naukę: angielski, fortepian, no i oczywiście lekcje śpiewu, bo według niej Zuzia będzie piosenkarką. W weekendy rzadko zostają w domu. – Nie mogę być gorsza od taty – śmieje się Agata. – A poza tym Zuzia na to wszystko zasługuje, jest taka kochana, grzeczna.
Poznałam Zuzię. Mądra, nad wiek dojrzała. Ale wydaje się bardzo zmęczona. Czy rodzice zdają sobie sprawę z tego, że zamienili jej jeden rollercoaster na drugi?
Basia, czyli oczekiwania plus
Basia za dwa lata kończy podstawówkę. Rodzice już teraz szukają korepetytorów, z którymi córka mogłaby zacząć pracę zaraz po wakacjach. – Za wcześnie? No nie – protestuje tata Michał, z zawodu lekarz. – Pandemia zrobiła swoje, dzieciaki mają mnóstwo zaległości, są rozleniwione. Zauważyliśmy, że Basi nie chce się uczyć, bo potencjał to ona ma duży. To znaczy nadal przynosi świadectwo z paskiem, ale pojawiają się już czwórki, a do tej pory miała same piątki i szóstki. Nie wyobrażam sobie, żeby moja córka nie dostała się do „Batorego”. Chodziłem tam ja, i ona też będzie.
Michał wybrał się na konsultację do psycholożki. Chciał się dowiedzieć, jak zmobilizować dziecko do pracy. – Jestem totalnie rozczarowany – mówi. – Zamiast odpowiedzi na moje pytania usłyszałem… pytania! Czy naprawdę córka musi mieć same dobre oceny? Dlaczego nam na tym tak zależy? Czy nie lepiej skupić się na tych przedmiotach, które ją interesują? Przepraszam, ale pani psycholog urwała się z choinki. Przecież na tym etapie liczą się wszystkie oceny na świadectwie. A już pytanie, dlaczego zależy nam na ocenach, uważam za kuriozalne. Toż każde dziecko wie, że od ocen zależy dostanie się do dobrego liceum.
Mama Justyna, też lekarka, dodaje: – Panuje teraz swoista moda na luzowanie dzieciakom, na wychowawczy liberalizm, brak wymagań. My od początku dbaliśmy o rozwój córki, zapewnialiśmy jej zajęcia, adekwatne do wieku, starannie przemyślane. Jak tylko skończyła trzy lata, zaczęła chodzić na angielski metodą Helen Doron oraz na basen, a od piątego roku na zajęcia szachowe i francuski. Ale to nie było tak, że się zaharowywała, nic z tych rzeczy. Priorytetem przez całą podstawówkę są nauka i zajęcia dodatkowe, natomiast jeśli chodzi o obowiązki domowe, to panuje u nas pełny luz. Chce, to sprząta, nie chce, to nie, i tak przychodzi pani do sprzątania. Potrzebna jest jej pomoc? Rzucam wszystko i jestem dla niej, podobnie ojciec. Ale jednocześnie córka wie, czego nigdy nie odpuścimy – nauki w szkole i języków. Ma od nas wszystko, czego potrzebuje, więc też powinna dać z siebie wszystko. Tylko tyle. Robimy to nie dla siebie, ale dla niej.
Nie poznałam Basi, ale ją sobie wyobrażam. Znam wiele takich dzieci spełniających wyśrubowane oczekiwania rodziców, a z drugiej strony – kompletnie niezaradnych życiowo, niesamodzielnych w samoobsłudze, niekompetentnych w podstawowych życiowych sprawach. Czy o taki rezultat wychowawczy nam chodzi?
Czego jeszcze nie ma Franek
Pokój trzyletniego Franka przypomina sklep z zabawkami. Na ścianie na wprost drzwi półki zapełnione od podłogi do sufitu klockami Lego Duplo, autkami, figurkami zwierzątek, dinozaurami. Pod oknem kosze pluszaków, małych i wielkich, jak Franek. Po lewej stronie wciśnięte między łóżko a małe biurko dwie piramidy puzzli i gier. Przy kolejnej ścianie zaparkowane pokaźnych rozmiarów: auto na baterie, hulajnoga, rowerek, traktorek. Na środku pokoju imponująca zjeżdżalnia dla aut wyścigowych z serwisem i myjnią. Całości dopełnia podłogowy dywan z rozrysowanymi uliczkami, skrzyżowaniami, parkingiem. Tylko się bawić. – Ale Franek jakoś długo się nie zabawi – skarży się mama Kinga, urzędniczka. Szybko się nudzi, ciągle chce czegoś nowego, jest wszystkiego ciekawy, ruchliwy. Takie żywe srebro.
Kopię swojego pokoju ma w domu dziadków, na obrzeżach miasta. Tylko inne w nim autka, klocki, puzzle, pluszaki. No i w ogrodzie coś, czego nie ma u siebie, a co go dłużej absorbuje – trampolina, zjeżdżalnia, huśtawka. Oraz domek, do którego trzeba się wdrapać po drabince, a tam za każdym razem, kiedy przyjeżdża, czekają jakieś niespodzianki.
Dlatego jak już rodzice nie dają sobie z synem rady, to wsiadają do samochodu i fru na wieś. Tam chwilę mogą odetchnąć, stery przejmują babcia, dziadek i pies. – Tylko przed nim synek czuje respekt – żartuje mama.
ranek to długo wyczekiwane dziecko. Oczko w głowie rodziców. Dar od Boga, jak mówią dziadkowie. Bo rzeczywiście spadł całej rodzinie z nieba. W momencie, kiedy rodzice poddali się po kilku nieudanych próbach in vitro, kiedy pogodzili się, że nie będą mieć dzieci. Aż tu nagle pasek na teście ciążowym. Wielka radość. I nieopisana wdzięczność. Za to, że synek ich wybrał, że jest.
Kinga: – Świętujemy każdego piątego dnia miesiąca, bo tego dnia się urodził. Zawsze coś wtedy od nas dostaje, więc się trochę tego uzbierało. Lubię kupować mu też ubranka, tyle teraz jest gustownych rzeczy! Za każdym razem sobie obiecuję, że już dosyć, że nie kupię kolejnej czapeczki, bucików, ale jak coś wpadnie mi w oko, to nie mogę się oprzeć.
Jacek, menedżer w branży spożywczej: – Kinga przesadza z tymi zakupami. No ale nie chcę rzucać kamieniem, bo ja też nie jestem bez winy. Mam hopla na punkcie lego, Franek dostał ode mnie wszystkie zestawy dla jego wieku. I na punkcie elektroniki. Synek potrafi sam sobie włączyć bajkę na smartfonie. Na początku wszyscy w rodzinie naradzaliśmy się, co kto mu kupi. Teraz szukamy odpowiedzi: czego jeszcze nie ma? Bo ma prawie wszystko. Ale jak może nie mieć, skoro jest jedynakiem, podobnie jak jedynakami są moi teściowie, z kolei moi rodzice nie utrzymują kontaktu ze swoimi siostrami i braćmi, więc to tak, jakby ich nie mieli. Nic dziwnego, że Franek nami zawładnął.
