top of page

ludzie i obyczaje / listy do pakamery

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)
marzec/kwiecień '24

Starzy ludzie

ciągle narzekają...

Czasem o trudnych sprawach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko... To trochę tak, jakby rozmawiać z inną planetą. Napisz do mnie, a może uda nam się przeżyć moment prawdziwej rozmowy. Nawet wtedy, gdy nie będę w stanie poradzić. Ale może mam podobny problem; wtedy poczujemy się mniej samotni.

Napisz do mnie...     pakamera.info@gmail.com

(z dopiskiem - dla Pauliny)

Dog with a Flower

Od kiedy zmarł mój mąż, mieszkam samotnie. Nie przepadam za sąsiadami z mojego budynku apartamentowego, bo okropnie się zestarzeli. Za każdym razem, kiedy kogoś spotykam, muszę wysłuchiwać biadolenia na zdrowie, wysokie ceny i niskie emerytury. Moja sytuacja jest podobna, też mogłabym narzekać. Jednak ja z natury jestem optymistyczna i staram się być pogodna. Dlatego nie lubię słuchać nieustannego narzekania sąsiadów. Nikomu się jeszcze w życiu nie polepszyło od ciągłego zrzędzenia.

Pewnego razu, gdy wracałam ze spaceru, minął mnie na klatce schodowej jakiś młody człowiek. Potem usłyszałam, jak piętro wyżej otwiera drzwi kluczem. „Mieszka tutaj?” – zdziwiłam się. „Całe szczęście, że wprowadził się ktoś młody do tego domu starców. Może doda trochę życia temu ponuremu towarzystwu” – pomyślałam zadowolona.

Po około trzech tygodniach usłyszałam wieczorem głośną muzykę. Dobiegała z piętra, gdzie od niedawna mieszkał młodzieniec. Najwyraźniej zrobił imprezę. Trudno mi było zasnąć, ale nie interweniowałam. „W końcu młodość ma swoje prawa. A jedna noc to nie dramat ” – pomyślałam.

Jednak moi sąsiedzi, widać, ciężko to przeżyli, bo nazajutrz wybuchła afera. Co chwilę przychodził do mnie ktoś, skarżąc się na hałasy i szukając u mnie poparcia.
– Przecież to tylko jeden raz. Chłopak mieszka tu od trzech tygodni. Wcześniej nie przeszkadzał – tłumaczyłam.
Jak grochem o ścianę.
– Starsi ludzie mają to do siebie, że ciągle na coś narzekają – powiedziałam w końcu Kowalskiej. – Więcej marudzenia niż cała historia jest warta.
– Ale on jest tak bezczelny, że nawet nie otwiera mi drzwi, kiedy do niego dzwonię – gorączkowała się sąsiadka.
– Może pracuje? Nie jest przecież emerytem jak my – broniłam chłopaka.
– Po takiej bibie nikt normalny nie miałby siły iść do pracy. Raczej leży pijany i ma nas w nosie.
– Może powinnaś zostać detektywem, skoro tak bardzo lubisz snuć domysły – zdenerwowałam się.

– Ciebie nigdy nic nie obchodzi i nic ci nie przeszkadza – syknęła Kowalska.
– To zupełnie odwrotnie niż u ciebie – odcięłam się.

Kilka dni później wybuchła kolejna afera związana z młodym człowiekiem. Z jego mieszkania zaczęło bowiem dobiegać szczekanie. Lubiłam zwierzęta. Sama chętnie wzięłabym psa, ale zdrowie mi nie dopisywało. Poza tym, kto by się nim zajął w razie mojej śmierci. Czworonóg młodzieńca ujadał jednak przez cały dzień – najwyraźniej z tęsknoty. To był powód do kolejnej serii skarg. W końcu zwołano zebranie lokatorów. Pomyślałam, że pójdę na nie, aby stanąć w obronie młodzieńca. Najwięcej do powiedzenia miała Kowalska:
– Ten pies jest nie do zniesienia. A gówniarz, który się do nas wprowadził udaje, że nie słyszy dzwonka. Na pewno jest w domu.
– Pies nie szczeka w nocy, chyba dlatego, że nie jest sam – zabrałam głos.
– Może w takim razie ktoś z nas weźmie go do siebie w ciągu dnia – zaproponowałam. – I tak nie mamy nic roboty.

– Ja mam dużo różnych zajęć – oburzyła się Kowalska. –  Zażądajmy od właściciela kamienicy, aby wyrzucił psa. Jedna osoba nie może zatruwać życia pozostałym.
– Życia?! Chyba siedzenia na kanapie – wkurzyłam się. – A psa mogę wziąć ja.

Wieczorem, gdy ucichło szczekanie, poszłam w odwiedziny do nowego lokatora. Otworzył wyraźnie zmęczony.
– Pana pies wyje z tęsknoty przez cały dzień. Może go pan zostawiać u mnie. Będę miała towarzystwo.
– Dziękuje bardzo. Znalazłem go błąkającego się po ulicy i nie miałem serca oddać do schroniska. Dużo pracuję i trudno mi się nim opiekować. Jestem Marcin. Proszę, niech pani wejdzie.

W ten sposób mam w domu towarzystwo psa w tygodniu. A w weekendy goszczę na obiedzie Marcina, który okazał się bardzo miły. Wystarczyła odrobina dobrej woli, by rozwiązać problem. Ale moi sąsiedzi zapewne znajdą sobie zaraz jakiś inny powód do narzekania.

Jadwiga, 74 lata

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby Twój list został opublikowany w kolejnych odsłonach "listy do pakamery", a skierowane do Pauliny, prosimy o dodanie w treści e-maila formułki o następującej treści: Wyrażam zgodę na publikację mojego listu w miesięczniku „pakamera.polonia” w całości lub we fragmentach wybranych przez redakcję, ze wskazaniem mojego imienia, a także na dokonywanie przez redakcję korekty tekstu na potrzeby takiej publikacji". Dziękujemy!

To byl przypadek

ludzie i obyczaje / listy do pakamery

luty '24 / 2 (18)

To był przypadek ...

Czasem o trudnych sprawach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko... To trochę tak, jakby rozmawiać

z inną planetą. Napisz do mnie, a może uda nam się przeżyć moment prawdziwej rozmowy. Nawet wtedy, gdy nie będę w stanie poradzić. Ale może mam podobny problem; wtedy poczujemy się mniej samotni.

Napisz do mnie...     pakamera.info@gmail.com

(z dopiskiem - dla Pauliny)

Senior Woman with Glasses

Od pewnego czasu moja Dorotka zastanawiała się nad tym, jak świętować swój niedawno zdobyty dyplom doktora z ornitologii. Na  uniwersytecie zorganizowała spotkanie dla wykładowców z kawą, ciastem i lodami, ale chciała również uczcić ten moment razem ze mną.

– Zrobię szarlotkę, wypijemy trochę wina, a potem wyjdziemy na długi spacer z Frankiem – zaproponowałam.

