top of page
Rytmy tożsamości

ludzie i obyczaje / rozmowy / muzyka

marzec/kwiecień '24 / 3/4 (19/20)

Rytmy tożsamości 

ANNA CZERWIŃSKA 

Andy Dylewski 1.jpg

Od lat nagrywa innych, tworzy własne kompozycje, uczy dzieci i młodzież…

„Musi być ten rytm, podstawa w muzyce rozrywkowej, beatowej, jazzowej.

W życiu też się przydaje” – mówi perkusista Andrzej/Andy Dylewski.

„Muzyka daje duszę wszechświatowi, skrzydła umysłowi, lot - wyobraźni,

a wszystkiemu życie”                               

Platon

Andrzej Dylewski / kolekcja prywatna

Andrzej Dylewski / fot.: Grzegorz Lityński / kolekcja prywatna

Anna Czerwińska: Podzielasz opinię Platona?
Andy Dylewski: Oczywiście. Muzyka nas otacza, pobudza, uzmysławia nasze istnienie. Szelest liści – to dźwięk, muzyka… Podobnie jak szum wody, skrzypienie śniegu pod stopami czy szelest skrzydeł owada… Cisza też jest muzyką…
Nie zwracamy na to uwagi, nie słyszymy. To dzieje się wokół nas w sposób naturalny…

Z pewnością słyszałeś, że wydano pierwszą płytę o dźwiękach Islandii – odgłosach kruszącego się lodu czy złowrogo bulgoczącego wulkanu. W ubiegłym roku powstał film dokumentalny „Pieśni Ziemi”, symfonia rozpisana na trzask pękającego lodu, huk wodospadu i pogwizdujący wiatr. 
To wspaniale, że ktoś postanowił to zapisać w jakikolwiek sposób. Nie dlatego, że te dźwięki przestaną istnieć, tylko po to, by uczulić nas na piękno przyrody i jej muzyczność. 
Kiedyś wymyślono nuty, które umożliwiają zapis i interpretacje tego co słyszymy, przekładając na instrumenty. Teraz mamy bardzo czułe mikrofony, komputery, różne formy zapisu dźwięku i beznutową naukę gry. Tak też można, ale to trochę ogranicza. Cóż, nie każdy muzyk musi być kompozytorem, ale może grać ze słuchu. Sam tak zaczynałem jako dziecko…

Od dziecinnych bębenków czy cymbałek? Miałam takie, ale szybko schowano je głęboko - metaliczny dźwięk przerażał. Szkoda… Ale w rezultacie końcowym rodzice zamienili cymbałki na najprawdziwsze pianino… 
Miałaś sporo szczęścia (śmiech). 
Ja prawdziwe bębny dostałem dopiero w szkole średniej. Wcześniej wystukiwałem rytm na wszystkim, co było pod ręką i sprawiało mi to wielką radość, choć zdecydowanie mniejszą moim rodzicom. Mając 8-9 lat słuchałem na przykład piosenek Beatlesów, CCR, The Doors, czy innych zespołów i usiłowałem grać razem z nimi, wystukując rytm na poduszkach (śmiech). To była taka moja pierwsza wrażliwość na dźwięk – rytm. To jeden z trzech najważniejszych elementów, o czym przekonałem się nieco później.

Mech1 001.jpg

Grupa rockowa "Mech" w skladzie: Maciej Januszko, Janusz Lakowiec, Robert Milewski, Andrzej Dylewski; 1981 / kolekcja prywatna

Andy Dylewski i Jan Borysewicz.jpg

Andrzej Dylewski i Jan Borysewicz / kolekcja prywatna

Me&PlakatLPank.jpg

Andrzej Dylewski i Grzegorz Ciechowski; Chicago, 2001 / kolekcja prywatna

Andrzej Dylewski w NASA / kolekcja prywatna

Nie interesowały cię inne instrumenty? Dzieci zazwyczaj zaczynają naukę gry od skrzypiec, gitary, fortepianu… 

Tak, gitara jak najbardziej… W niej zawierają się też trzy bardzo istotne elementy – rytm, melodia i harmonia w jednym instrumencie.  Ponieważ miałem dobre poczucie rytmu, zostałem zaproszony do zespołu muzycznego w szkole średniej, właśnie jako gitarzysta rytmiczny. Nie grałem solówek i nie bardzo mnie to interesowało, ale potrafiłem chwytać akordy i wyczuć od razu puls każdego utworu... Jak zacząłem chodzić do szkoły muzycznej, to fortepian był obowiązkowy. Wówczas przekonałem się, że te trzy elementy, tak ważne w muzyce, o których już wspomniałem, układały się w jedną całość.

Kiedyś w szkole spadł wzmacniacz i przez dwa-trzy miesiące zespół nie miał prób, a na piątym piętrze stała perkusja… Nikomu niepotrzebna. Zacząłem próbować… Udawało się. Pomógł mi też starszy kolega, który trochę grał na perkusji… Pamiętam rytm do „Honky Tonk Woman” zespołu The Rolling Stones … Tam trzeba było oddzielić prawą stopę od prawej ręki,

bo były inne podziały rytmiczne… I to było trudne… Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z synchronizacji i niezależności rąk i nóg. Praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka… Nauczenie się tego, że każda ręka i noga mogą grać w innych podziałach… To było trudne, ale do wyćwiczenia, tak jak ruch i giętkość nadgarstków, i cała technika gry.  Po trzech miesiącach prób i błędów zacząłem grać na perkusji.