Na moje oko to rodzice zawładnęli synkiem. I tu pojawia się pytanie: jaką on za to zapłaci cenę?
ludzie i obyczaje / wychowanie
W książce „Twoje szczęśliwe dziecko, czyli jak być wystarczająco dobrym rodzicem” doktor Aleksandra Piotrowska i Irena Stanisławska przekonują, że bycia rodzicem można się nauczyć. To nie jest typowy poradnik. To szczere rozmowy o tym, jak tworzyć rzeczywistość wychowawczą dziecka bez przesadnej potrzeby bycia idealnym rodzicem, za to
z przeświadczeniem, że warto uczyć się na błędach innych i doskonalić swoje umiejętności. Poniżej rozdział dotyczący tematu kar i nagród
w procesie wychowania.
Czy karać
i jak
nagradzać?
Może powinnyśmy spytać: nagroda czy kara?, bo na ten temat trwa ciągła dyskusja. Z jednej strony mamy ludzi przeświadczonych, że kara w wychowaniu w ogóle nie wchodzi w rachubę, że to element tresury zwierząt, a na człowieka powinno się oddziaływać, operując wyłącznie nagrodami. Z drugiej strony zaś mamy zagorzałych przeciwników rezygnacji z kar, którzy mówią: „Więzienia są pełne takich bezstresowo wychowywanych!”. A jaki jest mój pogląd? Nie tylko sądzę, że wolno stosować kary, ale także powiem więcej – rzeczą nierozsądną jest ich nie stosować. Musi być jednak spełnionych wiele warunków. Na przykład zawsze trzeba brać pod uwagę wiek dziecka. Bo za jakie zachowania można karać ludzika, który ma miesiąc? Przecież to absurd!
Więc kiedy po raz pierwszy możemy zastosować karę i nagrodę?
Zacznijmy od kwestii, jak rozumiemy nagradzanie i karanie. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to wszystkie przyjemne doznania mogą być odbierane jako nagroda. Jeśli masz dwa miesiące, budzisz się i wydajesz z siebie jakieś dźwięki (nie wiadomo nawet czy mlaszczesz, czy płaczesz), a w odpowiedzi na nie dorośli z twojego otoczenia natychmiast biegną do ciebie i biorą na ręce, przytulają czy chociażby gromadzą się wokoło, obdarzając cię uwagą i uśmiechami, to z psychologicznego punktu widzenia twoje zachowanie
polegające na wydawaniu odgłosów zostało właśnie nagrodzone. Bo po zrealizowaniu tego zachowania wydarzyło się dla ciebie coś miłego, korzystnego. Okazuje się więc, że pierwsze nagrody pojawiają się w naszym życiu niemal na samym początku. A kary? To wszystkie następstwa naszych zachowań, które są dla nas niemiłe, niekorzystne, ale mam nadzieję, że nikt wobec tak małego ludzika nie będzie ich stosować.
Wcześniej powiedziałaś, że już kilkumiesięczne niemowlę potrafi manipulować dorosłym, więc kiedy płacze tylko po to, by je wziąć na ręce, mam je za to nagradzać?
Pytanie w jakich okolicznościach jesteśmy gotowi posługiwać się terminem manipulacja. Chyba powinniśmy ograniczyć to do sytuacji świadomego oddziaływania na drugiego człowieka. Musimy sobie wyjaśnić jedną rzecz. U wszystkich zwierząt, z człowiekiem na czele, działa opisywane przez jedną z koncepcji psychologicznych – behawioryzm – tak zwane prawo efektu. Tłumaczy ono, dlaczego niektóre za chowania w trakcie naszego życia utrwalają się i stają się dla nas typowe, a inne zdarzają nam się rzadko, aż
w końcu całkowicie zanikają. Dlaczego jedno dziecko, gdy czegoś bardzo chce, przytula się do nogi matki i prosi: „Daj mi! Kup mi!”,
a drugie rzuca się na podłogę, wrzeszcząc wniebogłosy, na dodatek kopiąc nóżkami lub wyginając się w piękny histeryczny łuk?
Dlaczego ukształtowały się u nich tak różne za chowania? Sprawa jest bardzo prosta: według prawa efektu utrwalają się
te zachowania, które są dla człowieka korzystne, czyli doprowadzają do efektu odczuwanego jako nagroda. Jeśli do czteromiesięcznego ludzika, który się obudził i powiedział:„mmllaaeee”, za każdym razem przylatują rodzice, będzie on z siebie wydobywać te dźwięki natychmiast po obudzeniu. Czy nazwiesz to manipulacją? Szantażem? To po prostu za działało prawo efektu. Ukształtowało się, utrwaliło zachowanie, które okazało się skuteczne, bo dawało dziecku korzystny dla niego efekt: fajnie jest, gdy ktoś się mną zajmuje, gdy mnie bierze na ręce, a nie jak tak leżę sama i wpatruję się w biały sufit (a nawet kolorowy). Można być lub nie być zwolennikiem koncepcji behawiorystycznej – przyjmować wizję człowieka sterowanego przez otoczenie albo mówić, że ta wizja jest bzdurna. Nie można jednak odrzucić prawa efektu, bo ono naprawdę się sprawdza w najrozmaitszych kontekstach
w odniesieniu do wszystkich gatunków.
Wiemy już zatem, że zachowania nagradzane utrwalają się, a te, które są nienagradzane, realizowane są coraz rzadziej, aż wreszcie zanikają. Zwróć uwagę – nie ma mowy o tym, że są „karane” –nienagradzanie bowiem może być albo brakiem nagrody, albo stosowaniem kary. I jeszcze jedną rzecz chcę uświadomić. My, dorośli, nie jesteśmy naczelnikami więzienia, którzy dostają dzieci
z wyrokiem osiemnastu lat, a potem one z tego więzienia, zwanego rodziną, wychodzą. My w swoją rolę rodzicielską mamy wpisane wychowywanie. Jedną z bardzo ważnych funkcji rodziny jest funkcja socjalizacyjna – mamy wychowywać dzieci. A co to znaczy? Ano to, że mamy doprowadzić do tego, aby dziecko kierowało się pewnymi zasadami – chroniło pewne wartości, starało się postępować tak, aby je realizować, niezależnie od tego, czy jesteśmy w pobliżu, czy nie. Osobiście chcę, żeby moje dziecko było – między innymi – przyzwoitym człowiekiem, dobrym dla innych, zainteresowanym kulturą, ale także aktywnym fizycznie, żeby nie było oszustem, chamem, ale żeby było takie także wtedy, kiedy jest pięć tysięcy kilometrów ode mnie. I teraz z tego punktu widzenia warto przyglądać się karom i nagrodom w wychowaniu.