Nie była usatysfakcjonowana tym pomysłem. Kiedy patrzyła na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, zawsze odczuwałem dreszcze. Jak wtedy... Nawet Franek - nasz pies - gotowy w każdej chwili do wyjścia nie zmienił sytuacji... Błądziła gdzieś myślami, a ja...  Minęło 

tyle czasu...

Byłam tuż po maturze, składałam dokumenty do Krakowa na geografię, ale się nie dostałam. A tak bardzo chciałam odkrywać świat, nawet jeśli tylko przez książki.

Moi rodzice przekonali mnie do tego, abym z nimi pracowała. Wówczas zasugerowali mi, że powinnam im pomagać w zarządzaniu naszym górskim pensjonatem. Wciąż powtarzali, że jestem młoda, sympatyczna, atrakcyjna, i że biegle mówię po niemiecku. Rzeczywiście, mogłam pochwalić się kilkoma zwycięstwami w olimpiadach językowych i nagrodzeniem w postaci wyjazdów do Niemiec. To były czasy, gdy turyści z Niemiec zaczęli przyjeżdżać do Nowego Targu. Czy to po kożuchy, czy po swetry z wełny owczej, czy po prostu, aby cieszyć się świeżym, górskim powietrzem. Za to wszystko sporo u nas płacili. Wśród naszych gości byli także Polacy, którzy z radością odwiedzali nasz pensjonat. 

Wśród nich była rodzina z okolic Ełku.  Zatrzymywała się u nas na dwa miesiące. Oboje byli nauczycielami na uniwersytecie, dlatego od połowy lipca do połowy września przyjeżdżali odpocząć i chodzić na spacery po pobliskich polach.

Przez chwilę towarzyszył im ich syn Bogdan, który studiował w szkole lotniczej. Później, ze względu na obowiązki związane z pracą, zjawiał się tylko w weekendy. Był młody, atrakcyjny, zabawny i zainteresowany ludźmi oraz światem. Robił na mnie wrażenie

i zauważyłam, że również ja budzę w nim zainteresowanie... Nazywał mnie dziewczyną z warkoczem jak księżyc.

Bogdan natychmiast przyciągnął moją uwagę

Spędzaliśmy czas na wspólnych wędrówkach po lesie i tańcach przy ognisku do białego rana. Nasz pierwszy pocałunek był w świetle księżyca. Właśnie tam, w lesie, na polanie, po raz pierwszy wyznaliśmy sobie miłość.

– Irenko, pamiętaj, lotnik to lotnik, wzbija się w powietrze i znika – ciągle mi to mówiła babcia Hela. – Lepiej zwróć uwagę na chłopaków z twojego miasta, a nie na tych z daleka. Takiego, co lata po niebie, tu nie potrzebujesz. Tylko namiesza w twoim życiu...

Kiedy liście na drzewach zaczęły żółknąć, a mgła unosiła się nad polami, przyszła wiadomość z Chicago, że ciotka Jadzia niespodziewanie zmarła, a wujek Kazik nie jest w stanie sam prowadzić polskiego sklepu ze swoimi synami. Ktoś z rodziny musi mu pomóc. Padło na mnie. Wszyscy powtarzali:

– Jest młoda, zaradna, poradzi sobie, a do tego twarda góralska dziewczyna.

Bez względu na to, jak bardzo płakałam i twierdziłam, że znam tylko kilka słów po angielsku, nie przekonało to mojej rodziny. Również moje bóle brzucha i niepokojące samopoczucie nie miały dla nich znaczenia. Trzeba to zrobić, to trzeba, a rodzina w górach to świętość. Nie miałam żadnej możliwości wpłynięcia na ich decyzję.

Okres ten był pełen smutku. W różnych częściach Polski dochodziło do strajków, wprowadzono kartki na żywność i czuć było

w powietrzu jakiś niepokój. Bardzo pragnęłam zobaczyć się z Bogdanem. Chciałam mu dużo opowiedzieć, ale nie miałam takiej możliwości. Ludzie z Mazur spędzający wakacje w górach powrócili do domów, a ja nie mogłam się skontaktować z ich synem.

W każdym razie to co chciałam mu powiedzieć nie nadawało się na rozmowę telefoniczną...

Kiedy przyleciałam do Chicago, ludzie przyjęli mnie bardzo serdecznie i od razu zabrałam się za pracę. Ale oczywiście, tyle ile mogła pracować kobieta w ciąży. Moją córkę, Dorotkę, urodziłam na początku grudnia, właśnie wtedy, gdy w Polsce wprowadzano stan wojenny. Dlatego mój wujek nie pozwolił mi wrócić do domu.

Jej tata nawet nie wiedział, że się urodziła

- Mamusiu, planuję w ciągu dwóch tygodni zabrać cię nad Morze Egejskie. Wreszcie się porządnie wygrzejemy.

– Doreńko, co to za gadanie? O co chodzi z tym Morzem Egejskim i wyjazdem?

– Ach, mamusiu, mamusiu, po prostu zabieram cię do słonecznej Turcji, żeby uczcić zdobycie mojego doktoratu. W pełni na to zasługujesz. Skończyłam już lekcje ze studentami, a dziekan zwolnił mnie z obowiązku przeprowadzania egzaminów wstępnych, więc nie ma już odwrotu, lecimy!!!

– Co z Frankiem?

– Już wszystko jest ustalone. Franek zostaje u cioci Ani, a my lecimy na 10–dniowe wakacje do Turcji. Będziemy tylko my, słońce, błękitna woda i absolutne lenistwo. Mamisiu, to będzie nasze święto i mój sposób podziękowania ci – mówiła z uśmiechem.

Spojrzałam zdumiona na swoją córeczkę, czując, jak ogarnia mnie wzruszenia. Moja kochana Dorotka, nadal mówi "mamisia" – trochę jak angielskie "mummy" i polskie "mamusia".

Pamiątka z przeszłości i miłości z czasów młodości

Proszę zapiąć pasy. Wylądujemy za pięć minut. W Dalamanie jest 25 stopni, a powietrze jest wilgotne...

Marzyło mi się, żeby wrócić do Polski. Nie raz słuchałam tej typowej angielskiej zapowiedzi lądowania. W Stanach często podróżowałyśmy, odkrywając ten wielki kraj. Kaniony, czerwone formacje skalne, plaże z palmami... To wszystko było niesamowite, ale nie mogło zastąpić Polski. Miałam nadzieję, że w końcu wrócę do domu. I ostatecznie mi się to udało.

Gdy Dorota miała 9 lat, miała szansę kontynuować edukację w prestiżowych szkołach w USA i odkrywać cały świat. Jednak wróciłyśmy do obcego kraju. Polska się zmieniała, powstał nowy rząd, a ludzie zaczęli patrzeć na wszystko inaczej. Zastanawiałam się co nas spotka? Jaką przyszłość mogę zapewnić swojej córce w kraju, którego nie zna?

Nie było nam łatwo. Dla Dorotki dostosowanie się do zupełnie nowej rzeczywistości było ogromnym zaskoczeniem. Miała trudności

z komunikacją z rówieśnikami - jej znajomość języka polskiego nie była na tyle dobra, aby sprostać językowi, którym mówili w szkole.

