prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
/ nauka / kosmos
Za nami naprawdę kosmiczny rok 2024
Miasta na Marsie?!
Dłuższy sen to nie tylko odpoczynek
IGOR SZULIM
O syndromie paryskim czy syndromie sztokholmskim słyszało wielu. Ale kto wie, czym jest syndrom Stendhala? Jak się okazuje, zjawisko, które od dawna budzi spore kontrowersje, dotyka coraz większą liczbę turystów.
Na świecie znajdziemy wiele popularnych miejsc turystycznych, które potrafią rozczarować nawet najmniej wymagających wczasowiczów. Przykładem może być chociażby Paryż, czyli jedno z najchętniej odwiedzanych miast globu. Niestety, wyidealizowany obraz stolicy Francji z komedii romantycznych czy mediów społecznościowych rzadko ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością.
Skutki rozczarowania Paryżem mogą być bardzo dotkliwe. Przekonali się o tym podróżni, którzy po przybyciu nad Sekwanę, padli ofiarą powszechnie znanego syndromu paryskiego. Z powodu zawodu „miastem miłości” u turystów – szczególnie pochodzenia japońskiego – pojawia się szereg objawów psychosomatycznych, charakterystycznych dla osób zmagających się z depresją lub zaburzeniami lękowymi.
Głównymi czynnikami wpływającymi na wystąpienie tego typu objawów są:
- zbyt duże oczekiwania,
- bariera językowa,
- różnice kulturowe,
- wyczerpanie fizyczne wywołane długą podróżą czy całodniowym zwiedzaniem metropolii.
O ile o syndromie paryskim wiemy stosunkowo wiele, tak syndrom Stendhala – na który także skarżą się podróżni – wciąż trapi naukowców i wywołuje wiele teorii. Czym tak właściwie jest? Jakie są jego objawy? Kto na niego cierpi i dlaczego? Szczegóły do sprawdzenia poniżej.
Kim był Stendhal?
Zanim poznamy odpowiedź na pytanie, czym jest syndrom Stendhala, dowiedzmy się kim był ów Stendhal. Marie-Henri Beyle, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko, to francuski pisarz epoki romantyzmu i prekursor realizmu w literaturze. Największą popularność przyniosły mu wydane odpowiednio w 1830 i 1839 roku powieści „Czerwone i czarne” (która decyzją Kościoła trafiła do indeksu ksiąg zakazanych) oraz „Pustelnia parmeńska”.
Oba dzieła Stendhala doczekały się polskiego przekładu. Za ich tłumaczenie odpowiedzialny był m.in. Tadeusz Boy-Żeleński.
Stendhal zasłynął jednak nie tylko z wybitnej twórczości. W 1817 r. francuski pisarz w swoim pamiętniku opisał to, czego doświadczył podczas pobytu we włoskiej Florencji. Jak sam przyznał, obcowanie z tamtejszą sztuką było dla niego ogromnym przeżyciem, które doprowadziło go do „gwałtownego kołatania serca”.
Wizyta w jednym z najstarszych muzeów w Europie, czyli galerii Uffizi, a także podziwianie grobu Dantego w kościele Świętego Krzyża oraz słynnej rzeźby Dawida autorstwa Michała Anioła wywołała u Beylego tak duże emocje, że kilka kolejnych dni musiał spędzić w łóżku z podniesioną temperaturą. Z czasem florenccy lekarze zaczęli odnotowywać coraz większą liczbę osób borykających się z podobnymi objawami, co Stendhal.
Czym jest syndrom Stendhala?
Syndrom Stendhala, znany także jako syndrom florencki, to efekt silnej reakcji organizmu na widok zapierających dech w piersi zabytków, zgromadzonych na niewielkiej powierzchni. Zjawisko opisane zostało na przełomie lat 70. i 80. minionego wieku przez włoską psychiatrkę Graziellę Magherini ze szpitala Santa Maria Nuova.
Pierwszego pacjenta, który – jak autor „Czerwonego i czarnego” – odczuwał liczne dolegliwości po obcowaniu z miejscową kulturą
i innymi przejawami artystycznej kreatywności, zdiagnozowano kilka lat później. Choć podobne przypadki były odnotowywane
w różnych częściach globu, na objawy syndromu Stendhala mieli się skarżyć przede wszystkim turyści odwiedzający Florencję. Szacuje się, każdego roku hospitalizowanych jest ok. 20 turystów spędzających urlop w stolicy Toskanii.
– Te ikoniczne dzieła są naprawdę przytłaczające. Niektórzy ludzie tracą orientację – to może być zdumiewające. Często widziałam, jak ludzie zaczynają płakać – przyznaje Simonetta Brandolini d'Adda, prezeska fundacji Friends of Florence, cytowana przez BBC.
Świat nauki do dzisiaj jest jednak podzielony, czy syndrom florencki tak naprawdę istnieje. Dotychczasowe badania nie dały jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ponadto niektóre przypadki, powszechnie uznane za syndrom Stendhala, w rzeczywistości nie były spowodowane wspaniałością florenckiej sztuki.
W 2018 roku jeden z turystów podziwiający obraz Botticellego „Narodziny Wenus” stracił przytomność. Media natychmiast zaczęły się rozpisywać o kolejnym dowodzie na istnienie syndromu Stendhala. Właściwa diagnoza okazała się zupełnie inna – mężczyzna chorował od dłuższego czasu i doznał ataku serca, ale wszystko skończyło się dobrze.