Jeśli mnie spytasz, jak najszybciej przerwać zachowanie, którego nie akceptujemy, to już ci odpowiadam – stosując trafnie dobraną karę. Kara bowiem, jeśli tylko jest dobrze dobrana, naprawdę ma wartość negatywną dla dziecka i powoduje bardzo szybkie przerwanie niepożądanego zachowania. Jeśli matka chce zniechęcić czternastolatkę do robienia ostrego makijażu i mówi jej: „Jak ty się wymalowałaś?! Wyglądasz jak własna matka!”, to dla dziewczyny słowa matki mogą być nie karą, ale bardzo silną nagrodą. Przecież wymalowała się właśnie po to, żeby wyglądać dojrzalej! Czyli wśród wielu warunków skuteczności nagród i kar bez wątpienia jeden jest wstępny – musimy trafnie dobrać oddziaływanie, tak żeby miało dla dziecka wartość zgodną z naszą intencją.
Jeśli chcę dziecko ukarać, to moje postępowanie powinno mieć dla niego wartość kary. I podobnie z nagradzaniem: jeśli chcę
w nagrodę wziąć dziecko ze sobą do cioci Frani na imieniny, to muszę być pewna, że ono o tym marzy (lub chociaż lubi tam ze mną chodzić).
Proces wychowania może bazować na kilku mechanizmach. O naśladownictwie, modelowaniu i identyfikacji już rozmawiałyśmy przy okazji problemów związanych z dzieleniem się. Często jednak w wychowywaniu stosujemy jeszcze inny mechanizm. Mianowicie stawiamy przed dzieckiem pewne wymagania. Muszą one być jasno wyrażone (dziecko powinno być, mniej więcej, świadome tego, czego wymagamy) oraz możliwe do spełnienia (nie możesz na przykład wymagać, by trzylatek siedział nieruchomo przez godzinę).
A potem, jeśli dziecko postępuje zgodnie z twoim wymaganiem, masz pełne moralne prawo je nagrodzić, a gdy postępuje niezgodnie – masz równie pełne moralne prawo nie nagrodzić go, a nawet zastosować karę.
Jakie kary przychodzą ci do głowy w odniesieniu do małego dziecka?
Nie będziesz oglądać telewizji. Tak zwane szlabany, kiedy zabraniamy wykonywania pewnej czynności. I w zależności od wieku dziecka, czterolatkowi nie pozwolisz oglądać telewizji, a nastolatkowi – wyjść na imprezę.
A kara w przypadku, powiedzmy... półtorarocznego dziecka?
Przede wszystkim okazywanie dezaprobaty, przez co dodatkowo informujemy dziecko o tym, które jego zachowania są uważane za dobre, a które są niepożądane. To bardzo potężne narzędzie w naszych rękach, ponieważ dla takiego malucha jesteśmy całym światem. On nie ma kolegów, własnego środowiska. W tym wieku jedynym jego życiem jest życie rodzinne. Może się na przykład zdarzyć, że dziecko w trakcie przewijania przypadkiem trafi cię piętą w nos. I jeśli z jakiegoś powodu to zachowanie mu się spodobało i widzisz, że zaczyna je w miarę intencjonalnie powtarzać, masz wtedy pełne prawo przytrzymać jego nóżkę i ostro powiedzieć: „Nie!”.
A jeśli dalej powtarza to zachowanie, poważniejesz, szybko kończysz przewijanie i odchodzisz, mówiąc: „Nie będę się z tobą bawić, gdy tak robisz!”. Oczywiście, gdy zwracasz się do dziesięciomiesięcznego dziecka, to nie miej złudzeń, że ono wszystko zrozumie, gorąco jednak namawiam, żeby już wobec tak małych dzieci posługiwać się systemem słownym, bo naprawdę rozumieją one o wiele więcej, niż same są w stanie wyartykułować. Problem w tym, że musimy umieć operować ostrzejszym tonem, a niestety wielu rodziców, a raczej wiele matek (bo częściej stwierdzam to u kobiet), nie potrafi zmieniać tonu głosu w kontaktach z dzieckiem. Jeśli powiemy słodko: „Ależ, Bartusiu, nie wolno się tak zachowywać”, to Bartuś kompletnie nie wie, o co nam chodzi. Bo to są dwa sprzeczne komunikaty – czuły, delikatny ton sygnalizuje miłość, uwielbienie i akceptację, a treścią wypowiedzi jest zakaz: „Nie wolno!”.
Mam świadomość, że wiele matek nie będzie zachwyconych tym, co powiedziałam, ale tak jak człowiekowi potrzebna jest prawa
i lewa noga, żeby sprawnie mógł się poruszać, tak samo potrzebne są kary i nagrody. Bo jeśli nie stosujesz kary wobec jakiegoś zachowania, to skąd dziecko ma wiedzieć, że jest ono złe? Które zachowania są dozwolone, a które nie? Może po iluś latach się zorientuje, ale po co marnować czas, jeśli można tę wiedzę bardzo szybko przekazać. Ważne jest tylko, jakie kary i nagrody stosujemy i w jakich proporcjach.
O jednej rzeczy już powiedziałyśmy – że planując nagrodę czy karę, musimy przyjmować punkt widzenia dziecka, żeby na przykład
w ramach nagrody nie ciągnąć go na imieniny do cioci Frani, skoro takich spotkań nie znosi. Po drugie – nagroda i kara powinny być adekwatne do zachowań. Karą za pewne drobne przewinienia może być tylko grymas na twarzy rodzica lub powiedzenie surowym głosem: „To mi się nie podoba!”, „Jak myślisz, dobrze zrobiłaś?!”, a za większe przewinienie – choćby uderzenie psa albo brata – odstawienie do innego pokoju i pobycie w odosobnieniu czy przerwanie wspólnej zabawy. Podobnie jest z nagrodami. Nagrodą może być tylko porozumiewawcze mrugnięcie okiem, uśmiech, przelotne pogłaskanie pogłowie, ale może nią być również zorganizowanie wyprawy w góry na trzy dni (ze spaniem w namiocie!), jeśli dziecko nasłuchało się o czymś takim i koniecznie chce to przeżyć. Miałam taki przypadek, że pięciolatek zamarzył sobie, że przejedzie się kolejką bieszczadzką, którą zobaczył w telewizji. Zwróć uwagę, jak wielka jest to nagroda w porównaniu z pogłaskaniem po głowie!
A za co tę nagrodę dostał?
Wszystkie pieniądze, jakie miał w swojej skarbonce, postanowił wpłacić na konto fundacji zbierającej na protezę dla jakiegoś dziecka.
Jak widać, rozpiętość nagród jest szeroka. Ale nie oczekuj,
że wymienię tu całą ich listę. Instrukcji obsługi dziecka na pewno nie sformułuję. Mało tego – będę tępić każdą książkę, która jest jej próbą. Każdy rodzic ma swoje cele i swój system wartości. Może być tak, że istnieje rodzina, w której dziecko jest bardzo intensywnie nagradzane za to, że udało mu się w kolejce ukraść coś komuś z kieszeni lub zwinąć batonik ze sklepu. Może ten przykład wyda ci się ekstremalny, ale chcę uświadomić, że rejestru celów wychowania w rodzinie nie formułuje państwo czy minister oświaty, ale rodzice. I teraz – jeden rodzic nagrodzi swoje dziecko za to, że będzie czułe, delikatne, wrażliwe, a drugi będzie na to reagował alergicznie, bo według niego są to przejawy słabości. Ten drugi nagrodzi swoje dziecko za zachowania czołgu skrzyżowanego z parowozem. Za przebojowość, pewność siebie. Jeden będzie nagradzać dziecko za starania i włożony wysiłek, a drugi ma to w nosie i nagradza tylko za efekty.