Gwara góralska była dla nas obca. Przez to często płakałyśmy, ale jak przystało na prawdziwe góralki, nie dałyśmy za wygraną. Musiałyśmy sobie radzić, bo po śmierci rodziców przeprowadziłyśmy się do Polski.

Moi rodzice bardzo chcieli pokazać swojej kochanej wnuczce z USA piękno polskich gór i hal, nauczyć ją góralskich piosenek, które śpiewa się przy ognisku. Niestety, nie udało im się tego zrealizować.

Tak, musiałyśmy zaczynać naukę od zera. Ale poradziłyśmy sobie doskonale. Otrzymuję dość hojną amerykańską rentę, wspieram siostrzenicę w prowadzeniu nowatorskiego pensjonatu, a Dorota, po zdaniu wielu różnych egzaminów, jest doktorem ornitologii, czyli ekspertem od ptaków. Od najmłodszych lat pociągało ją wszystko, co ma skrzydła i potrafi latać. Cieszę się, że ma dobrą pracę

i wykształcenie.

Okna ekskluzywnego hotelu miały bezpośredni widok na błękitne morze, a tuż za budynkiem rozpościerały się góry pokryte zielenią. Miałam odczucie, że woda łączy się z górskimi szczytami na zawsze pod tym słonecznym niebem.

W te wakacje nasze życie się zmieniło...

Podczas śniadania  Dorota zauważyła obok recepcji kartkę z napisem w języku polskim  wśród innych wielojęzycznych wiadomości: „Dzisiaj o godzinie 10 spotkanie z polskim rezydentem”.

– Co oni od nas chcą? Dlaczego przeszkadzają nam w tak cudownym dniu? Kim jest ten rezydent?

– Mamusiu, rezydent to taki człowiek, do którego można się zgłosić, gdy czegoś się potrzebuje – wyjaśniała mi Dorotka. – Znajduje się na miejscu i mówi po polsku.

– Jeżeli masz na to ochotę, to idź na to spotkanie – powiedziałam. – Ja dzisiaj zamierzam spędzić dzień na plaży, leniuchując

i opalając się plackiem, a później moglibyśmy znów pospacerować po górach.

– W porządku, to ja idę i dowiem się wszystkiego – oznajmiła.

Na plaży nie było jeszcze dużo osób, tak jak to bywa przed południem. Zajęłam moje ulubione miejsce pod wielkim żółtym parasolem

i zaczęłam marzycielsko patrzeć na morze. Obok mnie, brunet z Turcji siedział z młodą turystką, rozmawiali beztrosko po angielsku,

a on kusił ją swoimi ciemnymi oczami.

"O te czarne oczy" – nagle pomyślałam i zaczęłam podśpiewywać piosenkę z mojej młodości.

Dorota zgromadziła wszystkie dane o dodatkowych wycieczkach od rezydenta i zapisaliśmy się na kilka z nich. Pierwsza wycieczka miała nas zaprowadzić do Pamukkale, potem planowaliśmy wycieczkę promem na grecką wyspę Rodos, a po kilku dniach mieliśmy wrócić ze słonecznej Turcji do zimnej Polski.

– Mamo, ruszaj się, bo już niedługo odjeżdża autobus do tego niesamowitego białego miejsca – przynaglała mnie Dorotka. – O, i nie zapomnij zabrać ze sobą stroju do pływania, bo tam są wody lecznicze. Naprawdę pomagają na problemy z bolącymi stawami. Słyszysz, kierowca już dudni klaksonem i staje się niecierpliwy.

– Pani Kolo... Kolo... – turecki kierowca miał ewidentne problemy z poprawnym przeczytaniem naszego nazwiska.

Gdy wchodziłyśmy do autobusu, starsza para, która siedziała zaraz za kierowcą, zaczęła nas obserwować z ciekawością. Mimo że starałam się skupić na podziwianiu krajobrazów, które mijałyśmy, nieustannie czułam spojrzenia tych ludzi. To nie było miłe...

Na parkingu, usytuowanym tuż obok bajecznych, białych formacji skalnych, do autokaru wszedł przystojny mężczyzna o szpakowatych włosach. Na głowie miał zabawny, duży kapelusz, a na oczach ogromne okulary przeciwsłoneczne. Uśmiechając się, wymienił kilka słów po turecku z kierowcą, a następnie powiedział do nas po polsku:

– Witam was serdecznie. Od tej chwili jestem waszym przewodnikiem. Przez najbliższe cztery godziny będziemy zwiedzać te skalne formacje i okoliczne wody. Jestem cały czas do waszej dyspozycji – powiedział z uśmiechem.

– To jest nasz przewodnik, mamisiu – szepnęła Dorota, wpatrując się w mówiącego jak w obraz.

I nagle coś mnie uderzyło. Zdawało mi się, że znam ten uśmiech, te ciemne oczy, to poruszenie głową... "Nie, to nie może być prawda" – mówiłam do siebie w duchu.

Ale jednak to było fakt. Najpiękniejszy fakt. Przy białych, wapiennych klifach, wśród gorących źródeł, Dorota znalazła swojego tatę

i dziadków z Mazur, którzy przylecieli do Turcji na wakacje ze swoim synem rezydentem. To właśnie oni tak na nas patrzyli, słysząc moje nazwisko.

Kiedyś Cyganka przewidziała, że w morzu białych łez odkryję swoje prawdziwe szczęście, swoją największą miłość, której tak bardzo szukałam przez wiele lat. Zamiast korzystać z właściwości leczniczych wód, razem płakaliśmy, przytulaliśmy się i dzieliliśmy historiami z naszych życiowych dróg. Mieliśmy wiele do opowiedzenia...

Mój ukochany Bogdan zakończył studia lotnicze z wyróżnieniem. Gdy dowiedział się, że wyjechałam z kraju, poślubił stewardessę. Niestety, ona szybko porzuciła go dla bogatego biznesmena. Paweł miał problemy z sercem, więc zdecydował się odłożyć mundur pilota do szafy. Jednak zawsze tęsknił za podróżami, więc zdał egzaminy językowe, zdobył wszystkie niezbędne certyfikaty turystyczne i zaczął pracować jako rezydent turystyczny w różnych częściach globu...

Radości  i opowieściom nie było końca ...  Po 27 latach stał się cud, na który oboje czekaliśmy, wiedząc, że się nie spełni... A jednak! 

Opowiadam moją historię, bo chcę dodać innym chociaż odrobinę nadziei i wiary w cuda, które mogą się zdarzyć w najmniej oczekiwanym momencie...      Irena, lat 52 (okolice Nowego Targu)

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby Twój list został opublikowany w kolejnych odsłonach "listy do pakamery", a skierowane do Pauliny, prosimy o dodanie w treści e-maila formułki o następującej treści: Wyrażam zgodę na publikację mojego listu w miesięczniku „pakamera.polonia” w całości lub we fragmentach wybranych przez redakcję, ze wskazaniem mojego imienia, a także na dokonywanie przez redakcję korekty tekstu na potrzeby takiej publikacji". Dziękujemy!

druga rodzina

ludzie i obyczaje / listy do pakamery

styczeń '24 / 1 (17)

Druga rodzina... 