Objawy syndromu Stendhala
Syndrom Stendhala uznawany jest za rodzaj zaburzenia somatoformicznego. Wśród jego najbardziej charakterystycznych objawów można wymienić:
- znaczne przyspieszenie czynności serca,
- zawroty głowy,
- utratę równowagi,
- dezorientację.
(National Geographic)
Czy w każdej legendzie jest ziarno prawdy? Zwierzę o nazwie Smok wawelski istniało naprawdę. Naukowcy z Uniwersytetu Uppsali twierdzą, że miażdżyło i zjadało kości swych ofiar.
Smok wawelski to tzw. archozaur. Żył 210 milionów lat temu i był dalekim przodkiem krokodyli i ptaków. Ten konkretny gatunek naprawdę figuruje w rejestrach paleobiologów pod łacińską nazwą Smok wawelski. Gdzie „Smok” jest rodzajem, a „wawelski” konkretnym gatunkiem.
Co ciekawe, szczątki smoka odnaleziono na terenie Polski w 2006 roku. Jego odkrywcami są polscy uczeni: Grzegorz Niedźwiedzki, Tomasz Sulej i Jerzy Dzik. Szczątki znaleziono w pobliżu wsi Lisowice w województwie śląskim.
Smok wawelski był dwunożnym stworzeniem potrafiącym osiągać rozmiar nawet do 5–6 metrów. Z tego blisko 50–60 centymetrów przypadało na czaszkę. Jego zęby miały 10 centymetrów długości.
Nazwa gatunkowa zwierzęcia wzbudziła kontrowersje. Odkrywcy nadali ją, łamiąc przyjęte w biologii konwencje. Jako nazwę łacińską podali istniejącą w języku polskim frazę. Oczywiście nawiązującą do legendarnego smoka.
Pradawny smok zjadał kości
Nie tylko nazwa zwierzęcia jest fascynująca. Naukowcy z Polski i Szwecji zwrócili uwagę na jego wyjątkowe zachowanie, nawet jak na smoka. Z analizy koprolitów (czyli skamieniałych odchodów) zwierzęcia wynika, że potrafiło miażdżyć i kruszyć potężnymi zębami kości dużych zwierząt.
Dzięki temu zdobywało pożywny szpik oraz zawartą w nich sól. Tego typu praktyka jest częsta u ssaków, np. u hien. Jednak rzadko spotyka się ją u archozaurów.
Większość mięsożernych prehistorycznych gadów wykorzystywała swoje ostre jak brzytwy zęby do odrywania mięsa z ciała ofiar. Zdecydowanie rzadziej kruszyły nimi kości. Wyjątkiem może być rodzina tyranozaurów, z której najbardziej znany jest oczywiście Tyrannosaurus rex.
Trzy koprolity przypisywane temu gatunkowi zostały zanalizowane metodą mikrotomografii. Dzięki temu odtworzono zawartość posiłków smoka w wersji trójwymiarowej. Próbki w 50% zawierały kości wielkich płazów i młodych dicynodontów (gadów ssakokształtnych).
Do tego znaleziono kilka zębów ewidentnie należących do „producenta” próbek. To oznacza, że były one prawdopodobnie w ciągu życia regularnie ścierane podczas gryzienia twardych pokarmów i zastępowane nowymi. Na kościach zidentyfikowanych w próbkach widać wyraźne ślady zębów.
Smok był podobny do tyranozaura
W opublikowanej w czasopiśmie naukowym „Scientific Reports” pracy możemy przeczytać, że Smok wawelski żył 140 milionów lat przed nastaniem tyranozaurów w Ameryce Północnej. Był do nich zresztą podobny. Miał masywną głowę, co było typowe dla miażdżących kości gadów.
Możemy zatem być pewni, że na terenach dzisiejszej Polski wiele milionów lat temu polowały ogromne i niesamowite bestie, potężne gady zdolne do kruszenia kości ostrymi zębami. To chyba wystarczająco, by nazwać je smokami, prawda? Zianie ogniem możemy sobie odpuścić.
Legenda o smoku wawelskim
Według legendy smok wawelski żył na terenie dzisiejszego Krakowa. Miał zamieszkiwać Smoczą Jamę pod Wawelem. Był groźnym drapieżnikiem, polującym na zwierzęta gospodarskie i ludzi. Potrafił też ziać ogniem.
Tak o legendarnym zwierzęciu pisał kronikarz Wincenty Kadłubek: „Był bowiem w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą. Żarłoczności jego każdego tygodnia według wyliczenia dni należała się określona liczba bydła. Jeśliby go mieszkańcy nie dostarczyli, niby jakichś ofiar, to byliby przez potwora pokarani utratą tyluż głów ludzkich”. To najstarszy znany zapis legendy o smoku. Pochodzi z 1205 roku.
Jedynym sposobem na zabicie smoka miało być podrzucenie mu ciała owcy wypchanego smołą i siarką. Zależnie od wersji legendy, mieli tego dokonać synowie Grakcha, zwanego inaczej Krakiem, czyli mitycznego założyciela Krakowa. W innym wariancie zrobił to sam Krak. Późniejsze przekazy mówią o szewcu, który wpadł na taki pomysł zabicia bestii.