 

Trwałeś w swoim postanowieniu, jak widzę… Dla mnie perkusja jest instrumentem niszowym. Przekonaj mnie, że jest inaczej…

Kiedy na scenę wychodzi zespół – mówimy o muzyce rozrywkowej – na pierwszym miejscu widoczny jest  solista i gitarzyści. Perkusista gra z tyłu sceny, a przez to wydaje się być mniej ważnym.   Ale to nie jest prawdą. Dobry perkusista trzyma w rytmie całość. Sercem zespołu  jest właśnie perkusja, nadająca tak zwany "groove'', który rusza ludzi do tańca i do zabawy. Jeśli perkusja dobrze „swinguje”, na tym można budować piękne solówki, wokalizy, tworzyć wspaniałe dzieła. Ale musi być ten rytm, podstawa w jakiejkolwiek muzyce tanecznej, czy to rozrywkowej, rockowej, jazzowej. I to jest perkusja, z czego mało kto zdaje sobie sprawę. 

Dodatkowe instrumenty perkusyjne, takie jak na przykład: marakasy, trójkąty, dzwonki, clavesy ...  dodają smaku i wzbogacają brzmienie o nowy ładunek rytmiczno-emocjonalny.

Ładnie powiedziane… I czuję się doinformowana… Przyznam się, że troszkę chciałam cię sprowokować… wszak z przyjemnością słucham kompozycji Marty Ptaszyńskiej właśnie na instrumenty perkusyjne.  No dobra, żarty na bok! Muzyka w pełnym tego słowa znaczeniu jest twoją pasją czy formą zarobkowania?

(Śmiech) Tak czułem… Wiem, że słuchamy podobnych kompozycji, chociaż ty „siedzisz” bardziej w klasyce, ja w rozrywce…

Muzyka jest moją ogromną pasją, a jednocześnie moim zawodem. Miewałem „pod górkę”, szczególnie w czasie szkoły średniej – łączyłem ogólniak imienia Narcyzy Żmichowskiej, ze średnia szkołą muzyczną imienia Fryderyka Chopina, a do tego musiałem uzupełnić materiał ze szkoły podstawowej muzycznej, do której nie chodziłem i zdać egzamin, aby rozpocząć naukę w szkole średniej. 

Potem Akademia Muzyczna – wychowanie muzyczne i dyrygentura. Mnóstwo teorii, ćwiczenia instrumentalne, wokalne, techniczne, a tu koncerty, nagrywanie płyt z różnymi  wykonawcami. Szaleństwo!

Pamiętam, że w czasie studiów, zawsze musiałem być na zajęciach chóru. Mogłem odpuścić instrumenty, ale nie chór. Kiedyś całą noc jechałem z Czechosłowacji, gdzie grałem z grupą „Mech”. Wszystkich muzyków zostawiłem, gnałem na chór… (śmiech) Ale niczego nie żałuję. Ani jednego dnia – tyle się działo! Z Izą Trojanowską nagraliśmy płytę „Układy”, do tego kilka koncertów promujących. Grałem z Tadeuszem Nalepą, potem już dłużej z zespołem „Mech”. Po drodze było Trio Jazzowe, big band w Ursusie i warsztaty jazzowe w Chodzieży, organizowane przez Polskie Stowarzyszenie Jazzowe. Wyobraź sobie – dwa tygodnie spędzone z mistrzami, moimi idolami – Stańko, Bartkowski, Stefański… Codzienne jam session, fantastyczny ładunek energii, po prostu kosmos… Kiedy warsztaty kończyły się, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, tak ich brakowało… Prawie jak powietrza. 

Mimo wielu koncertów i wyjazdów, ukończyłem Akademię Muzyczną w Warszawie, w terminie, co uważam za mój osobisty sukces.

Miewałeś chwile odpoczynku i resetu, tak potrzebnego do dalszego działania?

Skąd! Żyłem w kołowrotku. Szkoła, wykłady, koncert, egzaminy… Ciągły bieg…

 

A muzyka jako sposób na wyciszenie się?

No właśnie, muzyka jest dziś tak bardzo dostępna, że ginie w chaosie. Ale wybranie się na koncert to zupełnie inna bajka. I do tego namawiam. To przeżycie, atmosfera, wspólna zabawa, śpiewanie… Koncertowych dźwięków nie zastąpi się słuchaniem muzyki w samochodzie, przy okazji. Muzyka działa bardzo intensywnie, ale wtedy, kiedy da się jej do tego przestrzeń – kiedy

człowiek się jej odda, skieruje na nią wszystkie zmysły. Wtedy czyni cuda. Pochłania nas od stóp do czubka głowy.

A nie myślałeś o solowej grze na perkusji? To kopalnia dźwięków…
Raczej nie, ja nie jestem solistą. Bardzo lubię grę zespołową i dla mnie jest to najlepszy sposób wyrażania siebie. W ogóle interesuje mnie muzyka jako forma ekspresji.
Dzisiaj, gdyby ktoś mnie zapytał, jakie są trzy najważniejsze rady dla początkujących w grze na instrumencie, wymieniłbym właśnie dwie z tych, przez które sam przeszedłem: słuchanie muzyki, również klasycznej i współpraca z innymi muzykami. To naprawdę wzbogaca i uczy. Trzecia rada, bardzo ważna – wewnętrzna koncentracja. Na zewnątrz pełen luz, ale wewnątrz najprawdziwsze skupienie na tym, co się robi. 
Do dzisiaj lubię styl grania lat 60. i 70. To nieco zapomniany rejon muzyczny, a przecież w tamtym czasie na estradach działo się bardzo dużo. To korzenie naszej współczesnej muzyki. Któż nie lubi Led Zeppelin i Johna Bonhama… Przecież słychać nawet u tych nowoczesnych bębniarzy ich fascynacje tym zespołem.