Czasem o trudnych sprawach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko... To trochę tak, jakby rozmawiać

z inną planetą. Napisz do mnie, a może uda nam się przeżyć moment prawdziwej rozmowy. Nawet wtedy, gdy nie będę w stanie poradzić. Ale może mam podobny problem; wtedy poczujemy się mniej samotni.

Napisz do mnie...     pakamera.info@gmail.com

(z dopiskiem - dla Pauliny)

Happy Family

Dzisiaj mam 18 lat i łatwiej mi zrozumieć... A może to tylko tęsknota za tatą usprawiedliwia sytuację... Jest łatwiej... Tylko łatwiej... 

Moje wspomnienia z dzieciństwa są pełne radości i beztroski. Mój ojciec był dla mnie bohaterem, choć rzadko bywał w domu, bo zawsze dużo pracował. Miałam jednak świadomość, że jest i zawsze będzie pod ręką, gdy będę go potrzebować.

Wyjazd miał być chwilowy

Wszystko zmieniło się w dniu, w którym tata nagle zdecydował się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Dostał tam naprawdę dobrą propozycję pracy od kuzyna, który rekrutował właśnie specjalistów do swojej nowej firmy.

– Pomyśl, Wiola, zarabiałbym w dolarach, część odkładałbym sobie na życie tam, a resztę wysyłał wam. Miałybyście wszystko, czego dusza zapragnie! Spłaciłabyś do końca nasz kredyt, opłaciła Zosi prywatne szkoły, wszystko... – usłyszałam, jak tata przekonuje mamę do swojej decyzji.

– Ale Romek, ile to potrwa? Miesiące? Lata? Jak my tu sobie poradzimy bez ciebie? Zosia jest nadal mała, ona potrzebuje ojca...

– Dacie sobie radę. Wiesz, że to dobra decyzja i wiele nam ułatwi. Przemęczymy się, a potem nic już nas nie rozłączy.

Mama w końcu się ugięła. Ojciec był ambitny i pełen marzeń, a ona nie chciała stać mu na drodze do rozwijania kariery. Pewnie, dodatkowe pieniądze rozwiązywały wiele naszych problemów i sprawiały, że mogłyśmy żyć znacznie wygodniej niż wcześniej, ale przecież wcześniej też sobie jakoś radziliśmy. Nie byliśmy nigdy skrajnie biedni.

– Mamo, po co nam te pieniążki? Wolałabym, żeby tata tu był – narzekałam, gdy ojciec wyjechał.

Miałam wtedy jakieś sześć lat

Dla mnie tego typu sprawy były proste, czarno–białe.

– Kochanie, to nie takie proste... – odpowiadała mi zawsze mama zupełnie odwrotnie do tego, w co wierzyłam. – Mamy do spłacenia duży kredyt, nie mamy oszczędności. Potrzebujemy tych pieniędzy.

Tata faktycznie szybko zaczął zarabiać bardzo dobrze. Wysyłał nam pieniądze regularnie, co umożliwiało nam godne życie. Jego maile do mamy były pełne opisów nowego świata i kultury, w których się znalazł, ale czasem brakowało mi go tak bardzo, że trudno było uwierzyć, że jest tak daleko.

Dzwonił dość rzadko, bo rodzice preferowali do siebie pisać, zamiast dzwonić. Wracał tylko na święta, bo mieszkał w dość małej, kiepsko skomunikowanej miejscowości. Zawsze rzucałam mu się na szyję tak samo stęskniona. Nadal był moim bohaterem, mimo że mijały lata, a ja dorastałam praktycznie bez ojca.

Matka była niesamowicie silną kobietą, ale czułam, że czegoś nam brakuje. Gdy skończyłam jakieś trzynaście lat, ojciec zaczął wspominać o swoim planie przeniesienia nas do siebie, ale zawsze były jakieś przeszkody.

„Tato, chcemy już z mamą do ciebie pojechać. Możemy sprzedać tu dom i się przeprowadzić do Stanów. Nie martw się moją szkołą, wcale nie jestem do niej przywiązana, mogę zacząć nową. Z przyjaciółmi mogę utrzymywać kontakt na odległość. Kocham cię”, napisałam do niego któregoś razu wiadomość. Nie odpowiedział na nią. A kilka dni później przyszedł list, który zmienił moje życie na zawsze.

Byłam w szoku

Tamtego dnia zastałam mamę płaczącą na kanapie. Na stoliku obok niej leżał otwarty list. Przestraszyłam się, bo mama płakała bardzo rzadko, praktycznie w ogóle. Nie widywałam jej w takim stanie.

– Mamo, co się stało?! – podbiegłam do niej natychmiast.

Wskazała tylko palcem na list.

– Jesteś już duża, możesz przeczytać sama... – wychlipała przez łzy.

Otworzyłam zwiniętą kartkę papieru i rozpoznałam pismo ojca:

„Kocham was z całego serca. Tak bardzo chciałbym, żebyście tu już były, ale, zanim to się stanie, muszę podzielić się z wami pewną wiadomością. Nie potrafię dłużej jej ukrywać. Jestem świadom, że po przeczytaniu tego listu możecie zadecydować, że nie chcecie mnie już więcej znać, ale... może jest szansa, żebyśmy ułożyli rzeczywistość taką, jaką jest? Dwa lata temu zakochałem się w Susan, mojej koleżance z pracy. Nie chcę teraz wszystkiego rozdrapywać i wchodzić w szczegóły naszej relacji.

Z początku myślałem, że to tylko przelotny romans, który nic nie znaczy, po prostu jest lekiem na samotność... Okazało się jednak, że moje uczucie do Susan to prawdziwa miłość. Tak samo prawdziwa, jak do ciebie, Krysiu. Nie chcę, żebyś myślała, że przestałem cię kochać, bo nigdy nie przestałem. Po prostu w moim sercu otworzyło się miejsce dla jeszcze jednej osoby. Tak, długo was okłamywałem, bo nie wiedziałem, w jaki sposób zakomunikować, że jestem w nowym związku.

Naiwnie myślałem, że mogę ukrywać to dalej, dopóki jesteśmy z Susan tylko we dwoje, ale... trzy miesiące temu urodził nam się synek. Wiem, że proszę o wiele, może nawet o niemożliwe, ale chciałbym, żebyście przyleciały do Stanów i poznały Susan i Christophera czyli Krzysia”.

Nie mogłam uwierzyć w tę historię. Przez dłuższą chwilę byłam przekonana, że to wszystko tylko mi się śni. Jaka druga rodzina? Jakie dziecko? To nie jestem już jedynym dzieckiem taty? Jak to możliwe?

To było jak uderzenie pioruna

Kilka następnych dni spędziłyśmy z mamą praktycznie w milczeniu. Gdy w końcu się do mnie odezwała, zaczęła... tłumaczyć ojca!