Smok wawelski stał się elementem polskiej kultury. Trafił do bajek, filmów i komiksów. W Krakowie przed Smoczą Jamą stoi ziejąca ogniem rzeźba potwora. (ms; źródła: Scientific Reports, EurekAlert, National Geographic)
/ nowe technologie
MATEUSZ ŁYSIAK
Jak na razie życie na Marsie czy innych planetach wydaje się abstrakcyjne. Mimo to naukowcy z Wielkiej Brytanii już wiedzą, jak mogłyby powstawać marsjańskie miasta.
Eksploracja kosmosu służy poznawaniu Wszechświata. Nie brakuje głosów, jakoby astronomowie nie tylko szukali życia na innych planetach, ale też miejsca do życia dla ludzi. Według NASA do 2030 Ziemianie będą mogli mieszkać i pracować na naszym satelicie – Księżycu. Czy to oznacza, że era przeprowadzek w kosmos staje się coraz bardziej realna? Za wcześnie na snucie takich wizji. Naukowcy szykują się jednak na różne scenariusze.
Tak miałyby powstawać marsjańskie miasta
Brytyjscy naukowcy opracowali nowy rodzaj betonu. Materiał miałby znaleźć zastosowanie w budownictwie nie tylko na Ziemi, ale też na innych ciałach niebieskich Układu Słonecznego. Innowacyjny budulec powstał z połączenia skrobi ziemniaczanej
i materiału imitującego pył, jaki znajduje się na Marsie czy Księżycu.
Taki miks okazał się znacznie mocniejszy od zwykłego betonu. Nazwano go StarCrete. Ma być jeszcze silniejszy po dodaniu chlorku magnezu. Tę sól można pozyskać zarówno z łez astronautów, jak i powierzchni Marsa.
Wcześniejsze prace naukowców z University of Manchester wykazały, że „gwiezdny beton” można wytworzyć także z krwi lub moczu astronautów.
Oczywiście niezbędnym składnikiem nadal był marsjański lub księżycowy pył. Aby jednak oszczędzić przyszłych eksploratorów kosmosu, postanowiono wykorzystać ziemniaki. Skrobia ziemniaczana i tak zapewne będzie wykorzystywana do przygotowania pożywienia dla astronautów. Sensowne było więc sprawdzenie jej dodatkowych zastosowań.
– Aktualnie technologie budowlane wciąż wymagają wielu lat rozwoju, znacznego zużycia energii oraz dodatkowego ciężkiego sprzętu przetwarzającego. To zwiększa koszt i złożoność misji. StarCrete nie potrzebuje tego, więc upraszcza misję i czyni ją tańszą
i bardziej wykonalną – tłumaczy w oświadczeniu kierownik projektu, dr Aled Roberts, pracownik naukowy w Future Biomanufacturing Research Hub.
„Gwiezdny beton” rewolucją w budownictwie?
StarCrete ma jeszcze jedną, dość istotną zaletę. O wiele bardziej komfortowo będzie zamieszkać w domu z ziemniaka niż konstrukcji z moczu i strupów. Z szacunków badaczy wynika, że do produkcji 213 cegieł potrzebne będzie 25 kilogramów odwodnionej skrobi ziemniaczanej. Budowa domu z trzema sypialniami miałaby pochłonąć 3 razy więcej materiału.
Dr Aled Roberts i jego zespół stworzyli start-up mający na celu nie tylko ulepszenie StarCrete, ale też potencjalne zastosowanie go na Ziemi. „Gwiezdny beton” może być bardziej ekologiczną alternatywą dla wszechobecnego budulca. Produkcja betonu odpowiada dziś za 8% globalnej emisji dwutlenku węgla. Tymczasem StarCrete można przygotować w zwykłym piekarniku, a nawet w kuchence mikrofalowej. Dzięki temu cały proces jest o wiele bardziej energooszczędny.
To nie jedyny pomysł na kosmiczne budownictwo. NASA finansuje też badania nad inną technologią. Dzięki niej będzie można wyprodukować cegły na Marsie za pomocą bakterii i pleśni.
Czy życie na Marsie jest możliwe?
Według astronomów Mars niemal całkowicie stracił atmosferę, gdy zanikło jego pole magnetyczne około 4 miliardów lat temu. Bez atmosfery nic nie mogło zapobiec parowaniu wody z Marsa, a następnie utracie jej w przestrzeni kosmicznej. To miało uniemożliwić życie na Czerwonej Planecie.
Jednak ostatnie badania modelujące warunki życia na starożytnym Marsie sugerują, że jego wnętrze wcale nie musi być martwe jak powierzchnia. Możliwe, że życie wyewoluowało tam i nadal istnieje. Czy tak jest? Odpowiedź mogą dać kolejne misje marsjańskie.
/ kosmiczny rok
Za nami naprawdę kosmiczny rok 2024.
Czego dowiedzieliśmy się o świecie pozaziemskim?