A co spowodowało, że zacząłeś grać z Lady Pank? Wprawdzie intensywnie, ale krótko… 
Zawsze zależało mi na tym, żeby połączyć sukces artystyczny z komercyjnym, a to nie jest łatwe, jeśli chce się zachować swoją osobowość nie tylko muzyczną. Myślę, że świat posuwa się do przodu dzięki temu, że są ludzie, którzy płyną pod prąd, nie z prądem. I dlatego ta grupa mnie fascynowała. Działo się coś nietypowego, zaskakującego. A że byłem zaprzyjaźniony z Andrzejem Mogielnickim, polecił mnie Borysewiczowi – oni stworzyli ten zespół. 

Świetne teksty… 
…to prawda, a „Mniej niż zero” może być śpiewane na całym świecie i ciągle jest aktualne. Zespół był po koncertach w Stanach. Byli pierwszymi z wielką szansą na światową karierę. Bardzo ich lansowano, brali udział w popularnych amerykańskich talk-show'ach… Nie wyszło.
Moim pierwszym koncertem z Lady Pank był Sopot 1985. Uważam, że to jeden z lepszych koncertów grupy na tamte czasy. On jest gdzieś w Internecie, doskonale nagrany od strony wizyjnej i dźwiękowej.

Mimo tej fascynacji odszedłeś od nich. Zdradzisz powód?

W 1986 roku rząd zawiesił naszą działalność koncertową na pół roku po niechlubnym występie Janka na koncercie we Wrocławiu

z okazji Dnia Dziecka. Nieciekawe ekscesy  i tak dalej … Zostałem na lodzie, bez pracy i pieniędzy. Szliśmy pod prąd. (śmiech)

Pomogła mi Majka Jeżowska. Wspomniała, że w chicagowskim klubie Cardinal Club zwalnia się miejsce dla perkusisty. Skusiła

mnie ta propozycja, Włodek Wander przysłał zaproszenie…

To jak wygrany los na loterii, tym bardziej że od zawsze fascynował mnie blues i początki rock and roll'a, a Ameryka właśnie była i jest tą kolebką, także...   Pożegnałem się z Lady Pank i wyruszyłem do Stanów. Tak zaczęła się moja amerykańska przygoda i nie przypuszczałem, że będzie trwać aż do dziś.

Osiem lat grałem z Włodkiem Wanderem w jego klubie-legendzie Cardinal Club. Niesamowite miejsce spotkań, koncertów… Ile ludzi tam się przewinęło, ile ludzi występowało… Między innymi Karin Stanek, Helena Majdaniec, Waldemar Kocoń, Stan Borys, Krzysztof Krawczyk,  Kasia Sobczyk, Krystyna Prońko i wiele innych gwiazd, które nie sposób tu wymienić. ale też wielu artystów ze środowiska polonijnego, jak również chicagowscy bluesmani... Włodek przygarniał wszystkich, sam świetnie grał na saksofonie. Nie było silnych, by tam nie bywać…

Ale moja muzyczna przygoda nie kończyła się na Cardinal Club. Organizowałem różne zespoły, ze znakomitymi muzykami amerykańskimi i polskimi. Pierwszym był Orange Vibes, na początku z gitarzystą Ryszardem Sygitowiczem, którego potem zastąpił Tomek Ciastko. Następnie dołączyłem do amerykańskiej kapeli "Tom Bonick & Outlawhill Band",  "Swing Billy",  stworzyłem również zespół Media Sound Band, z którym gram do dzisiaj, w różnych składach.

Lata temu zacząłeś organizować swój wielki projekt – Studio Nagrań Media Sound.

Media Sound… Nagrywanie to jakby moja druga pasja, chociaż obie ściśle się łączą. Po różnych początkowych próbach jeszcze w Polsce, w Stanach - jako jeden z pierwszych wśród Polonii - zakupiłem cyfrowy magnetofon 8-śladowy. Gwarantował już profesjonalną jakość nagrań. Od tego się zaczęło… Potem było 16 śladów, aż do  technologii cyfrowej . Uczyłem się tego, podglądałem podczas nagrań w Polsce, potem tutaj… Nie kończyłem reżyserii nagrań, ale… chyba już dzisiaj mówiłem (śmiech) przede wszystkim wieloletnia praktyka i nauka pozwoliła mi wreszcie wprowadzić w życie to, o czym marzyłem i to stało się moją profesją w USA na długie lata.

Rozmawiamy w twoim Studiu Media Sound w Des Plaines, (przedmieścia Chicago – przyp. red) … konsolety, komputery, wyciszone ściany… a w kącie - jakby zapomniana – perkusja.

Oczywiście, gram mniej, to prawda, ale Media Sound Band wciąż koncertuje w polonijno-amerykańskich klubach. Udzielam także 

lekcji perkusji. Głównie jednak nagrywam, komponuję. W ponad 30-letniej działalności studia nagrań Media Sound w Chicago, wydałem dziesiątki płyt. Tu powstała między innymi znakomita płyta Stana Borysa "Niczyj".

Różnorodność stylów i wykonawców to było jak "melting pot" - amerykański tygiel, w skrócie - od bluesa do polki.