Rodzice są różni, ale chyba każdy ma świadomość gradacji wysiłków, celów, powinien więc mieć także świadomość gradacji nagród
i kar. Stopniowanie wiąże się również z wiekiem dziecka. Jeśli masz siedem miesięcy, trafiasz ręką w środek talerza, nabierasz to, co na nim jest, i wkładasz do buzi, chwalę: „Moja genialna córeczka! Jak sobie doskonale radzi!”. Ale trudno, żebym za takie walenie łapą w talerz chwaliła czterolatka. Od niego oczekuję już sprawnego posługiwania się łyżką oraz widelcem (a niektórzy rodzice – także nożem). I to radzenie sobie z coraz trudniejszymi wymaganiami, wspomagane stosowaniem nagród i kar, jest bardzo ważnym mechanizmem rozwoju.
Do pewnego momentu swojego rozwoju moralnego dziecko działa kierowane nagrodami otrzymywanymi od innych czy ewentualnie chęcią uniknięcia kar (ten okres nazywamy heteronomicznym). Te normy i wskazówki dotyczące postępowania, tego, co wolno robić, a czego się nie powinno –płyną z zewnątrz. Dziecko traktuje to jako coś naturalnego: tak jest urządzony świat, że trzeba robić to, co dorośli każą, a nie robić tego, czego zabraniają. Ale przecież to, co będzie sukcesem wychowawczym w odniesieniu do cztero czy sześciolatka (preferowanie zachowań nagradzanych, a unikanie tych karanych), nie zadowoli nas u ośmiolatka (od niego oczekujemy już odczuwania pewnych po winności, na przykład gotowości pomagania innym bez liczenia na nagrodę), a będzie napawać rozpaczą
i przerażeniem, gdyby taką postawę prezentował szesnastolatek (on powinien już mieć ukształtowany własny system wartości i norm kierujących zachowaniami, a nie być zależnym od zewnętrznych kar i nagród). Otóż w wieku starszym niż przedszkolny (ewentualnie pod koniec przedszkola) powinno się zmienić główne źródło nagradzania – z zadowolenia mamusi czy pani przedszkolanki na zadowolenie i dumę z samego siebie. Trzylatkowi mamusia może mówić: „Jestem z ciebie dumna!”, bo to jest rozwojowo uzasadnione (choć ja w takich sytuacjach mówię: „Ale musisz być teraz z siebie dumny!”), ale u siedmiolatka zdecydowanie trzeba pobudzać mechanizm wewnętrznego nagradzania i karania. Bo to jest właśnie sens i cel wychowania (o czym już mówiłam) – mamy ukształtować dziecko tak, że nawet gdy jest pięć tysięcy kilometrów od nas, to zachowuje się zgodnie z tym, co mu wpoiliśmy. Dlaczego? Ano dlatego, że te nasze wymagania, a przynajmniej część z nich, zaakceptowało, uznało za własne, wbudowało w swoją osobowość. I teraz działa zgodnie z nimi nie dlatego, że boi się naszej dezaprobaty czy kary, ale dlatego, że tak mu podpowiada sumienie. A zadowolenie z siebie, z postępowania zgodnego z własnym sumieniem, to właśnie wewnętrzna nagroda.
To jaki jest Twój stosunek do nagród materialnych?
Nie ma nic złego w stosowaniu nagród materialnych wobec małych dzieci. Jeśli malucha nagrodzisz symbolicznie (na przykład pokażesz mu kciuk uniesiony do góry), to nie zrozumie, że został nagrodzony, ponieważ jego świat ogranicza się do świata konkretów. A więc mała zabaweczka, kasztanek, książeczka – to przykładowe nagrody dla najmłodszych. Jeśli maluchowi w nagrodę przykleisz do piersi szczerze uśmiechnięte serduszko albo kwiatuszek (w przedszkolach jest to często stosowane, bo wciąż mamy konkret,
a jednak trochę wchodzi my już w symbolikę i jej ćwiczenie), to jest to jak najbardziej normalne i naturalne.
A wobec starszych dzieci? No, przepraszam, czy nam nagrody materialne sprawiają jakąś straszną przykrość? To oczywiste, że można stosować je w odniesieniu do dziecka w każdym wieku (i wobec dorosłych również). Tyle tylko, że zmienia się nasza możliwość rozumienia bycia nagradzanym, i dlatego wobec malucha nagrody materialne powinnaś stosować częściej niż wobec dziecka odrośniętego, czyli plus minus pięć lat. Bo takie dziecko ma już rozumieć symbolikę: określone słowa, symbole graficzne
i dźwiękowe, określone gesty.
Powiedziałam, że wraz z rozwojem dziecka stawiamy mu coraz większe wymagania i w zależności od tego, czy im sprostało, czy nie, stosujemy nagrody bądź kary. Niestety, część rodziców cechuje postawa nadmiernych wymagań. Straszne, że bywa realizowana przez naprawdę dobrych rodziców, takich, którzy zajmują się swoim dzieckiem, nie zaniedbują go, czasami podporządkowują mu całe życie rodzinne. Wszyscy sąsiedzi przepytywani o tych rodziców powiedzieliby, że to niezwykle porządna rodzina: „Jak oni się o to dziecko starają! Jak się nim zajmują!”. Więc w czym tu problem? Ano w tym, że rodzice, zanim się dziecko urodziło, już wiedzieli, jakie ono będzie, czym się będzie zajmowało w przyszłości. Już sprecyzowali swój ideał. I tym gorzej dla dziecka, kiedy do tego ideału nie pasuje. Rodzice wymyślili sobie, że będzie przedsiębiorcze i energiczne, a tu wyrasta im delikatny, wrażliwy artysta. Jak to pogodzić? W żaden sposób się nie da.
Nadmiernie wymagający rodzice formułują liczne wymagania i w specyficzny sposób starają się wymusić na dziecku ich realizację. Są mistrzami w wywoływaniu poczucia winy: „To mamusia tak się napracowała, a ty nie chcesz jeść! Tatuś tak się przejmuje twoim zachowaniem, że aż go rozbolało serduszko!”. Okazywane przez nich ciągłe rozczarowanie, niezadowolenie jest karą i stosowane
w nadmiarze ma bardzo destruktywny charakter. Jednym z najbardziej niebezpiecznych w skutkach błędów rodziców jest bazowanie na karach. Niektórzy ludzie są osobowościowo skłonni do nagradzania, a drudzy do karania...
najchętniej
czytane...
PAKAMERA DZIECIOM
Niebieski smok i krolewska korona
Piotr Walczak
(...) Niebieski Smok drzemał
w gęstwinie, przy którejś z odnóg Jeziora Głębokiego. Od czasu do czasu budziło go brzęczenie złośliwego smokomara, więc prychał na niego mroźnym oddechem i zlodowaciały owad spadał na ziemię. Nagle zbudził go trzepot smoczych skrzydeł. Podniósł głowę i dostrzegł, że niedaleko, na trawiastym brzegu jeziora usiadł wielki, zielony smok
z czarnym zygzakiem przy oku. Po chwili dołączył do niego znacznie mniejszy, szczupły i długi, bardziej przypominający latającego węża niż smoka.