EWELINA ZAMBRZYCKA-KOŚCIELNICKA
Łapanie pierwszego stopnia Starshipa przez ogromne robotyczne ramiona Mechazilli, pierwsze w historii zdjęcia południowego bieguna Merkurego, pierwszy fragment najdokładniejszej mapy Wszechświata i start ultra technologicznej misji Europejskiej Agencji Kosmicznej Proba-3, której zadaniem jest tworzenie sześciogodzinnych zaćmień Słońca – to moje ulubione kosmiczne momenty 2024 roku. Mijający rok był bardzo dobry dla eksploracji i zrozumienia Wszechświata. Przyjrzyjmy się kilku najważniejszym punktom kosmicznego 2024 roku.
Księżyc – nowe odkrycia i wyzwania
W styczniu 2024 roku japoński statek kosmiczny SLIM dokonał precyzyjnego lądowania na Księżycu. To pierwszy w historii Japonii sukces w miękkim lądowaniu. Zaprojektowany do działania przez jeden księżycowy dzień (około dwóch tygodni ziemskich), zaskoczył swoją wytrzymałością, przesyłając dane przez trzy miesiące. Natomiast Lądownik Odysseus, stworzony przez Intuitive Machines, przetrwał sześciodniową misję na południowym biegunie Księżyca. Dokonał tego, mimo że w trakcie lądowania przydarzyła mu się wywrotka. Zebrane dane mogą okazać się kluczowe dla misji Artemis, której celem jest załogowe lądowanie na Księżycu w 2026 roku.
Ale to chińskiej sondzie Chang'e 6 należą się największe brawa. Pobrała próbki z niewidocznej z Ziemi strony Księżyca. Wstępne analizy gleby ujawniły, że teren jest bardziej puszysty niż na widocznej stronie. Z kolei dane chemiczne sugerują obecność aktywności wulkanicznej sprzed 2,8 miliarda lat. Orbiter misji znalazł się także w punkcie L2, gdzie operuje Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba.
Mars – pożegnania i nowe odkrycia
Po prawie trzech latach operacji NASA zakończyła misję helikoptera Ingenuity, pierwszego pojazdu latającego na Marsie. Zrealizował on 72 loty, mimo że początkowo planowano jedynie kilka. Misja okazała się ogromnym, wręcz niespodziewanym sukcesem,
a w Laboratorium Napędu Odrzutowego Centrum NASA (JPL) już trwa budowa kolejnych pozaziemskich helikopterów.
Tymczasem łazik Perseverance dokonał jednego z najważniejszych odkryć w historii eksploracji Marsa. W lipcu zidentyfikował skałę zawierającą potencjalne ślady starożytnych mikrobów. Jednak misja Mars Sample Return, mająca na celu przetransportowanie tych próbek na Ziemię, stanęła pod znakiem zapytania z powodu ograniczeń budżetowych.
Prywatne loty kosmiczne. Sukcesy i trudności
We wrześniu 2024 roku misja Polaris Dawn zapisała się w historii dzięki pierwszemu całkowicie cywilnemu spacerowi kosmicznemu. Czteroosobowa załoga testowała nowe skafandry i zbierała dane na temat promieniowania. Innym historycznym i zaskakującym momentem 2024 roku oraz misji Polaris Dawn było wykonanie pierwszego koncertu skrzypcowego w kosmosie przez astronautkę Sarah Gillis.
Niestety nie wszystkie kosmiczne i komercyjne plany zakończyły się powodzeniem. Według większości komentatorów największą porażką 2024 roku okazał się statek kosmiczny Starliner firmy Boeing. W trakcie pierwszego testowego lotu załogowego napotkał trudności techniczne, które spowodowały, że dwoje astronautów NASA wciąż czeka na powrotny transport na Ziemię. Pechowych astronautów ma odebrać SpaceX, ale dojdzie do tego prawdopodobnie dopiero w marcu 2025 roku.
Starship i Mechazilla
A skoro już o SpaceX mowa, to nie możemy nie pominąć kolejnych lotów testowych najpotężniejszej rakiety świata Starship. W 2024 roku SpaceX przeprowadziło cztery testowe loty rakiety Starship – Super Heavy. Pierwszy z nich, oznaczony jako Starship Integrated Flight Test 3 (IFT-3), odbył się w marcu 2024 roku, ale zakończył się niepowodzeniem.
Kolejny test, IFT-4, miał miejsce w czerwcu 2024 roku, ale to październikowy trzeci lot zachwycił widzów i specjalistów. Właśnie wówczas wieża startowa zwana Mechazillą pochwyciła wracający na Ziemię pierwszy stopień rakiety, czyli Super Heavy.
SpaceX planuje dalsze testy i zwiększenie częstotliwości lotów w 2025 roku, dążąc do wykonania 25 startów, co jednak wymaga odpowiednich zgód od Federalnej Administracji Lotnictwa (FAA).
Merkury i największa mapa Wszechświata
W 2024 roku wystrzelona sześć lat temu europejsko-japońska sona BepiColombo wykonała bliski przelot obok Merkurego, uzyskując pierwsze obrazy południowego bieguna planety. Te dane, niedostępne nawet z orbity, mogą rzucić nowe światło na topografię Merkurego.