W Media Sound powstawały pierwsze śpiewane reklamy radiowe różnych biznesów polonijnych. W studio powstają również aranżacje  muzyczne dla środowiska polonijnego i amerykańskiego. Nadal jestem z ludźmi i dla ludzi i oddaję to, co mam – swoje umiejętności i  wrażliwość…

Studio Media Sound współpracuje również z polonijnymi teatrami. Tu nagrywamy spektakle Kingi Modjeskiej, piosenki Warsztatów

Teatralnych „Little Stars” Agaty Paleczny, zespołów ludowych takich jak przykładowo Polonia Ensemble, Gaik....oraz zespołów religijnych, działających przy parafiach. To są wspaniałe spotkania i doświadczenia. Uwielbiam współpracę z dziećmi - daje mnóstwo radości i dobrej energii!

A Lady Pank ciągle jest ze mną, chociaż w zupełnie innej formie. Po kilku latach samotności życie spłatało mi figla i pojawiła się

cudowna osoba, moja Helenka, która… jest  fanką zespołu... Lady Pank! właśnie. Szczególnie podziwia koncert zespołu Sopot 85. 

To ona zainteresowała się moją skromną osobą i znów Lady Pank ułożyło mi życie…

Z Helenką mamy różne charaktery, ale jest też ogromny szacunek, wspólne muzyczne pasje, marzenia, które realizujemy.

Wzajemnie się wspieramy i potrzebujemy. Nigdy nie za wiele rock and roll'a!

Czy umiemy sie bawic

ludzie i obyczaje / rozmowy

styczeń '24 / 1 (17)

Czy umiemy się bawić?

KAROLINA LEWESTAM

Zabawa nie jest rozrywką, ale praktyką kulturową pozostającą poza zwykłym życiem. Nie podlega regułom codzienności. Zawiesza obowiązujące prawa, wymaga innych zasad. Zabawa ma swoją świętą powagę.

karnawal.jpg

Gdzie pan się wybiera na karnawał?

Problemem badacza karnawału jest to, że wszędzie, z małymi wyjątkami, karnawał odbywa się w tym samym czasie. Z rzadka tylko można pogodzić ze sobą dwa albo trzy wydarzenia w jednym sezonie, ale w różnych miejscach. Dlatego uważam za swoje wielkie osiągnięcie, że udało mi się zobaczyć już prawie czterdzieści karnawałów. Każdy z nich był inny – pod względem kostiumów, masek, muzyki, zmienionego rytmu życia, jakiego mogłem przez kilka dni doświadczyć. (...) Karnawału takiego, jaki znamy z poprzednich lat, nie będzie.

Czy to źle?

Bardzo źle. Przez pandemię część karnawału nie mogła się odbyć. Proszę sobie wyobrazić, że w Bazylei, gdzie karnawał organizowany jest z wielkim rozmachem, ogłoszono z tego powodu żałobę. Wywieszono czarne flagi.

Żałoba po zabawie, która się nie odbyła?

Karnawał to nie tylko zabawa. Czasem nazywa się go piątą porą roku. A pora roku, jak wiadomo, musi nadejść, inaczej zapanowałby chaos. Jakby to było – przeżyć rok bez zimy?

Prof. dr hab. Wojciech Dudzik
(ur. 1959), teatrolog

i kulturoznawca, profesor

w Zakładzie Teatru i Widowisk

w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autor wielu książek, między innymi: Karnawały w kulturze (2005), Struktura

w antystrukturze. Szkice

o karnawale i teatrze (2013), Maska w kulturze współczesnej Europy. Teorie i praktyki (2020).

Mam kilkoro znajomych, którzy niechętnie przeprowadzili się do Kalifornii. Bali się, że będą tęsknić za zimą, za jesienią. Wystarczyło parę lat i mówią: „A po co komu zima? Najlepiej, gdy cały rok jest tak samo przyjemnie”. Z Kalifornii można wyjechać na narty w lipcu, a w zsekularyzowanym, zglobalizowanym świecie imprezę mogę sobie urządzić, kiedy mi się żywnie podoba.

Jeśli postrzega się karnawał jako imprezę, to rzeczywiście nie ma znaczenia, kiedy się ona odbędzie. Ale zabawa to tylko jeden wymiar karnawału – jest on przede wszystkim świętem. Święto zaś to coś koniecznego, powtarzalnego, odnawialnego. Święto to cykliczność, święta trzeba obchodzić wtedy, kiedy wypadają. Nie można sobie zorganizować Bożego Narodzenia w lipcu, bo nie miałoby to sensu. W XX wieku tylko wyjątkowo dochodziło do zaniechania praktyk karnawałowych, głównie ze względu na wojny. Ostatnio zdarzyło się tak chyba podczas wojny w Zatoce Perskiej w 1991 roku – uczestniczyli w niej także żołnierze europejscy i dlatego w ich krajach ojczystych odwołano karnawał. Tylko wojna wstrzymuje karnawał. Teraz też jesteśmy na wojnie, na wojnie z wirusem. Piąta pora roku jest znów częściowo wstrzymana. Ale powtarzam

z naciskiem: to sytuacja nadzwyczajna.

A dlaczego karnawał wypada właśnie w tym okresie?

Słowo „karnawał” pochodzi od łacińskich zwrotów carnem levare, carnelevare, czyli „porzucać mięso”, usuwać mięso z jadłospisu. Podobny rodowód ma nasz staropolski „mięsopust”. Karnawał przypada na okres między świętem Trzech Króli a wtorkiem przed Środą Popielcową, czyli odbywa się przed postem (stąd inne polskie słowo, „zapusty”). Jest więc wpisany w kalendarz liturgiczny.