– Przez tyle lat był sam... Może to normalne, może takie rzeczy się zdarzają... Może faktycznie powinnyśmy tam pojechać... – rozmyślała na głos.

– Mamo, zwariowałaś?! – krzyknęłam na nią. – Mamy się dzielić tatą z jakąś obcą babą i niby bratem, którego nigdy nie chciałam? Za nic!

Wybiegłam z kuchni do swojego pokoju i trzasnęłam drzwiami. Czułam się zagubiona i zraniona. Próbowałam zrozumieć, dlaczego nas zastąpił. Nie odpowiadałam na żadne jego wiadomości prawie przez rok. Oswajałam się z faktem, że od teraz będę miała tylko mamę.

Tata przestał dla mnie istnieć. Jedyny problem polegał na tym, że mama nie chciała odpuścić. Stale próbowała mnie przekonywać, że nie jesteśmy w najgorszym położeniu, że ojciec dalej nas kocha, że powinnyśmy próbować go zrozumieć.

Ja nie potrafiłam, przynajmniej nie w tamtym momencie. Zmiękłam dopiero po latach, gdy któregoś dnia natrafiłam na jakieś stare zdjęcie z dzieciństwa. Tata nosił mnie na nim barana, a mama szła obok nas z koszykiem grzybów. Rozpłakałam się jak dziecko. Dopiero po paru latach gniew i żal ustąpiły w moim sercu miejsca tęsknocie. Zrozumiałam, że muszę znaleźć w sobie siłę, by zaakceptować tę nową rzeczywistość.

Ojca nie widziałam od pięciu lat. Więcej do nas nie przyjechał; my nie pojechałyśmy do niego. Nie chciałam i nie chcę. Staram się zrozumieć chęć posiadania dwóch rodzin, ale dwie żony pod jednym dachem to dla mnie za dużo. Powiesz, że mamy XXI wiek i że wszystko może się zdażyć. 

Powiem Ci, że akceptuję mojego przyrodniego brata. Z tym jestem pogodzona, ale chodzi o moją mamę...

Hanka (18 lat), okolice Rzeszowa 

Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterów.  Wszelkie zmiany wprowadzono za zgodą autorki listu.

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby Twój list został opublikowany w kolejnych odsłonach "listy do pakamery", a skierowane do Pauliny, prosimy o dodanie w treści e-maila formułki o następującej treści: Wyrażam zgodę na publikację mojego listu w miesięczniku „pakamera.polonia” w całości lub we fragmentach wybranych przez redakcję, ze wskazaniem mojego imienia, a także na dokonywanie przez redakcję korekty tekstu na potrzeby takiej publikacji". Dziękujemy!

Zawiodlam jako nauczycielka

ludzie i obyczaje / listy do pakamery

grudzień '23 / 12 (16)

Zawiodłam jako nauczycielka... 

School Kids

Czasem o trudnych sprawach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko... To trochę tak, jakby rozmawiać

z inną planetą. Napisz do mnie, a może uda nam się przeżyć moment prawdziwej rozmowy. Nawet wtedy, gdy nie będę w stanie poradzić. Ale może mam podobny problem; wtedy poczujemy się mniej samotni.

Napisz do mnie...     pakamera.info@gmail.com

(z dopiskiem - dla Pauliny)

Pamiętam dzień moich 5. urodzin, bo wtedy ją dostałam. W tamtych czasach bardzo trudno było taką zdobyć. Pamiętam szelest rozdzieranego papieru i okrzyk radości, jaki z siebie wydałam. Chropowata powierzchnia, zapach drewna i kredy… Dostałam gęsiej skórki z podekscytowania. Od dawna marzyłam o tablicy, by sadzać przed nią rządkiem lalki oraz misie i uczyć je alfabetu oraz cyferek. Marzyłam też o tym, że kiedyś zostanę prawdziwą nauczycielką, będę miała prawdziwych uczniów… Kilkanaście lat później moje marzenie się spełniło.

Kiedy po raz pierwszy, podczas praktyk studenckich, stanęłam przed prawdziwą tablicą, ubrana w nieco zbyt poważną jak na mój wiek garsonkę, nogi drżały mi z emocji.

– Nazywam się Małgorzata i będę mieć z wami zajęcia z historii – mój głos odbijał się od ścian, pomalowanych do połowy wysokości zieloną farbą olejną.

Po klasie przebiegł szmer, a ja usiadłam przy biurku i po raz pierwszy otworzyłam dziennik. I wtedy poczułam, że jestem na właściwym miejscu. Uśmiechnęłam się do siebie.

Ten uśmiech nie zniknął z mojej twarzy, gdy zostałam dyplomowaną nauczycielką i miałam własne klasy.

Przez kilka kolejnych lat wszystko układało się niemal sielankowo. Spełniałam się w swoim wymarzonym zawodzie. Drobne problemy mnie dopingowały, sukcesy uskrzydlały. A gdy jeszcze wyszłam za mąż za ukochanego mężczyznę, niemal promieniałam szczęściem. Idiotka. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że żyję w szklanej bańce samozadowolenia, a ta wcześniej czy później musiała pęknąć.

Rysy na szkle pojawiły się, gdy przejęłam klasę ciężarnej koleżanki, która poszła na zwolnienie lekarskie. Dotąd radziłam sobie

z uczniami, choć nie należałam do nauczycieli, którzy utrzymują młodzież w ryzach za pomocą twardej dyscypliny. Moją bronią były siła spokoju, rozmowa i chęć zrozumienia. Wiem, że wielu uczniów ceniło mnie za to i nawet zwracało się do mnie ze swoimi problemami osobistymi.

Nowa klasa postanowiła jednak wystawić moją cierpliwość i powołanie na próbę. Hałas na lekcji, głośne rozmowy, słuchanie muzyki, bawienie się telefonami komórkowymi, ignorowanie moich pytań, próśb i poleceń, pyskowanie – to była codzienność. Próbowałam wszelkimi znanymi mi sposobami wpłynąć na grupę, niestety, w przypadku tych rozwydrzonych, bezczelnych i podłych dzieciaków nie przynosiło to żadnych rezultatów.

Nie powinnam tak o nich myśleć, co dopiero mówić, to było niedojrzałe i niepedagogiczne, ale nie mogłam się powstrzymać. Jakby

w jednej kasie zgromadzono wszystkie szkolne czarne owce, które od samego początku były nastawione do mnie wrogo. Cokolwiek bym zrobiła, nie zamierzali współpracować.

Jeśli to był jakiś test, nie zdałam go. Jeśli to była próba sił, poległam.

Nie lubiłam tych dzieciaków. Co gorsza, bałam się ich, a one bezbłędnie to wyczuwały i były jeszcze gorsze. Wpisywałam więc uwagę za uwagą i stawiałam najgorsze oceny.

Dyrektor też zauważył, że jestem w złej formie.

Pewnego ranka uświadomiłam sobie, że ulotnił się gdzieś cały mój entuzjazm. Również na lekcjach w innych klasach. Zamiast

z zapałem przygotowywać się do pracy, ja siedziałam, ściskając w dłoniach kubek herbaty i próbując nie myśleć o tym, że z nerwów boli mnie brzuch.