PAKAMERA DZIECIOM
Kot w butach
Charles Perrault
Był sobie raz pewien młynarz, który zostawił swoim synom w spadku młyn, osła i kota, bo tylko tyle miał majątku. Syn najstarszy wziął młyn, średni – osła,
a dla najmłodszego pozostał kot.
- To ci dopiero majątek! – westchnął młynarczyk. – Na co mi się ten kocur przyda? Najstarszy brat w młynie zarobi na kawałek chleba, średni będzie woził towar na ośle i coś będzie miał z tego, a ja? Chyba umrę z głodu!
- Nie ma mowy! – powiedział kot. – Już ja się postaram, żeby ci się dobrze działo.
- Proszę! – zdziwił się młynarczyk. – Ciekawy jestem, jaki znajdziesz na to sposób?
- Koci! - powiedział kot i zaśpiewał (...) https://www.pakamerapolonia.com/ba%C5%9Bniolandia
Żeby nie rozpieścić dziecka.
Na przykład. Często ci ludzie uważają, że jeśli dziecko zachowuje się tak jak trzeba, to jeszcze nie znaczy, że zasłużyło na nagrodę. Nie ma żadnego powodu, żeby ją stosować. Przecież powinno zachowywać się przyzwoicie! Ale niech tylko zrobi coś, co jest niezgodne z poglądami czy oczekiwaniami rodzica, wtedy natychmiast stosowana jest kara.
Z perspektywy dziecka wygląda to tak, że z nagrodami styka się niesamowicie rzadko, kar natomiast doświadcza dużo, dużo częściej.
Mówiłam już, że powinniśmy mieć wobec dziecka jasno sformułowane wymagania. Każdemu rodzicowi, który wścieka się o coś na dziecko, który mówi: „Za karę nie obejrzysz dzisiaj dobranocki!”, „Za karę nie pójdziesz na plac zabaw!”, „Za karę nie przeczytam ci teraz książeczki!” albo, co jest straszną karą, „Za karę nie ucałuję cię na dobranoc!”, rekomenduję, by w takiej sytuacji (chociaż od czasu do czasu), spokojnie zadał dziecku pytanie: „Czy wiesz, za co zostałeś ukarany?”. Zdziwicie się, jakie są odpowiedzi.
Pomyślałam: bodziec – reakcja. Jeśli chcemy ukarać dziecko, powinniśmy zrobić to natychmiast po przewinieniu.
Powiedziałaś niezwykle ważną rzecz, która dotyczy i nagród, i kar. Trzeba pamiętać, że im młodsze dziecko, tym mniej sekund powinno upłynąć między jego zachowaniem a naszą reakcją, o ile chcemy, by te dwie rzeczy ze sobą połączyło. To faktycznie trochę jak w tresurze psa. Szczytem paranoi jest wrzeszczenie na psa, gdy po dziewięciogodzinnej nieobecności wracamy do domu i widzimy na podłodze kałużę. A ludzie tak robią, przekonując: „Przecież on doskonale rozumie, że źle zrobił! Jak uszy kładł po sobie!”. Figę rozumie! On po prostu reaguje na ich wrzask. I tak samo reagują dzieci.
Spotykam się z takimi pomysłami rodziców, że w odniesieniu do cztero czy pięciolatka stosują system oznaczania jego zachowania (schemat wisi na lodówce przypięty magnesem) i co sobotę analizują wyniki z całego tygodnia. Może słyszeli, że gdzieś
w więzieniach taki system jest stosowany? Ale przecież jest pewna różnica rozwojowa. Wobec dzieci nie wolno stosować takiego odroczenia! Owszem, próbujemy rozwijać
w dzieciach przyjmowanie dłuższej perspektywy czasowej, na przykład zachęcamy, żeby pieniędzy, które dostają, nie wydawały natychmiast, proponujemy: „Jeśli coś zaoszczędzisz na zabawkę, to ja ci drugą część dołożę”, ale to zupełnie inna sprawa. Rodzice jednak często karę odraczają. Przecież nie będą krzyczeć na dziecko przy ludziach! Jeśli ich czteroletni synek nieodpowiednio się zachował podczas wizyty u cioci, wymierzają mu karę po powrocie do domu. To antysystem. Reakcja z parogodzinnym opóźnieniem nie jest w porządku nawet w stosunku do ucznia kończącego podstawówkę! Zawsze trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla nas ważniejsze: czy żeby dziecku coś przekazać, czy to, jak ciocia Henia na mnie spojrzy. Z tego samego powodu wielu rodziców nie reaguje na fatalne zachowania w sklepie, na ulicy, tym samym przyzwalając dziecku na doświadczanie bezkarności.
To co zrobić z dzieckiem, które rzuciło się na środku sklepu, bo chce nową zabawkę?
Udawać, że to nie nasze dziecko, i iść dalej. Naprawdę, to jedyne, co można zrobić. Żadne: „Natychmiast przestań! Opanuj się!”. Kiedy dziecko wpędzi się w stan graniczący z histerią, to nie będzie słuchać żadnych argumentów. Co wtedy zrobić? Odwołać się do prawa efektu, to znaczy bardzo dokładnie kontrolować swoją reakcję, żeby przypadkiem w tej sytuacji dziecko nie doznało nawet śladu nagrody. Bo jeśli ono się rzuca na podłogę
i wrzeszczy, a my, chcąc to przerwać, mówimy: „Jak wstaniesz, to kupię ci czekoladkę!” to przecież w ten sposób takie zachowanie nagradzamy, wzmacniamy.
Wiesz, że to trudne?
Wiem. Ale wykonalne. Jedną z najostrzejszych kar, jaką stosowaliśmy wraz z mężem wobec naszych dzieci, było nieczytanie książeczki wieczorem, nieprzytulenie na dobranoc. Kiedy pozbawiasz dziecko tego, do czego jest przyzwyczajone, jest to dla niegonaprawdę bardzo ostra kara. I rodzic musi mieć tego świadomość. Ale żeby poskutkowała, musisz iść w zaparte: dziecko ryczy drugą godzinę, a ty – zero reakcji. Jeśli się złamiesz i pójdziesz utulić, to wtedy wszystko, co przeżywało dziecko i ty sama (no bo nie spływa to po tobie jak woda po kaczce), idzie na marne. Jeśli mamy wątpliwości, jakie kary stosować, to pozbawiajmy dziecko tego, do czego nawykło. Ale nigdy nie kombinuj z jedzeniem. Jedzenie nie może być ani nagrodą, ani karą.
Lody w nagrodę – to rozumiem, ale jedzenie jako kara?!
Nigdy nie słyszałaś o rodzicach, którzy za karę nie dają dziecku kolacji? Kieszonkowego też nie można traktować w formie nagrody i kary. Kieszonkowe jest jak pensja – należy się dziecku bez względu na to, co zrobiło.