W trakcie tegorocznego Międzynarodowego Kongresu Astronautycznego (IAC), który odbył się w Mediolanie, europejscy uczeni pokazali światu rozległą kosmiczną mozaikę zbudowana z 260 obserwacji teleskopu Euclid. Jest to coś w rodzaju pierwszej strony wielkiego kosmicznego atlasu tworzonego dzięki obserwacjom tego urządzenia. Obraz zawiera dziesiątki milionów gwiazd w Drodze Mlecznej i około 14 milionów odległych galaktyk. Rozległa kosmiczna mozaika została zbudowana z 260 obserwacji Euclida zebranych między 25 marca a 8 kwietnia 2024 roku. Zawiera 208 gigapikseli danych.
Natomiast NASA rozpoczęła misję Europa Clipper, wystrzeliwując sondę w kierunku lodowego księżyca Jowisza. Planowane przeloty nad Europą w latach 2030-2035 mają dostarczyć danych o podpowierzchniowym oceanie wodnym, który może skrywać życie.
Sześciogodzinne zaćmienia Słońca
A 5 grudnia 2024 roku z indyjskiego kosmodromu wystartowała PROBA-3, misja Europejskiej Agencji Kosmicznej, której celem jest dopracowanie lotu w precyzyjnej formacji. Poruszając się po bardzo wydłużonej orbicie wokół Ziemi, w pewnej chwili dwa satelity będą musiały ustawić się pod odpowiednim kątem i zachowując równą odległość około 150 metrów. I w tej formacji mają pozostać przez sześć godzin. Pozwoli to stworzyć najdłuższy koronograf świata – czyli urządzenie zasłaniające tarczę słoneczną i pozwalające na badanie korony. Tylko że ten niezwykły cel astronomiczno-naukowy to jedno, a drugie to stworzenie technologii, dzięki której będziemy w przyszłości tankowali satelity na orbicie, a także budowali orbitalne elektrownie solarne czy kosmiczne stocznie. Znaczny udział w tej misji mają Polacy. I to zarówno udział naukowy, jak i inżynieryjny.
Polskie sukcesy
W naszym rodzimym światku kosmicznym też sporo się działo, choć nie zawsze dobrze. Aby powiedzieć tylko o tym, z czego możemy się ewidentnie cieszyć, warto wspomnieć, że polska rakieta suborbitalna Bursztyn podczas lotu testowego przekroczyła umowną, znajdującą się 100 km od powierzchni Ziemi, granicę kosmosu. Miejmy nadzieję, że w przyszłości pozwoli nam to na wynoszenie rodzimych cubesatów na orbitę.
Wystrzelony w 2023 roku niewielki satelita KP Labs jest już rok na orbicie i sprawuje się poprawnie, natomiast polsko-fińska firma Iceye, posiadająca małą flotę satelitów radarowych pokazała, że wraz z polskimi naukowcami z Centrum Badań Kosmicznych PAN mogą realnie wesprzeć służby ratownicze w przeciwdziałaniu skutkom powodzi. Koniec roku przyniósł też informację o nazwie i naszywce pierwszej polskiej misji na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Polski astronauta dostanie się tam w ramach misji IGNIS, a oficjalna naszywka misji to orzeł rozpościerający skrzydła tak, by utworzyły zarys Orlej Perci. Misja wystartuje nie wcześniej niż w kwietniu 2025 roku. (National Geographic)
MATEUSZ ŁYSIAK
Dodatkowe 46 minut snu dziennie zaskakująco wpływa na zdrowie i nastrój. To też sposób na poprawę odporności, samopoczucia
i nawet prospołecznych zachowań. Zaskakujące wyniki badania przeprowadzonego przez naukowców z Uniwersytetu Baylora (Texas) pokazują, jak niewielka zmiana w długości snu może wpłynąć na nasze życie.
Niejednokrotnie pewnie wspominano, że sen jest bardzo ważny nie tylko dla naszego ogólnego samopoczucia, ale też zdrowia czy odporności. To też jedna z najprzyjemniejszych form dbania o siebie. W końcu wymaga od nas leżenia i zapomnienia o bożym świecie. Zbawienną moc snu na nasz dobrostan potwierdzają kolejne badania.
Tak pomaga dłuższy sen
Lekarze zazwyczaj zalecają, aby przesypiać minimalnie 6 godzin w ciągu doby. Optymalna ilość snu wynosi 8 godzin, ale czy na pewno? Z badania przeprowadzonego przez zespół pod kierunkiem Alexandra Do z Uniwersytetu Baylora w USA wynika, że dodatkowa drzemka każdego dnia może mieć korzystny wpływ na kondycję psychiczną. Badacze zwrócili uwagę, że większość wcześniejszych badań koncentrowała się na negatywnych konsekwencjach niedoboru snu – takich jak zmęczenie, problemy z koncentracją czy obniżenie funkcji poznawczych. Tymczasem zespół Do postanowił zbadać, jak wydłużenie snu może pozytywnie wpływać na człowieka.
Badanie objęło 90 młodych dorosłych w wieku od 18 do 24 lat. Uczestnicy zostali podzieleni na trzy grupy. Pierwsza grupa chodziła spać o 2:00 w nocy i miała wstawać o 7:30. Te osoby miały skrócony sen średnio o 37 minut w porównaniu do osób, które spały normalnie. Grupa druga kładła się spać o 10:30 wieczorem, a wstawać miała również o 7:30. Osoby z tej grupy zyskały średnio 46 minut dodatkowego snu.