– Powinnaś być bardziej stanowcza – uraczył mnie banałem mój mądry mąż.

– Wcześniej nie musiałam być surowa ani groźna, i wszystko było w porządku.

Wypiłam herbatę z melisy i z ciężkim sercem pojechałam do szkoły.

– Dzień dobry! – powiedziałam zdecydowanym tonem, lecz raptem parę osób raczyło unieść głowy; wrzawa jak podczas przerwy nie ucichła.

Usiadłam przy biurku i otworzyłam dziennik. Zanim zaczęłam odczytywać listę obecności, tuż za mną stanął jeden z uczniów. Wyjął z kieszeni komórkę i zaczął mnie filmować, co klasa skwitowała gromkim śmiechem. Odwróciłam się gwałtownie, chcąc zabrać chłopakowi telefon. Wyrywaliśmy go sobie z rąk, aż spadł na posadzkę. Podniosłam go. Wyświetlacz był pęknięty.

Od razu poszłam do dyrektora, aby wyjaśnić ów incydent. Nerwowo przemierzał gabinet od jednej ściany do drugiej. W końcu usiadł za biurkiem i spojrzał w moim kierunku.

– Co się z panią ostatnio dzieje? – zapytał z wyrzutem w głosie. – Brakuje mi tylko kolędujących z pretensjami rodziców, że nauczyciele stosują przemoc wobec dzieci, że narażają ich na straty moralne, psychiczne i materialne… Nie wie pani, jacy są ludzie? Jak długo już pani pracuje w tym zawodzie? Czemu nie potrafi sobie pani poradzić z bandą dzieciaków? To nie są anioły, przyznaję, ale nikt nie obiecywał, że praca nauczyciela to sielanka. Dorota jakoś potrafiła ich okiełznać – dodał, dobijając mnie.

– Wiem, ale…

– A na dodatek teraz zostawiła ich pani samych, tak? – nie ustawał w krytyce. – Jeżeli coś się tam stanie podczas pani nieobecności, kto będzie za to odpowiedzialny? O tym również pani nie pomyślała? Koleżanko, naprawdę… Chora jest pani? A może też w ciąży?

Dyrektor patrzył na mnie, ni to z troską, ni z poirytowaniem.

Wtedy coś we mnie wtedy pękło i wybuchłam płaczem.

– Przepraszam – wymamrotałam, ocierając łzy rękawem swetra.

– Wyślę kogoś do klasy, w takim stanie nie może się pani pokazać. Proszę sobie wszystko przemyśleć i zmienić nastawienie.

Zapłakana pobiegłam do pokoju nauczycielskiego. Powinien był być pusty, skoro trwała lekcja. Wpadłam i usiadłam na krześle, chowając twarz w dłoniach.

– Małgosia…? – rozpoznałam głos Ani, nauczycielki matematyki; zapewne miała akurat okienko. – Co się stało?

– Co? Czuję się tak, jakbym tonęła! I jakbym codziennie musiała walczyć o życie. To się stało!
Chlipiąc, mówiłam i mówiłam. Ania słuchała, poklepując mnie po ramieniu. Gdy skończyłam, sięgnęła do torebki i podała mi wizytówkę lekarza psychiatry.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– No co? Pójdziesz tam i powiesz to, co mnie – uśmiechnęła się. – To jest bardzo dobry lekarz. Coś zaradzi. W razie potrzeby przepisze ci tabletki, po których poczujesz się lepiej.

– Tabletki?

– To nic strasznego ani wstydliwego, kochana. Daj sobie pomóc, zanim się wykończysz – Ania pogłaskała moją dłoń. – Obiecaj, że pójdziesz.

Kiwnęłam głową i schowałam wizytówkę do kieszeni jeansów.

Do psychiatry nie chodzą tylko wariaci, prawda?

Gdy wróciłam do domu po lekcjach, mojego męża jeszcze nie było. Wzięłam gorącą kąpiel i nalałam sobie wina do kieliszka.

Boże, czy naprawdę jest ze mną tak źle, że potrzebuję psychiatry? – zastanawiałam się, wciąż w ponurym nastroju. – No ale skoro Ania się u niego leczy i jest jedną z bardziej cenionych w szkole nauczycielek, to może taka terapia pomaga…

Następny dzień zaczął się nieprzyjemnie. Dyrektor zaprosił mnie do swojego gabinetu. Usiadłam zdenerwowana.

– Rodzice proszą o spotkanie z panią – oznajmił z surową miną.

Nie musiał uściślać, o którą klasę chodzi.

– Dobrze – westchnęłam.

– Sekretarka umówiła spotkanie na dzisiaj, na siedemnastą.

Tego dnia miałam lekcje tylko do trzynastej, więc od razu po skończonych zajęciach pojechałam do gabinetu lekarza poleconego przez koleżankę. Nie byłam wprawdzie umówiona, ale w akcie desperacji powołałam się na Ankę i tak gorliwie prosiłam, że zgodził się mnie przyjąć pomiędzy pacjentami.

Wizyta trwała zaledwie kwadrans. Pan doktor orzekł, że cierpię na zaburzenia lękowe i mam stany depresyjne, po czym wręczył mi receptę. Poinformował, które leki mam brać doraźnie, a które na stałe. Ostrzegł, że to nie cukierki.

Byłam nieco skołowana, postanowiłam jednak, że spróbuję. Test przejdę o piątej, podczas spotkania z rodzicami feralnej klasy, przed którym bardzo się denerwowałam. Koszmarnie wręcz.

Od razu po powrocie do domu zażyłam lek uspokajający. Na napady lękowe.
Pobieżnie przebiegłam wzrokiem ulotkę, nie zatrzymując się dłużej na skutkach ubocznych. Przecież wymieniają je nawet przy aspirynie. Potem schowałam leki do szuflady mojego sekretarzyka, którą zamknęłam na kluczyk.

Nie chciałam, aby mąż zobaczył, czym się faszeruję. Martwiłby się. Albo co gorsza uznał, że się poddałam, poszłam po linii najmniejszego oporu, skoro sięgnęłam po farmakologię. Bywał czasem mało tolerancyjny, zwłaszcza jeśli chodziło o używki, pigułki

i tak dalej. Jego siostra jest alkoholiczką, pewnie dlatego był tak przeczulony.

Lekarstwo zaczęło działać w ciągu godziny. Poczułam się dużo spokojniejsza, ale zarazem senna. Przetrwałam spotkanie, którego tak się bałam, choć odnosiłam wrażenie, że widzę i słyszę wszystko jak zza szyby. Dziwne uczucie.

– To normalne, organizm musi się przyzwyczaić – tłumaczyła Anka.

Od tamtej pory zaczęłam regularnie łykać tabletki na uspokojenie, choć miałam ja brać w razie napadu lęku lub gdy się będę obawiała potencjalnie stresującej sytuacji. Kłopot w tym, że dla mnie praca była obecnie jednym wielkim stresem. Jednocześnie zgodnie

z zaleceniem codziennie brałam leki antydepresyjne.