Muszę jeszcze powiedzieć kilka zdań na temat kar fizycznych. Jestem absolutną przeciwniczką jakiegokolwiek bicia, w tym
także dawania klapsów (chociaż większość ludzi klapsów z biciem nie utożsamia). A dlaczego? Z wielu powodów. Po pierwsze: co taka kara wywołuje? Ból i strach. A strach nie uczy pożądanych zachowań, o które w procesie wychowawczym przecież nam chodzi. Oczywiście, jeśli dziecko robi coś, co mi się nie podoba, i je uderzę, to natychmiast przestaje to robić. I ten argument przytaczają dzielne mamusie i dzielni tatusiowie: „Proszę, jak skutecznie! Od razu zmądrzało!”. Otóż zmądrzało na tyle, żeby przy bijącym rodzicu tego nie robić.
Strach może doprowadzić co najwyżej do tego, że zrezygnuję z zachowania, za które poprzednio mnie uderzono, dopóki nie
zorientuję się, że ryzyka uderzenia już nie ma. Do czego doszłyśmy? Kara nie dość, że nie uczy pożądanych zachowań, to nawet nie oducza zachowań niepożądanych, ona je tylko tłumi na tak długo, jak długo istnieje ryzyko bycia ukaranym. To pozorna skuteczność karania. Nie osiągnęliśmy niczego. Kara fizyczna nie wychowuje.
Kolejny powód, dla którego bicie nie jest dobrym pomysłem, wynika z naszej wcześniejszej rozmowy. Dziecko to też człowiek, a człowiek, jak wiadomo, do wszystkiego się jakoś przyzwyczaja, a zatem dziecko często bite przyzwyczaja się do tej kary. I żeby robiła na nim takie samo wrażenie, musi być coraz bardziej dotkliwa. No, to bijemy najpierw ręką, potem, żeby efekt był taki sam, kapciem, a kiedy i to przestaje skutkować, zaczynamy bić kijkiem... Do czego zatem dojdziemy? Do metalowego drąga?! Ponadto w dorosłych, którzy zastosowali łagodne, ich zdaniem, formy kar fizycznych, czyli bicia, też następuje oswajanie tej kary. Przestaje to robić na nich wrażenie, znikają opory: „Przecież nic się dotąd nie stało! Przecież tyłek to nie szklanka!”. Rośnie zatem prawdopodobieństwo stosowania bicia, rośnie też siła uderzeń. A więc włącza się proces eskalacji.
A w ogóle sądzę, że większość przypadków bicia dzieci dość słabo wiąże się z ich wcześniejszymi zachowaniami, nie wynika z chęci korygowania ich postępowania. Bicie jest raczej odreagowaniem na dziecku rodzicielskich frustracji, złości, poczucia bycia lekceważonym. To, krótko mówiąc, wyraz rodzicielskiej bezradności, nieumiejętności poradzenia sobie z odczuwaną złością w inny, bardziej przemyślany i dojrzały sposób.
A sytuacje niebezpieczne? Dziecko wbiegło na ulicę...
Dobiegasz do dziecka, chwytasz i wrzeszczysz: „Nie!!!”. Takie szarpnięcie jest uzasadnione, w przeciwieństwie do szarpania, które jest zamiast bicia. Tego robić nie wolno. Bo to również jest przemoc.
Pomyślmy o niebezpieczeństwach związanych z nadmiernym karaniem, nie tylko z biciem. Jedną z konsekwencji jest unikanie przez dziecko kontaktu z rodzicem. Pojawia się między nimi dystans. To naturalne, że jeśli ze strony jakiejś osoby spotykają cię ciągłe kary: pretensje, wyrzuty czy wręcz kary fizyczne, musiałabyś chyba oszaleć, żeby chcieć spędzać z nią czas. Bardzo często mogą doświadczać tego surowi rodzice – dzieciak zamyka się w swoim pokoju, bo nie chce z nimi przebywać. Po co, skoro wiąże się to z samymi nieprzyjemnymi rzeczami? Na marginesie – przychodzi taki okres w rozwoju dziecka, że niezależnie od rodzaju systemu nagród i kar, będzie się ono zamykało w swoim pokoju. Ale to całkiem inna sprawa.
Może się zdarzyć, że dziecko nadmiernie karane zbuntuje się – psychicznie, emocjonalnie odrzuci to, jak rodzice wobec niego postępują; będzie pewne, że racja jest po jego stronie. Ale ile dzieci na to stać? To naprawdę zdarza się rzadko. I tylko wśród starszych dzieci. Znacznie częściej szafowanie karami doprowadzi do tego, że wychowamy agresora. Pamiętajmy o mechanizmie naśladownictwa. Jeśli bez przerwy posługujemy się karami, a już szczególnie fizycznymi, to czego uczymy nasze dziecko? Jaki wzór postępowania demonstrujemy? Ano uczymy tego, że gdy mamy kłopoty z zachowaniami drugiego człowieka, to posługujemy się agresją, że to jedyny sposób na poradzenia sobie z trudnościami. Jest jeszcze inna ewentualność – że wychowamy bierne, uległe, bojące się wszystkiego i wszystkich, a także każdego działania dziecko. Bo jeśli mamy ciągle o coś pretensje, to dziecko wyciąga wniosek, że najbezpieczniej jest nic nie robić, że najlepszy jest bezruch. Że nie wspomnę już o poczuciu własnej wartości i samoocenie tak traktowanego dziecka, bo to temat na oddzielną rozmowę.
Nie mówiłyśmy jeszcze o różnych formach kar i nagród.
W pewnych sytuacjach warto zdać się na tak zwaną karę naturalną, czyli pozwolić dziecku odczuć przykrą konsekwencję jego zachowania. Możesz mówić dzieciakowi piętnaście razy: „Nie wchodź na wersalkę, bo spadniesz!”, a możesz też pozwolić, żeby spadło i boleśnie się uderzyło. Odczuwany ból jest tutaj karą naturalną – przecież to nie ty zepchnęłaś dziecko z wersalki, ono zleciało na własne życzenie... Oczywiście, nie pozwolę wybiec dziecku na jezdnię, nie pozwolę na moich oczach włożyć drucika do kontaktu czy dotykać garnka z wrzącą wodą, ale jeśli w grę wchodzi uderzenie, zgubienie jakiegoś drobiazgu, to czemu nie? Kara naturalna bywa cudownie skuteczna.
Chociaż oprócz kar naturalnych, mamy też naturalne nagrody. Lecz o ile działanie kar naturalnych może wspomagać proces wychowawczy, o tyle bardzo często naturalne nagrody działają niezgodnie z naszymi intencjami i bywa, że to one
sprawiają, że nie dajemy rady z wyrugowaniem pewnych zachowań. Mówimy dziecku, że przed obiadem nie wolno mu jeść słodyczy, czasami z tego powodu stosujemy nawet kary, ale ten boski smak, który czuje, pałaszując pół czekolady, jest nagrodą rekompensującą wszelkie mające nadejść z tego powodu awantury. Pani w przedszkolu mówi Bartusiowi, że nie wolno tak szaleć, ale Bartuś widzi, że gdy to robi, dzieci patrzą na niego z podziwem. Ta bardzo silna nagroda naturalna jest konkurencyjna wobec stosowanych przez wychowawczynię wymówek i kar.