W średniowieczu miał także aspekt ekonomiczny: organizowali go ci, którzy wkrótce na czterdzieści dni mieli stracić przychody

z handlu mięsem i nabiałem, czyli głównie rzeźnicy, mleczarze i hodowcy drobiu (którzy nawet jajek nie mogli sprzedawać, bo uważano je za płynne mięso). Najpierw świętowano i bawiono się tylko jeden dzień przed Popielcem, potem stopniowo rozciągano ten okres, tak by zaczynał się już od tłustego czwartku. Chodziło o to, żeby zdążyć pozbyć się zapasów tłuszczu, mleka i jaj – stąd te wszystkie tłuste karnawałowe wypieki: pączki, placki, faworki. Wtedy też kończył się okres zawierania małżeństw, bo w poście nie dałoby się ich skonsumować – łacińskie caro to nie tylko mięso, ale i ciało, porzucenie mięsa oznaczało także porzucenie cielesnych przyjemności. Miał też karnawał zawsze funkcje związane z wegetacją, rytmem przyrody, przejściem od zimy do wiosny; często uważano go za narzędzie wypędzania zimy i zła. Pamiętajmy też, że zimą ludzie mieli po prostu więcej czasu. Nie pracowali w polu.

W takim razie to zabawa, święto czy spisek rzeźników?

Karnawał ma wiele funkcji. Jest zabawą, świętem. Ma wymiar ekonomiczny. Jest także widowiskiem, do którego społeczności przygotowują się wiele miesięcy. Kiedy w Rio de Janeiro kończy się karnawał, następnego dnia wszyscy myślą już o kolejnym, żeby zdążyć się przygotować. Jest taki termin antropologiczny: widowisko kulturowe. Brytyjski antropolog Victor Turner, który badał ten temat jako jeden z pierwszych, mówił, że takie widowisko to rodzaj opowieści, którą ludzie mówią o sobie samych. To nie jest na pokaz. To historia, którą społeczność snuje dla siebie, reaktualizując dawne obrzędy. Owszem, jako badacz jeżdżę i oglądam cudze karnawały. Ale nie mogę się włączać, nie mogę być pełnoprawnym członkiem świętującej wspólnoty. Bo ktoś obcy może oglądać barwne widowisko, ale historii, którą karnawał opowiada pieśnią, muzyką, tańcem, strojem, nigdy do końca nie zrozumie. Karnawał służy potwierdzeniu własnej tożsamości. To nie jest zwykła zabawa, to ożywianie tradycji i próba dowiedzenia się czegoś o sobie. Johann Wolf­gang Goethe powiedział kiedyś – i to jest chyba najlepsza definicja – że karnawał nie jest fetą, którą ktoś wydaje dla ludu, ale fetą, którą lud wydaje dla siebie.

A jak to wygląda w Polsce? Wydaje mi się, że lepiej znam zwyczaje karnawału w Rio niż nasze. Nie wiem nawet, jak miałabym tu porządnie uczestniczyć w karnawale. Mogę iść do klubu, na bal – ale co poza tym?

Nasza sytuacja jest dość wyjątkowa, gdyż w XIX wieku, kiedy w Europie odradzał się karnawał mieszczański, w Polsce ze względów politycznych, z powodu przegranych powstań noszono, jak pisał poeta, czarne sukienki. Nie było powodu do zabawy i radości, ale nie było też wspólnoty, która mogłaby organizować karnawał. Społeczeństwo było rozwarstwione. Oddzielnie bawili się panowie, oddzielnie mieszczanie, osobno chłopi. Mamy tego świadectwa w literaturze, sceny, w których panowie się bawią, a chłopi im usługują, na przykład podczas kuligu przenoszą sanki przez strumień.

Czyli brak spójności społecznej zabrał nam karnawał?

Nie do końca. Karnawały u nas bywały i istnieją do dziś, obecnie nawet coraz prężniej się odradzają – ale zróżnicowane lokalnie. Są więc mazowieckie zapusty, są zapusty kujawskie, podkoziołek i cymper w Wielkopolsce, a na Śląsku babskie combry, czyli zabawy kobiet. Kobiety zwykle były wykluczane z karnawału, tam to zostaje wywrócone na opak – nie dopuszcza się mężczyzn. Kultywuje się też takie ciekawe zwyczaje, jak ścięcie śmierci w Jedlińsku pod Radomiem. To znakomite widowisko, bardzo stare, którego scenariusz w XIX wieku spisał miejscowy ksiądz. Odbywa się we wtorek przed Popielcem. W procesie sądowym śmierć skazywana jest na śmierć, jak paradoksalnie by to nie brzmiało.

Czyli śmierć powinna omijać Jedlińsk szerokim łukiem.

Być może wzięło się to stąd, że kiedy Jedlińsk jeszcze był miastem – bo obecnie jest wsią – wykonywano tam wyroki śmierci. I jako swego rodzaju antidotum na tę częstą obecność śmierci zaczęto skazywać na śmierć samą śmierć. To widowisko wciąż jest organizowane i coraz więcej ludzi jeździ je oglądać. Ale jedlińska śmierć to także symbol złej zimy, którą trzeba „zlikwidować”. W Polsce ze zwyczajami karnawałowymi mieszają się też zwyczaje kolędnicze. Weźmy na przykład dziady żywieckie – co roku na Żywiecczyźnie zespoły obrzędowe najpierw chodzą z kolędą po okolicy, a potem, podczas przeglądu Żywieckie Gody, pokazują się przyjezdnym. Warto się wybrać do Żywca albo do Milówki, to chyba najbarwniejszy 

noc_karnawałowa_160x110.jpg

Noc karnawałowa, fragment obrazu olejnego Iwana Kulika / fot. Galeria Personalart / domena publiczna

karnawał w Polsce; mamy tam też pochód, są przebrania, maski. Te wiejskie gody i zapusty najczęściej przybierają formułę „neoobrzędową”, czyli odgrywane są tam pewne scenariusze z przeszłości, ale pożenione ze współczesnością i imaginarium wizualnym z kultury popularnej.