W ciągu tygodnia uczestnicy prowadzili dziennik swoich nawyków snu, a także byli monitorowani za pomocą smartwatchy. Na początku i końcu badania wypełniali kwestionariusze oceniające senność i wykonywali testy poznawcze. Dodatkowo uczestnicy przechodzili testy mierzące odporność, poczucie dobrostanu i wdzięczności.
Śpij na zdrowie
Wyniki badania były zaskakujące. Okazało się, że drobne zmiany w długości snu miały znaczący wpływ na samopoczucie. Osoby, które wydłużyły sen o 46 minut, czuły się bardziej odporne, wdzięczne, zadowolone z życia i miały większe poczucie sensu życia. Natomiast osoby, które skróciły sen o 37 minut, doświadczyły pogorszenia nastroju i spadku poczucia dobrostanu.
Co więcej, dłuższy sen wpłynął na zachowania prospołeczne, takie jak chęć wspierania organizacji charytatywnych czy angażowanie się w inicjatywy społeczne. A to ma szerszy wpływ na społeczeństwo.
– Dłuższy sen ma znacznie szerszy wpływ, niż tylko poprawa czujności w ciągu dnia – zauważył jeden z badaczy. A co najważniejsze, aby skorzystać z tych dobrodziejstw, wystarczy spać o około 46 minut dłużej każdej nocy.
Jak spać dłużej i lepiej?
I choć wiele osób z pewnością ucieszy się na tę wiadomość, będą i tacy, których może ona zafrasować. W końcu nie brakuje ludzi, którzy borykają się z zaburzeniami snu. W efekcie budzą się w nocy kilkukrotnie lub mają duże problemy z zaśnięciem w ogóle. I tu również z pomocą przychodzi nauka.
Badania naukowe potwierdzają, że to, co jemy, ma istotny wpływ na jakość snu. Z badań przeprowadzonych przez naukowców
z fińskich uczelni wynika, że spożywanie większej ilości owoców i warzyw może przyczynić się do lepszego snu. Ich składniki pomagają w obniżeniu poziomu stresu oksydacyjnego i wspierają równowagę hormonalną, co z kolei sprzyja bardziej regenerującym okresom snu.
Z kolei badanie opublikowane w czasopiśmie „BMJ Open Sport & Exercise Medicine” sugeruje, że w poprawie jakości snu może pomóc wprowadzenie minimalnych dawek aktywności fizycznej wieczorem. Autorki zalecają, by co pół godziny wieczorem wykonywać trzy minuty umiarkowanej aktywności fizycznej. Mogą być to na przykład krótkie spacery czy lekkie ćwiczenia. Okazało się, że ta drobna zmiana wystarczyła, by sen uczestników badania wydłużył się średnio o 29 minut. (The Journal of Positive Psychology)
/ nauka / kosmos
MAGDALENA SALIK
Saturn ma ponad osiemdziesiąt Księżyców. Największym – i najbardziej znanym – jest Tytan. Ten księżyc jest większy nawet od najmniejszej planety Układu Słonecznego, czyli Merkurego. Ma również własną atmosferę, gęstszą od ziemskiej. Składa się ona przede wszystkim z azotu, ale również metanu, etanu i związków organicznych.
Atmosfera Tytana, w której czasami tworzą się chmury, ma grubość kilkuset kilometrów. Wyróżnia ją intensywny pomarańczowy kolor. Poniżej, na powierzchni księżyca, rozciągają się ciemne wydmy oraz jeziora ciekłego metanu. Niektóre otrzymały nawet własne nazwy – jak Ligeia Mare, średnicy 500 km.
Ten ogromny zbiornik fotografowała sonda Cassini-Huygens w 2014 r. Na zdjęciach, które zrobiła, kryła się zagadka. Na powierzchni metanowego akwenu naukowcy dostrzegli jaśniejsze plamy. Utrzymywały się od kilku godzin do kilku tygodni, po czym znikały. Badacze ochrzcili je „magicznymi wyspami”. I od dziewięciu lat spierali się, czym są te „magiczne wyspy”.
Zagadkę „magicznych wysp” spróbował ostatnio wyjaśnić Xinting Yu z Uniwersytetu Teksańskiego w San Andreas. Jego zdaniem plamy te mają związek z przemianami chemicznymi, do jakich dochodzi w atmosferze Tytana. Złożone cząsteczki organiczne sklejają się w niej ze sobą, zamarzają i opadają na powierzchnię niczym śnieg. Tam tworzą się z nich większe bryły, odpowiadające ziemskim górom lodowym.
Podobnie jak w przypadku tych ostatnich, z brył na Tytanie mogą odrywać się większe kawałki. Następnie wpadałyby one do metanowych mórz i jezior. Tam powinny natychmiast zatonąć – jednak tak się nie dzieje. Jeśli spełnione są pewne warunki, uważa Yu, możliwe jest, że te tytanowe lodowe góry nawet tygodniami unoszą się na powierzchni ciekłego metanu.
Woda ma duże napięcie powierzchniowe. Jej cząsteczki „sklejają się” ze sobą, co sprawia, że mogą się na niej unosić ciała stałe.
A nawet niektóre owady, tak lekkie, że są w stanie skakać po powierzchni wody.