Panie, niech pan nie gada, tylko wypisuje receptę!

Zatrważająco szybko nie byłam w stanie bez moich tabletek funkcjonować. A sytuacja w klasie wcale się nie poprawiła, tyle że teraz mało mnie to obchodziło. Wkrótce dyrektor wyznaczył kogoś innego na moje miejsce – co też mnie nie obeszło – a ja poświęciłam swój czas innym klasom. Myślałam, że wszystko wróci do normy, ale nie wróciło.

Nie mogłam wytrzymać jednego dnia bez leków. Kiedy wybrałam się do pracy bez zażycia tabletki na uspokojenie, musiałam wrócić do domu między lekcjami, aby wziąć pominiętą dawkę. Dostałam takiego ataku paniki, jakbym zaraz miała umrzeć.

Serce waliło mi jak młotem, cała się spociłam i z trudem łapałam oddech, jakbym przebiegła maraton i miała za chwilę skonać na zwał. Trzęsącymi się dłońmi ledwo trafiłam kluczykiem do dziurki, a potem wyszarpnęłam pastylkę z listka i połknęłam ją bez popijania. Pomyślałam o Ani. Ona zawsze była taka spokojna i uśmiechnięta. Czyżby na nią tabletki nie działały w taki sposób? A może miała je zawsze przy sobie? Tak, pewnie tak. Na pewno tak!

Nie pomyślałam, że kontroluje ich zażywanie. Zapomniałam o ostrzeżeniach lekarza, że tabletki to nie cukierki, więc mam je zażywać tylko w razie ewidentnej potrzeby, bo uzależniają. Uznałam, że moja potrzeba jest tak duża, iż muszę brać je codziennie, nawet parę razy dziennie, więc jestem usprawiedliwiona. Od tamtego dnia zabierałam tabletki ze sobą do szkoły i gdy tylko łapał mnie stres, od razu po nie sięgałam.

Prawdziwy dramat przeżyłam pewnego ranka, gdy zorientowałam się, że skończył mi się zapas proszków. Sądziłam, że mam jeszcze jeden listek, ale się pomyliłam, a w tym, który mi został, była już tylko jedna, ostatnia pastylka. Poczułam się jak nałogowy palacz, który odkrył, że w ostatniej paczce został mu już tylko jeden papieros.

Zamiast do pracy pojechałam do lekarza i wpadłam w panikę, gdy okazało się, że pan doktor ma urlop do końca tygodnia. Cała spocona pognałam do lekarza rodzinnego, prosząc go o niezbędną receptę.
Przyjrzał mi się uważnie.

– Czy pani wie, że te leki są silnie uzależniające? – zapytał.

Patrzyłam na niego tępym wzrokiem i powtarzałam w myślach: „No dalej, konowale jeden, przepisz mi te cholerne tabletki!”.

– Można je brać wyłącznie doraźnie – kontynuował, a ja wpatrywałam się w niego jak sęp w padlinę. – Nie mogę ich pani przepisać, nie jestem psychiatrą.

Z głośnym świstem wypuściłam powietrze z płuc.
– Proszszę – wycedziłam przez zęby.

– Czy pani jest uzależniona?

Wstałam gwałtownie z krzesła i spojrzałam na niego gniewnie.

– Mam silną depresję i stany lękowe! Właśnie przez takich jak pan ludzie tacy ja skaczą z mostu!

Cholera, zapomniałam zamknąć szufladę z lekami!

Wyszłam, trzaskając drzwiami. Potem zjeździłam pół miasta, aż w końcu trafiłam na psychiatrę, który zgodził się mnie przyjąć

i wypisał receptę. Już spokojna – skoro miałam zapas – wróciłam do domu i nonszalancko rzuciłam kurtkę na wieszak. Skierowałam się do sypialni, aby schować opakowania tabletek w sekretarzyku.

W progu stanęłam jak wryta. Rano z tych nerwów musiałam zostawić otwartą szufladę… Na brzegu łóżka siedział Karol, trzymając

w dłoniach ulotkę leku. Na łóżku rozłożone były puste i pełne opakowania. Dopiero na ich widok, uświadomiłam sobie, jak dużo ich zażywam.

– Masz mi coś do powiedzenia? – spytał mąż, wciąż na mnie nie patrząc.

– Leczę się. Na stany lękowe. Na depresję – wyrzucałam z siebie słowa, próbując powstrzymać narastający gniew. Nie udało się. Zresztą atak to ponoć najlepsza obrona.

– Jakim prawem grzebiesz w moich rzeczach?! – wrzasnęłam.

– Takim prawem, że się o ciebie martwię! – Karol wstał gwałtownie i chwycił mnie za ramiona. – Gdzie byłaś? Bo nie w pracy. Czemu nie odbierałaś telefonu?

Syknęłam, choć wcale nie bolało. Chciałam, by się odsunął, by przestał pytać.

– Przepraszam, kochanie – zwolnił uścisk. – Ale czy ty myślisz, że nie widzę, co się z tobą dzieje?

– Nie jestem ze stali, nie dawałam już rady… – po policzkach spłynęły mi łzy.

– I zamiast poszukać pomocy, zaczęłaś się faszerować tym? – Karol wskazał zasłane lekarstwami łóżko.

Znowu mnie wkurzył.

– Te leki są właśnie pomocą! Łatwo ci mówić, panie wspaniały. Dajesz sobie radę ze wszystkim i oczekujesz, że inni będą tacy sami. Nie są! Twoja siostra nie jest!

To był ryzykowny argument, ale szarżowałam, bo chciałam się go pozbyć z sypialni i nie zważałam na nic.

– Ja też nie jestem! A ty zamiast mnie wspierać, tylko krytykujesz! To nie pomaga!

Karol potarł czoło, broda mu zadrżała. Spojrzał na mnie.

– Gdzie byłaś cały dzień? – zapytał nagle.

Uciekłam wzrokiem w bok.

Następnego dnia zawiózł mnie do ośrodka uzależnień. Tamtejszy lekarz zalecił psychoterapię i ustalił plan leczenia, który pomoże mi wyjść z tego potrzasku.

Bo okazało się, że mimo uzależnienia nie mogłam ot tak odstawić pigułek, skoro nadal cierpiałam na depresję i stany lękowe. Dlatego dostałam zwolnienie, by w spokoju dochodzić do siebie, z dala od „czynnika wywołującego stres”.

Mąż otacza mnie troskliwą opieką. Jest jak skała, jak tyczka dla łamiącego się, potrzebującego wsparcia pnącza. Powinnam była od razu wszystko mu powiedzieć, zamiast ukrywać problemy. Ale czułam wstyd, strach, że go zawiodę, że mnie zostawi, bo jestem nie dość dobra, nie dość idealna.

 

Nie wiem, czy wrócę do uczenia. To było moje marzenie od dziecka, ale może będę musiała znaleźć sobie inne. Dla własnego dobra

i zdrowia.