A jak ważna jest konsekwencja rodziców? Wspólny front? Razem nagradzamy i razem karzemy?
O konsekwencji, lub jej braku, możemy mówić w przynajmniej dwóch kontekstach. Weźmy na przykład taką sytuację: dzisiaj za niepowiedzenie „dzień dobry” sąsiadce patrzę na ciebie srogo i mówię: „Burak się tak zachowuje, a nie dziecko!”, a następnego dnia, gdy ponownie nie mówisz „dzień dobry”, nie spotyka się to z żadną reakcją z mojej strony. To jest mój brak konsekwencji. Konsekwencja w wychowaniu oznacza zatem stałość pewnych wymagań i skutków związanych z ich przestrzeganiem. Jako taka jest w wychowaniu nieodzowna. Ale konsekwencja może dotyczyć również zgodności celów i sposobów ich osiągania prezentowanych zarówno przez matkę, jak i ojca. Byłoby wspaniale, gdyby tę konsekwencję rozszerzyć i gdyby tę zgodność w procesie wychowawczym prezentowali też dziadkowie, starszy braciszek i pani w przedszkolu. Byłoby też wspaniale, gdyby chociaż w podstawowych sprawach, na przykład takich, że nie wolno nikogo krzywdzić, między ważnymi dla rozwijającego się dziecka osobami była zgoda. Iw tych podstawowych sprawach namawiam dorosłych do tego, żeby wypracowali kompromis i byli wobec dziecka jednogłośni i konsekwentni. Bo jeśli tu nie będzie jednego frontu wobec dziecka, to tak naprawdę utrudniamy mu zrozumienie tego, co powinno stanowić oś jego rozwoju moralnego: rozróżnienie dobra i zła. A drobiazgi zostawmy. Nie warto się o nie spierać.
(fragment książki „Twoje szczęśliwe dziecko, czyli jak być wystarczająco dobrym rodzicem”; Aleksandra Piotrowska i Irena Stanisławska; Wydawnictwo "Zwierciadło")
ludzie i obyczaje / wychowanie
Jak rozwijać w dziecku miłość, wrażliwość i szacunek do przyrody?
Jeśli twoje dziecko chodzi do przyzwoitej szkoły, prawdopodobnie ma sporą wiedzę z biologii, a nawet ekologii, ale natury nie zna i nie korzysta z niej wystarczająco. Nawet w wakacje rzadko wychodzi na dwór, a jeśli już, to ze wzrokiem utkwionym w ekran smartfona. Nastolatki dzieli dziś od przyrody przepaść i ten chroniczny brak kontaktu ma bezpośrednie przełożenie na częstość występowania krótkowzroczności, otyłości, niedoboru witaminy D, depresji, zaburzeń zachowania, alergii i uzależnień, w tym uzależnienia od Internetu. A to tylko kilka z problemów współczesnych dzieci…
Jak pisze Richard Louv w książce „Witamina N. Odkryj przyrodę na nowo. 500 pomysłów i inspiracji dla rodziców i nauczycieli”, to obowiązkiem dorosłych jest nauczyć dzieci korzystania z dobrodziejstw natury, bo „rdzeniem tego ruchu są rodzice”. Nie ma sensu oglądanie się na szkołę. Trzeba najpierw zmienić zwyczaje u siebie. I nie chodzi o to, żeby rozmawiać z dziećmi o segregacji śmieci czy oszczędzaniu wody, bo to mają już we krwi. Ale czy zakręcają kran z przekonaniem, z myślą o żabie, sikorce albo ślimaku, którego spotkali w lesie?
W poszukiwaniu witaminy N
Według statystyk w Stanach Zjednoczonych na leki antydepresyjne dla dzieci i młodzieży od 10 lat wydaje się rocznie więcej niż na witaminy i antybiotyki. Lekarze najróżniejszych specjalności zaczęli więc szukać wsparcia terapeutycznego w pozafarmaceutycznych rozwiązaniach. Kiedy czytałam książkę Richarda Louva, co chwila przed oczami wyskakiwały mi wspomnienia z dzieciństwa i czułam smutek, że dziś muszę pisać tekst uświadamiający w większości jeszcze wychowanym pod gołym niebem rodzicom, że krzywdzą fizycznie i psychicznie swoje dzieci. Bo tym jest właśnie zespół deficytu kontaktu z naturą.
Chcesz mieć zdrowe, wesołe, niezestresowane dziecko? To korzystaj z wakacji i wywieź je chociaż na trochę na łono natury. Kiedy poczuje, ile daje mu spacer na bosaka albo gapienie się na chmury, zrozumie, dlaczego naprawdę warto chronić zasoby naturalne. Bez tego rozmowa, jak powinniśmy wszyscy chronić lasy, jest pustosłowiem. Jak twierdzi światowej sławy specjalista od kąpieli leśnych dr Qing Li z Japonii: „Ostatecznie to więź naszych dzieci ze środowiskiem naturalnym zdecyduje o przyszłości. Jeżeli pozwolimy dzieciom wejść do lasu, wyrosną na ludzi, którzy go chronią”.
Obserwacja ptaków, włóczenie się po lesie, biegi na orientację, spacery w świetle księżyca, pływanie w jeziorze, kwiaty w domu, spacery bez względu na pogodę, łażenie po kałużach i zgoda na ubrudzenie się błotem – to zaledwie kilka z bardzo wielu propozycji zawartych w poradniku o witaminie N. Niestety wiem, że niejeden z moich dobrze wykształconych znajomych postuka się w głowę zwłaszcza na pomysł chodzenia na bosaka. „Czy ty, Ewka, nie słyszałaś o kleszczach?”. Żyjemy w kulturze lęku i skutecznie wychowujemy w niej nasze dzieci. One drżą ze strachu na samą myśl, co straszliwego im się przydarzy, jeśli zanurzą ręce
w strumieniu. Wielu nastolatków brzydzi się piachu na plaży, a swędzenie po ukąszeniu komara jest doświadczeniem granicznym…
W czym może pomóc młodemu człowiekowi obserwacja ptaków? Piszą o tym autorzy książki „Ornitologia terapeutyczna”. Możemy
z niej dowiedzieć się m.in., że to czynność, która pozwoli oderwać się od dotychczasowego środowiska, poszerzyć horyzonty, a co najważniejsze, wykorzystać i stymulować wszystkie zmysły. Obserwacja ptaków to rodzaj całościowej terapii. Już samo ptakoliczenie, które wiele dzieci robi naturalnie, odpręża, a obserwacja ptaków w trudnych warunkach – angażuje funkcje poznawcze.
najchętniej
czytane...
BAŚNIOLANDIA
O koniu, który nauczył małą
dziewczynkę latać
Piotr Kukuła
(...) Mała dziewczynka szła dalej zamyślona, a koń dreptał koło niej nie przerywając milczenia. W końcu zatrzymała się i spoglądając w niebo zapytała:
- Czy nauczysz mnie latać?