Z metanem jest inaczej. W stanie ciekłym ma małe napięcie powierzchniowe. Czyli – cokolwiek do niego wpadnie, powinno natychmiast zatonąć. – Jednak „magiczne wyspy” nie mogą unosić się przez sekundę na powierzchni, a potem pójść na dno, ponieważ wówczas byśmy ich nie zobaczyli – wyjaśnia Yu. – Muszą dryfować, chociaż nie w nieskończoność – dodaje.
Co zatem dzieje się na Tytanie? Yu uważa, że wyjaśnieniem tajemnicy „magicznych wysp” jest porowatość lodu, który je tworzy. Jeśli nie jest on jednolity, tylko przypomina gąbkę albo szwajcarski ser, wówczas jego bryły mogłyby unosić się na jeziorze z metanu na tyle długo, by uchwyciła je sonda Cassini. Naukowcy policzyli, że by pływać, 25-50 proc. objętości tego szczególnego lodu powinny stanowić puste przestrzenie.
Jeśli faktycznie lodowce na Tytanie cieliłyby się podobnie jak ziemskie – czyli jeśli odpadałyby od nich większe bryły i dryfowały – wyjaśniałoby to jeszcze jeden sekret tego księżyca. Otóż jego akweny są wyjątkowo gładkie. Fale na nich mają najwyżej kilka milimetrów wysokości. Gdyby jeziora metanowe pokrywała cienka warstwa zmrożonego ciała stałego, efektem byłaby właśnie ich gładka powierzchnia.
Jednak, zaznaczają badacze, ich wyjaśnienie to tylko hipoteza. „Magiczne wyspy” mogą być porowatymi górami lodu. Ale nie tylko nimi. Inne możliwe wyjaśnienia obejmują ogromne bąble azotu, osady na dnie albo nawet prawdziwe, dryfujące wyspy. Jak widać, Tytan kryje ciągle całkiem sporo tajemnic czekających na wyjaśnienie. (National Geographic)
JAKUB RYBSKI
...zwane również dermatoglifami, to unikalne ślady skórne, które znajdują się na palcach dłoni i stóp ssaków naczelnych oraz ludzi. Pełnią dwie podstawowe funkcje. Zwiększają przyczepność kończyn chwytnych oraz są aparatem percepcyjnym. Tuż pod powierzchnią naskórka znajdują się bowiem nerwy.
Dotychczas uważano, że każdy układ linii papilarnych jest wyjątkowy dla każdego człowieka. Właśnie dlatego cecha ta stosowana była w dziedzinach, które wymagały identyfikacji tożsamości. Od weryfikacji użytkownika, który chce odblokować swój telefon, po wykrywanie przestępców. Najnowsze badania naukowców z Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku wykazały jednak, że nie wszystkie ślady są unikatowe. W rozwiązaniu tego problemu pomogła sztuczna inteligencja.
Zespół Columbia Engineering Undergraduate stworzył model AI, który miał za zadanie przeanalizowanie olbrzymiej bazy danych odcisków palców. W sumie sztuczna inteligencja miała do zbadania ok. 60 tys. linii papilarnych. Okazało się, że były przypadki, gdy para linii należała do tej samej osoby, ale do różnych palców, a niekiedy do dwóch zupełnie innych osób.
Jednak, gdy naukowcy chcieli opublikować artykuł w jednym z prestiżowych czasopism naukowych, spotkali się z odrzuceniem. Recenzenci uznali, że baza danych jest zbyt mała, żeby podważyć tezę o unikalności linii papilarnych. Zespół nie poddał się i zebrał więcej danych oraz usprawnił model sztucznej inteligencji, aby otrzymane wyniki były jeszcze dokładniejsze.
W końcu udało się i praca inżynierów z Columbii doczekała się publikacji w najnowszym wydaniu „Science Advances”. – To odkrycie było zbyt ważne, aby je zignorować – mówił Hod Lipson, jeden z autorów pracy. – Odkrycie może sprawić, że nawet niewinni ludzie mogą zostać uniewinnieni w wyniku błędnego porównywania linii papilarnych – powiedział Lipson.
W badaniu czytamy, że AI wykorzystała zupełnie nowe podejście do analizy linii papilarnych, a dokładność wynosi ok. 77%. – Sztuczna inteligencja skupiała się głównie na kwestiach związanych z kątami i krzywiznami wir i pętli na środku odcisku palca – napisali badacze.
Autorzy przyznają jednak, że zdają sobie sprawę, że nie jest to wynik idealny, który prowadzi do ostatecznego rozstrzygnięcia problemu. Może być jednak początkiem nowej drogi w dziedzinie kryminalistyki.
– Wyobraźmy sobie, co jednak się stanie, gdy maszyna będzie miała do dyspozycji miliony, zamiast tysięcy odcisków palców. Nasze badania to dopiero początek – powiedział Judah Goldfeder, współautor i inżynier z Uniwersytetu Columbia.
Autorzy przyznają również, że problemem mogą być potencjalne uprzedzenia modelu sztucznej inteligencji. Chodzi m.in. o płeć i rasę. Żeby uniknąć tych komplikacji, AI musi mieć do dyspozycji dużo mniej ograniczoną bazę danych. Obecna – choć duża – jest i tak niewystarczająca. Badacze przyznają jednak, że ich odkrycie jest kolejnym dowodem na to, jak dużo możemy zawdzięczać sztucznej inteligencji.