Jakie jeszcze funkcje karnawału można uznać za szczególnie ważne?

Karnawał bywa też rodzajem zrytualizowanej rebelii, bo za jego sprawą ludzie starają się pozbyć czegoś, co im doskwiera w normalnym życiu. Gdybyśmy żyli na najlepszym ze światów, nie potrzebowalibyśmy karnawału, skoro jednak tak nie jest, próbujemy chociaż wstrzymać na chwilę bieg codzienności i przywołać rzeczywistość, której nie ma, ale marzymy, że mogłaby być. U Shakespeare’a pojawia się takie sformułowanie: „jest świat gdzie indziej”. I my ten świat, lepszy świat, w którym panuje wolność, równość, braterstwo, przyzywamy na chwilę w czasie karnawału. Nie mamy środków potrzebnych, by zmienić naszą rzeczywistość, więc uchylamy drzwi do innej.

Zatem rewolucja czy wentyl bezpieczeństwa?

Raczej wentyl, bo świat po karnawale wraca do zwykłego trybu i biegu. Życie toczy się dalej. Ale gdyby tego wentyla nie było, to prawdopodobnie wcześniej czy później doszłoby do rewolucji. Zresztą takie sytuacje się zdarzały. W Ivrei – to małe włoskie miasteczko w Piemoncie – jest taki obrzęd karnawałowy, który polega na rekonstrukcji sytuacji sprzed paru wieków, kiedy to pan feudalny żądał od młodych mężatek prawa pierwszej nocy. Zwyczaj obowiązywał, dopóki nie zaprotestowała jedna z panien młodych, córka młynarza. Podstępem zabiła władcę i wezwała do rebelii. Tak skończyło się jego panowanie, a dziś tę historię przypomina się w karnawale poprzez bitwę na pomarańcze. Ci, którzy grają zwolenników dawnego feudała, jadą na wozach wypełnionych tonami pomarańczy i są atakowani przez lud, który obrzuca ich swoimi pomarańczami. To regularna inscenizowana bitwa, a pod koniec dnia całe miasto brodzi po kostki w miąższu pomarańczowym. Wojacy mają na twarzach maski ochronne, bo pomarańcze to jednak dość poważna amunicja. Mówię o tym, żeby pokazać, że karnawał czasem też prowadzi do rewolucji.

Ale dopóki do niej nie doprowadzi, ma funkcję stabilizującą.

Tak. Odreagowaliśmy, wchodzimy w post i czekamy na odnowienie czasu.

Skoro karnawał opowiada nam coś o wspólnocie, w której żyjemy, to jak możemy go przeżywać, wiedząc – na przykład – że w lesie na naszej granicy giną ludzie? Czy jest psychologicznie możliwe budowanie narracji o sobie poprzez zabawę, kiedy wokół dzieje się tak źle, kiedy nasza wspólnota zawodzi?

To oczywiście bardzo trudna sytuacja, ale pamiętajmy, że w Polsce karnawał jest zjawiskiem marginalnym. Przypomnę tu klasyczną książkę Johana Huizingi Homo ludens z podtytułem Zabawa jako źródło kultury. Według Huizingi zabawa nie jest rozrywką, ale praktyką kulturową pozostającą poza zwykłym życiem. Nie podlega regułom codzienności. Zawiesza obowiązujące prawa, wymaga innych zasad. Trzeba więc na nią patrzeć inaczej niż na jakąś niepowagę. Zabawa ma swoją świętą powagę. Jeśli chcemy sobie wyobrazić, jak człowiek poprzez zabawę może odnosić się do nieszczęścia innych ludzi, to w Polsce dobrym przykładem będzie Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, której granie przybiera mocno skarnawalizowaną formę. Można przypomnieć też tradycje balów charytatywnych. Wspomniany już przeze mnie Victor Turner powiedział słusznie: „Sposób, w jaki ludzie się bawią, być może głębiej odsłania ich kulturę niż sposób pracy – daje bowiem wgląd w wartości serca”. Człowiek ma dwojakie oblicze: homo oeconomicus i homo ludens. Jedno uzupełnia drugie i gdybyśmy się nie bawili, odbiłoby się to na naszej pracy. Bez wyraźnego oddzielenia zabawy od codzienności nie moglibyśmy tej ostatniej znieść…

Nawet jeśli mamy w sobie pierwiastek homo ludens, to oddawanie się zabawie jest jednak pewnym luksusem…

Są różne rodzaje luksusu. Pamięta pani obraz Pietera Bruegla starszego Zabawy dziecięce z XVI wieku? Gdy go pani weźmie pod lupę – bo tam się bardzo dużo dzieje – to zobaczy pani, że dzieci, które się bawią, nie potrzebują żadnego „luksusu” w potocznym, dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nie potrzebują zabawek ani specjalistycznego sprzętu. Ich zabawa polega na naśladowaniu różnych codziennych i niecodziennych zachowań. Mocowanie się to już jest zabawa. Rzucanie patykiem to zabawa. Nie trzeba więc luksusu, wystarczy zawiesić czas codzienny i odpłynąć w inną rzeczywistość. Na wojnach dzieci też się bawią.

Święta nam się wymykają, przestają być potrzebne. Nie jesteśmy wspólnotą, więc nie mamy świąt – ale też nie mamy świąt, więc nie jesteśmy w pełni wspólnotą.

No tak, ale pan wciąż mówi w trybie opisowym: dzieci tak robią, człowiek tak robi.