- Tak. Jeśli tego właśnie chcesz? – odpowiedział koń.
- Oczywiście, że tego chcę. – dziewczynka spojrzała na konia wyczekująco.
- No jeśli tak, to możemy zacząć nawet zaraz. – dodał. (...) https://www.pakamerachicago.com/spo%C5%82ecze%C5%84stwo
Czuły ogrodnik
Gra na smartfonie to czynność „niezielona”, ale biwak pod namiotem – jak najbardziej tak. Intuicyjnie czujemy, które czynności są zielone, a które nie. I tak np. uprawianie ogrodu, o czym pisze Sue Stuart-Smith w książce „Kwitnący umysł”, jest połączeniem aktywności na świeżym powietrzu i aktywności, która pochłania nasz umysł. Czyli odstresowuje. Ogrodnictwo od dawna jest wykorzystywane do terapii, a jeśli dziś absolutnie nie kojarzy się z młodzieżą, to tylko dlatego, że nie wykształciła się na to moda. Bo przecież dzieci lubią grzebać w ziemi, podlewać rośliny i patrzeć, jak rosną. Nastolatki nie mają już z tego żadnej przyjemności, bo zaczynamy ich rozliczać z pracy do wykonania.
Może więc podaruj swojemu nastolatkowi skrzynkę na kwiaty albo dwie grządki i skalniak w przydomowym ogródku? A potem powstrzymaj się od dobrych rad na temat uprawy…
Przyrodnicze IQ
Howard Gardner, profesor pedagogiki na Uniwersytecie Harvarda, w ogłoszonej w latach 80. XX wieku teorii inteligencji wielorakiej pokazał, że nie istnieje jeden rodzaj inteligencji, ale aż siedem. A następnie dodał ósmy typ: inteligencja przyrodnicza. Czy twoje dziecko jest inteligentne przyrodniczo? Dzieci o inteligencji przyrodniczej:
-
Mają wyczulone zmysły.
-
Chętnie używają swoich zmysłów do analizy.
-
Lubią przebywać na świeżym powietrzu.
-
Łatwo dostrzegają prawidłowości i powtarzające się wzorce (podobieństwa, różnice, wyjątki).
-
Opiekują się zwierzętami i roślinami.
-
Lubią kolekcjonować okazy, robić dzienniki, zielniki, kosze skarbów.
-
Lubią książki i programy o zwierzętach.
-
Wykazują świadomość i troskę o zagrożone gatunki.
-
Łatwo przyswajają nazwy, systematykę i informacje na temat cech poszczególnych roślin i zwierząt.
Zielono w głowie
-
Richard Louv pisze, że dzieci, które mają częsty kontakt z naturą, są spokojniejsze. ADHD ulega wyciszeniu, nawet gdy tylko idą do szkoły przez park zamiast ulicą.
-
Dzieci, a potem nastolatki potrzebują silnych wrażeń. Jeśli nie wspinają się na drzewa, nie błądzą po lesie, nie bawią się nawet w chowanego – sięgają po to, co im wrażenia zapewni.
-
Żaden ekodom nie zaangażuje sensorycznie tak jak środowisko naturalne. Zapach, dotyk, wzrok, słuch, a nawet smak będą pracować na pełnych obrotach, gdy wpuścisz dziecko na łąkę, do ogrodu, do lasu, nad rzekę. Plac zabaw się nie liczy, bo to miejsce tak ustrukturalizowane, że mimo wielu dobrodziejstw rozwojowych nie zaspokaja kontaktu z naturą.
-
Miejskie nastolatki często nigdy w życiu nie taplały się w błocie, nie przesypywały piasku między palcami, nie zbierały kory, patyków, liści, nie leżały na mchu, gapiąc się w korony drzew. Kto pozwolił nam to odebrać młodym ludziom?
-
Nie wysyłaj dziecka na kolejny obóz językowo-komputerowy. Wyślij je do lasu na obóz survivalowy, na wycieczkę w jednych spodniach i bluzie. Będzie przestraszone, ale szybko mu to minie. Chodzi o to, żeby do spectrum możliwości, jak radzić sobie ze stresem, dziecko dodało punkt: przebywanie samemu wśród przyrody. Louv nazywa to dobrą samotnością. Wielu dorosłych w sytuacjach kryzysowych szuka kontaktu z naturą, bo pomaga im to w powrocie do równowagi. Tylko trzeba móc w dzieciństwie chociaż raz tego spróbować. A nikt poza rodzicem nie stworzy dziecku takiej szansy.
BAŚNIOLANDIA
Historia niezwykłej przyjaźni
Iwona Marinucci
(...) Szybko okazało się, że najbardziej polubiła Daisy, która uwielbiała książki i opowiadała o niesamowitych przygodach Kubusia Puchatka.
- Słyszałam, że mieszkałaś w lesie. Tam dopiero musiało być ciekawie! Tyle drzew, szeleszczące liście pod łapami, pyszne trawy, gadające muchomory… - wspominała Daisy.
- Jakie muchomory? – zdziwiła się River.
- To takie grzyby w czerwonym kapeluszu w białe kropki. Na pewno widziałaś, bo ich ludzie nie zbierają. Rosną w lesie w dumnych kapeluszach i obserwują, zapamiętują, a potem opowiadają o życiu lasu i jego mieszkańcach…
- Już wieeem, - podskoczyla radośnie River. - Widziałam się z takim grzybem. Był z dużym, czerwonym parasolem, na którym było dużo białych kropek. Chciałam go polizać na powitanie, ale on na mnie krzyknął „Nie dotykaj mnie, jestem trujący!”. (...) https://www.pakamerachicago.com/spo%C5%82ecze%C5%84stwo
-
Zdrowie, terapia, odreagowanie stresu – wszystko to bardzo ważne, ale jest jeszcze taki prosty obszar życia jak przyjemność. „Młodzi ludzie mogą unikać okolicznej przyrody, ponieważ chroniczne oderwanie od niej sprawia, że nie doceniają płynącej z niej przyjemności” – pisze Florence Williams w książce „Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi, zdrowi i bardziej kreatywni”. Dajmy więc dzieciom szansę na odrobinę zielonej przyjemności.
Rodzicu, sprawdź się:
-
Czy twoje dziecko lubi las?
-
Jak reagujesz, kiedy wraca z dworu brudne, umazane ziemią, z zadrapaniami na kolanach? Kiedy ostatnio takie wróciło?
-
Kiedy twoje dziecko ostatnio leżało na mchu, gapiąc się w chmury? Widziałeś je kiedykolwiek podczas takiej aktywności? A ono ciebie widziało?
-
Czy uważasz, że kontakt z przyrodą ma moc terapeutyczną? Brak kontaktu z przyrodą rodzi choroby i cierpienie psychiczne? A może to bzdura? Jakie są twoje przekonania?
-
Co wydaje ci się najłatwiejsze, żeby pomóc twojemu dziecku odnaleźć drogę do kontaktu z naturą?
-
Pamiętaj, że to rodzice są odpowiedzialni za to, ile zielonych czynności wykonują codziennie ich dzieci. (Zwierciadło)