– Wiele osób uważa, że AI tak naprawdę nie może dokonywać nowych odkryć. Ale te badania są przykładem tego, w jaki sposób nawet dość prosty model sztucznej inteligencji może dostarczać wskazówek i spostrzeżeń, których eksperci nie dostrzegali od dziesięcioleci – powiedział Goldfeder. (Uniwersytet Columbia)
MAGDALENA SALIK
Wieloletnia zmarzlina pokrywa jedną piątą lądu na półkuli północnej. Choć kojarzy się z lodem, jest to w istocie część skorupy ziemskiej, która stale znajduje się w ujemnej temperaturze. Kiedyś nazywało się ją wieczną zmarzliną. Jednak ostatnio to określenie straciło rację bytu. Z powodu podnoszenia się średniej temperatury globu, permafrost zaczął rozmarzać.
Niektóre jego warstwy pozostawały zamrożone przez setki tysięcy lat. Tak więc mamy do czynienia z czymś podobnym do prehistorycznej lodówki, która właśnie straciła zasilanie. Wszystko, co się w niej znajdowało, roztapia się wraz z lodem i ogrzewającą się ziemią. I – czasami – wraca do życia.
– Najważniejsze cechy wieloletniej zmarzliny: jest zimna oraz pozbawiona tlenu i światła – mówi Jean-Michel Claverie z Uniwersytetu Aix-Marseille cytowany przez „Guardiana”. – To idealne warunki do przechowywania materiału biologicznego. Gdyby umieścić
w wieloletniej zmarzlinie jogurt, po 50 tys. lat nadal mógłby być jadalny.
Następna pandemia z północy?
A co z prehistorycznymi mikroorganizmami? Scenariusz opowiadający o patogenie z Arktyki, który pochodzi z wieloletniej zmarzliny
i może zaatakować ludzkość, dotychczas był wykorzystywany przede wszystkim przez popkulturę. Jednak powstawanie seriali typu „Fortitude” nie oznacza, że nie należy traktować go serio.
– Obecnie analizy zagrożeń pandemicznych skupiają się na chorobach, które mogą pojawić się na południu globu i stamtąd rozprzestrzenić na północ – zauważa Jean-Michel Clavierie. – Natomiast bardzo mało uwagi poświęca się wybuchowi pandemii, do którego może dojść w północnych rejonach Ziemi. Moim zdaniem to niedopatrzenie. Są tam wirusy, które mogą zaatakować ludzi
i spowodować nową epidemię – uważa badacz.
Wielkie wirusy z Syberii
Ostrzeżenia Claveriego należy potraktować poważnie. To właśnie jego zespół w 2014 roku jako pierwszy wyizolował żywe wirusy
w syberyjskiej wieloletniej zmarzlinie. Patogen nazwany Pithovirus sibericum pochodził sprzed 30 tys. lat. Nie przeszkodziło mu to zaatakować współczesnych ameb.
W zeszłym roku Jean-Michel Claverie opublikował kolejne badania. Tym razem naukowcy donosili w nich o odkryciu kilku różnych szczepów wirusów, znalezionych w różnych miejscach na Syberii. Jeden z patogenów miał 48 tys. lat. Mimo to wszystkie potrafiły infekować żywe kultury komórkowe.
– Wirusy, które wyizolowaliśmy, mogły infekować jedynie ameby i nie stanowiły zagrożenia dla ludzi – stwierdza Claverie. − Nie oznacza to jednak, że inne wirusy – obecnie zamrożone w wieloletniej zmarzlinie – mogą nie być w stanie wywoływać chorób u ludzi. Zidentyfikowaliśmy na przykład ślady wirusów ospy i herpeswirusów, które są dobrze znanymi patogenami ludzkimi.
Duży ruch na Syberii
Niestety Alaska, Syberia i Arktyka ocieplają się szybciej niż reszta globu. Po pierwsze, powoduje to rozmarzanie wieloletniej zmarzliny. Jednak prawdziwe zagrożenie kryje się w czymś innym.
− Niebezpieczeństwo stanowi inny skutek globalnego ocieplenia: zanik lodu morskiego w Arktyce – opowiada Claverie. – Spowoduje to wzrost żeglugi i rozwój przemysłu na Syberii. Planowane są ogromne prace wydobywcze, które będą obejmowały wybicie ogromnych dziur w głębokiej wieloletniej zmarzlinie w celu wydobycia ropy i rud. Te operacje uwolnią ogromne ilości patogenów. Co gorsza, może się to stać w sąsiedztwie pracujących tam górników. Skutki mogą być katastrofalne – ostrzega badacz.
W wieloletniej zmarzlinie mogą kryć się patogeny nawet sprzed miliona lat. Czyli starsze niż ludzki gatunek. Nasz system odpornościowy może zupełnie nie być przygotowany do ich zwalczania.
Jak sobie z tym poradzić? Dzięki uważnemu monitorowaniu chorób pojawiających się na północy. Naukowcy tworzą sieć północnych ośrodków, których zadaniem byłoby śledzenie patogenów pojawiających się w tamtych rejonach globu. A także zapewnienie opieki medycznej dla chorych i miejsc do kwarantanny. (National Geographic, Guardian, New Scientist)