A ja pytam normatywnie: czy powinien? Kiedy stoimy na pokładzie na wpół zatopionego statku, a wokół nas toną ludzie, może przydałaby się odrobina powagi?

O powadze zabawy już wspominałem. Przywołam więc jeszcze raz Huizingę: „Charakter ludyczny może stanowić cechę najwznioślejszych czynności”.

Tak. Ale powiedzmy, że teraz kupuję sobie piękną suknię za tysiąc złotych, idę na wykwintny bal i tańczę do rana… Po powrocie byłoby mi jednak trochę wstyd, że ja tak mogę, a tak wielu innych nie.

Ja też jestem zwolennikiem egalitaryzmu, ale on jest możliwy chyba tylko w karnawale, gdzie na dodatek każdy przybiera inną tożsamość. Proszę spojrzeć choćby na Rio. Tam panują na co dzień ogromne nierówności społeczne, a jednak w karnawale wszyscy bawią się razem. Jasne, są tacy, których nie stać na strój do samby, ale nawet oni – może najbardziej – czekają na widowisko, na powiew innego świata. Na przypomnienie, że „jest świat gdzie indziej”. Jestem pewien, że likwidacja karnawału wcale nie przyczyniłaby się do poprawy warunków społecznych, a wręcz przeciwnie. Jest taki znakomity film Andrzeja Fidyka, Karnawał – największe party świata, zrealizowany dla BBC. Pojawia się w nim też wątek karnawałowego luksusu. Pewien kreator kostiumów karnawałowych, które są obszyte „złotem”, piórami, świecidełkami i innymi ozdobami, mówi tam: „Lud lubi luksus, tylko intelektualistom podoba się bieda”. Lud lubi luksus, choćby pozorowany – dodajmy. Bo w tych pozorach zawiera się nadzieja. Dlatego, notabene, w Rio nie będzie rewolucji.

A czy w Polsce, gdzie chłopi i panowie zawsze bawili się osobno, jest szansa na jakiś rodzaj zabawy, która byłaby wspólnototwórcza, która budowałaby spójną narrację o nas?

Przytoczę jeszcze jeden cytat z filmu Fidyka: „Każdy kraj ma taki karnawał, na jaki zasługuje”. Prosta i brutalna odpowiedź na pani pytanie brzmi więc: nie. Zorganizować można jedną czy drugą imprezę, ale potrzebna byłaby jeszcze wspólnotowa tradycja. W Bazylei już dzieci w przedszkolach uczą się grać na flecikach piccolo i werblach, bo to tych instrumentów używa się w karnawale. Na zajęciach plastycznych robią maski. A kiedy ojciec „idzie do karnawału” – bo takiej formy się czasem używa – to dziecko idzie wraz z nim, w swoim własnym stroju. Takie dziecko nie będzie pytało, dlaczego idzie na karnawał – po prostu idzie, bo jest karnawał. A u nas?

U nas smutno, bo tak mało jest rytuałów łączących… Mówił pan o zdrowiu wspólnoty, które przychodzi dzięki cykliczności świąt. A mnie cały czas męczy pytanie: czy aby na pewno jest nam to potrzebne? Coraz mniej czujemy ten święty rytm czasu, coraz bardziej rok się nam „wypłaszcza”. Pytanie, czy naprawdę jest nam z tym źle.

Teraz na przykład mamy cały rok w sprzedaży pomidory i ogórki, prawda? Rytm sezonowy uległ zaburzeniu. Podobnie w zglobalizowanym świecie cykliczne święta odgrywają mniejszą rolę. Wrócę na moment do pani znajomych z Kalifornii. Proszę o nich pomyśleć: zachwycają się możliwościami, jakie daje im nowe miejsce pobytu, ale w ten sposób tracą pamięć własnej kultury. Pozostaje im wyprawa do polskiego sklepu po kiszone ogórki i twaróg. W takiej sytuacji święta faktycznie się nam wymykają, przestają być potrzebne. Nie jesteśmy wspólnotą, więc nie mamy świąt – ale też nie mamy świąt, więc nie jesteśmy w pełni wspólnotą.

Wciąż jednak nie wiem, czy to jest dla nas niedobre. Bo co w tym fundamentalnie złego, że mogę pójść na imprezę jesienią, a maliny jeść w lutym?

A mają jakikolwiek smak te zimowe maliny i pomidory? Przyznam, że jestem miłośnikiem szparagów, ale smakują mi dlatego, że czekam na nie cały rok. Po to jest też święto! „Kocham karnawał – mówi jedna z bohaterek filmu Fidyka. – Dla niego żyję i pracuję cały rok”. Powiem prowokacyjnie: żal tych ludzi, którzy nie potrafią się otworzyć na święto.

Ja widzę w tym też element rebelii indywidualistycznej. Młodsi odrzucają sztywne ramy tradycyjnego rytmu, bo nie chcą uczestniczyć w aktywnościach narzuconych im z zewnątrz.

Ale to również kwestia globalizacji populacyjnej, że tak to ujmę. Jesteśmy wymieszani i mieszają się też nasze zwyczaje; nie ma tej jedności, która jest warunkiem należycie przeżytego karnawału. Odtwórca roli kata w Jedlińsku, tego, który dokonuje ścięcia śmierci, opowiadał mi, że on – mieszkając już gdzie indziej – od ponad dwudziestu lat przyjeżdża do Jedlińska tylko po to, żeby uczestniczyć w tym obrzędzie. Tym, co podtrzymuje jego więź z rodzinną miejscowością, jest właśnie to święto, i jeśliby go nie było, nie miałby po co tam wracać.

A skąd u pana takie zainteresowanie karnawałem?