Jadwiga, Nowy Jork

Imiona i niektóre szczegóły zostały zmienione dla bezpieczeństwa bohaterów.  Wszelkie zmiany wprowadzono za zgodą autorki listu.

 

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby Twój list został opublikowany w kolejnych odsłonach "listy do pakamery", a skierowane do Pauliny, prosimy o dodanie w treści e-maila formułki o następującej treści: Wyrażam zgodę na publikację mojego listu w miesięczniku „pakamera.polonia” w całości lub we fragmentach wybranych przez redakcję, ze wskazaniem mojego imienia, a także na dokonywanie przez redakcję korekty tekstu na potrzeby takiej publikacji". Dziękujemy!

Mlodziez zyje w internecie

ludzie i obyczaje / listy do pakamery

październik'23 / 10 (14)
iPhone

Młodzież żyje w internecie. 

Czasem o trudnych sprawach dobrze jest napisać do kogoś, kto jest daleko... To trochę tak, jakby rozmawiać

z inną planetą. Napisz do mnie, a może uda nam się przeżyć moment prawdziwej rozmowy. Nawet wtedy, gdy nie będę w stanie poradzić. Ale może mam podobny problem; wtedy poczujemy się mniej samotni.

Napisz do mnie...     pakamera.info@gmail.com

(z dopiskiem - dla Pauliny)

Jestem jedną z nich. I jestem przerażona. Nie mam z kim o tym porozmawiać, bo nikogo to nie obchodzi. A zresztą po co, to nic nie zmieni...

Chyba nie wiesz, że żyjemy w internecie  najcenniejszą walutą jest liczba lajków...    Dla lajków jesteśmy w stanie zrobić wszystko. Nawet zmienić samych siebie.

Pod lajkami się ukrywamy. Może dlatego jest nam łatwiej żyć w social mediach? Za ekranem telefonu zawsze kryje się aktor. Wystarczy aparat, uśmiech i pstryk! Jesteśmy wolni od wszelkich pytań o nasze samopoczucie, od tego, o czym sami wolimy zapomnieć.

Pamiętam, jak dostałam kiedyś 366 lajków pod swoim komentarzem. Wywołało to w moim sercu poczucie dumy. Tak jakbym coś osiągnęła. Jakbym znalazła wodę na Marsie. Byłam doceniona, lubiana, mój głos dotarł do kogoś, a moja opinia spodobała się tylu osobom. Ułaskawiona, wręcz uratowana od ścięcia głowy. Ale... czy na tym polega moje życie? Na notorycznym sprawdzaniu, czy liczba tych oznak internetowej adoracji zwiększyła się czy nie? Na denerwowaniu się, czy - broń Boże - ktoś zostawił łapkę w dół? Czy to nie jest kontrowersyjny sposób postrzegania mojej wartości?

Młodzież żyje w internecie. To nasz drugi świat, w którym liczba lajków i komentarzy jest najcenniejszą walutą. Taka e-rzeczywistość, gdzie uśmiechy zamieniane są na serduszka. Każdy musi wiedzieć, co zjedliśmy na śniadanie, jak wygląda nasza nowo kupiona koszula, jakich kremów używamy; widzieć, że nie mamy tych okropnych worów pod oczami.

Zaciera się granica między tym, co jest na ekranie telefonu, a co poza nim.

Lajkami oceniamy. Tak jak Cezar decydował o czyimś życiu bądź śmierci kciukiem uniesionym w górę lub w dół, tak i my wydajemy opinię na temat influencerów. Ten dostanie serduszko, ten nie. Tego docenimy, tego zostawimy na pastwę jego krytycznych myśli. Jesteśmy niewidzialnymi sędziami trendów, gustów, rzeczy ważnych i tych błahych. Czujemy się zobowiązani do odgrywania tej roli.

Jednakże z opiniami innych nie musimy się nawet zgadzać. Tworzone w internecie grupki wzajemnej adoracji wspierają siebie i lajkują, jedynie powiększając tę przepaść między kochaniem samego siebie a egocentryzmem. Zostawiamy serduszka pod postami osób, z którymi rozmawialiśmy na jednej z imprez znajomego naszego kuzyna drugiej linii. Ale to ważne, bo ten znajomy też nas zalajkuje. I tak z ośmiu serduszek zrobi się dziewięć. Zwycięstwo!

Przez lajki na siebie patrzymy. Często przeglądając Instagram, natrafiam na zdjęcia osób, które wydają się zbyt idealne, żeby mogły być prawdziwe. Ale lajkuje to milion innych osób, które w postaci czerwonych serduszek wyraziły swoją aprobatę. Zaczynam się zastanawiać: może powinnam obciąć włosy, zacząć się malować? Czy będę dla innych piękna po operacji nosa, powiększeniu ust czy wycięciu żołądka? Czy to pomoże? Czy wtedy będę oceniona lepiej? Czy ta próżna część duszy zostanie wtedy zaspokojona? Każdy chce być zaakceptowany, a nowy kanon piękna sprawia, że dusimy się pod presją złamanych serduszek i złowieszczych lajków.

Pod lajkami się ukrywamy. Może dlatego jest nam łatwiej żyć w social mediach? Nawet jeśli gramy siebie, to czy naprawdę jesteśmy sobą? Za ekranem telefonu zawsze kryje się aktor. Wystarczy aparat, uśmiech i pstryk! Jesteśmy wolni od wszelkich pytań o nasze samopoczucie, o to, o czym sami wolimy zapomnieć. Może być to rola tak wybitna, że wkręcany wkręca samego siebie i naprawdę zaczyna wierzyć w kłamstwa, które postuje na swój temat. Czasem uważa się nawet za silniejszego, lepszego od innych. Tak jakby serduszka i lajki tworzyły niewidzialną ochronną barierę między nim a światem. Taki internetowy immunitet zapewniający nietykalność.

Dla lajków jesteśmy w stanie zrobić wszystko. Naprawdę. Nawet zmienić samych siebie, byle tylko ta wytworzona osobowość przypadła do gustu internautów.

Lajki są miarą nas samych, lajki są naszym pożywieniem, lajki są naszym powietrzem. Lajki pieścimy, lajki gonimy, lajki kochamy i lajków nienawidzimy. W lajkach żyjemy i w lajkach będziemy pewnie też umierać. Kochani obserwatorzy, powiedzcie mi, proszę, wybrać trumnę dębową czy sosnową? Zalajkujcie tę, w której - według Was - będzie lepiej prezentowało się moje martwe ciało.

Marta (to imię nie jest moje, kontakt tez nie jest prawdziwy; piszę o tym, by ostrzec innych, obudzić z internetowego snu)

październik'23 / 10 (14)

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby Twój list został opublikowany w kolejnych odsłonach "listy do pakamery", a skierowane do Pauliny, prosimy o dodanie w treści e-maila formułki o następującej treści: Wyrażam zgodę na publikację mojego listu w miesięczniku „pakamera.polonia” w całości lub we fragmentach wybranych przez redakcję, ze wskazaniem mojego imienia, a także na dokonywanie przez redakcję korekty tekstu na potrzeby takiej publikacji".
Dziękujemy!

bottom of page