Sam do mnie przyszedł. Wykładałem przed laty na Uniwersytecie w Tybindze, ale mieszkałem w sąsiednim miasteczku Rottenburg, które okazało się prawdziwą twierdzą karnawału szwabsko-alemańskiego. Dowiedziałem się o tym, kiedy pewnego zimowego dnia usłyszałem pod oknem dźwięk dzwonków. Gdy wyjrzałem, zobaczyłem na dole przedziwnego stwora w drewnianej masce i oryginalnym kostiumie, obwieszonego dzwoneczkami – tak przekonałem się na własnej skórze, że przedmiot badań naukowych czasem przechadza się po ulicy.

Musimy chyba zarządzić w Polsce odgórnie wspólny karnawał.

(śmiech) Proszę spróbować. Ale nie wróżę pani powodzenia.

(źródło: Pismo. Magazyn opinii)

W kontrze do gwiazd

ludzie i obyczaje / rozmowy

grudzień '23 / 12 (16)
Jakub Jozef Orlinski_edited.jpg

W kontrze do gwiazd

Jakub Józef Orliński / fot.: Hélène Pambrun / Usta Magazyn

Monika Brzywczy: Widzę, że mamy te same słabości ostatnio… do słodyczy w "Kukułce". 
Jakub Józef Orliński: Uwielbiam! Mam studio w pobliżu i często robię sobie przerwę na kawę i coś słodkiego. Najbardziej lubię waniliowe eklerki i serniki – mógłbym jeść je codziennie.

Wiem to z konta na Instagramie, gdzie bardzo otwarcie dzielisz się swoim życiem, właśnie wskazując miejsca, w których bywasz codziennie. A przecież masz rzesze fanów – nie doskwiera ci potem brak prywatności?
Zdarza się. Byłem raz z koleżanką w Luksemburgu. Jedliśmy lunch koło tego słynnego napisu „I Love Luxembourg”, no i trochę nieopatrznie wrzuciłem od razu relację. Dosyć szybko pojawiła się grupa młodych ludzi, którzy zaczęli nas zagadywać. Od tamtej pory postuję dopiero wtedy, gdy już wyjdę z danego miejsca. Ale nie wyobrażam sobie z kolei, że ktoś inny miałby prowadzić moje konto. Zajmuje mi to sekundy, a myślę, że dzięki temu jestem dla ludzi autentyczny. Chcę, żeby tak zostało. To jest też rodzaj pamiętnika. Znajomi mnie prosili, żebym coś wrzucał na Instastories, bo chcieli wiedzieć, co u mnie słychać, skoro rzadko się spotykamy.

To wyjątek wśród muzyków klasycznych. Oni raczej nie prowadzą własnych kont w social mediach. A ty jesteś bardzo szybki

i spontaniczny w swoich relacjach. Podobnie chyba w życiu zawodowym?
To fakt, jestem takim „napinaczem”. Jak wakacjuję, to też bardzo aktywnie. Ostatnio pojechałem z przyjaciółmi w góry, wstawaliśmy

o 5.30 i ruszaliśmy na szlak. Było cudownie. Nie byłem w polskich górach od 20 lat! Jestem typem, który lubi czynny wypoczynek, na plaży nie umiem leżeć. Raczej wolę sobie pograć w minigolfa czy softballa. Na odpoczynek jeszcze przyjdzie, mam nadzieję, czas.

Pandemia cię nie zatrzymała?
Nic się nie zmieniło, poza tym (...) że musiałem odpuścić wiele zaplanowanych nagrań i koncertów. Ale momentalnie ogarnąłem sobie mnóstwo innej pracy. Zrobiłem z przyjacielem materiał na mój trzeci album i materiały wideo. Ludzie nie rozumieją, że zupełnie inaczej trzeba się przygotować do koncertu, a inaczej do nagrań. Na występie liczą się emocje i można wiele rzeczy ukryć. Podczas nagrań ważny jest każdy szczegół, wszystko słychać, wyłapuje się każdy detal – konieczna jest więc precyzja, wszystko musi być idealne. Planowanie płyty trwa czasami nawet 1,5 roku. Ostatnie miesiące wykorzystałem na ćwiczenia, przygotowania, na rzeczy, na które zazwyczaj brakuje czasu. Jestem perfekcjonistą, chcę, aby to, co nagrywam, miało super jakość, bo mam świadomość, że to zostanie utrwalone w sieci i na innych nośnikach. Ale tak w ogóle to lubię ruch, akcję, lubię obserwować, poznawać ludzi, nowe kultury, chłonąć.

Zawsze taki byłeś?
Chyba tak. Myślę, że to dzięki moim rodzicom, z którymi sporo podróżowałem. Każdego roku jeździliśmy w marcu na Chopok na narty, a latem do Dębek. Ale również do Grecji, Włoch, Norwegii, Szwecji. Dużo tego było.

Dobre dzieciństwo. Masz rodzeństwo?
Tak, starszego brata, ale wychowałem się w dużym domu na warszawskim Żoliborzu, w którym mieszkali też moi bracia i siostry cioteczne. Mam więc siedmiu braci i dwie siostry. Zawsze byliśmy bardzo blisko. Dziadkowie z obu stron to architekci, tata i mama – graficy.

Projekt-bez-tytułu-_edited.jpg

Jakub Józef Orliński / fot.: Hélène Pambrun / Usta Magazyn

Artystyczna rodzina. 
Bardzo! Nawet babcia – dentystka – robi protezy, czyli rzeźbi w zębach [śmiech]. Moja mama często pracowała w domu – malowała. Tata został grafikiem komputerowym i pracował poza domem. Obserwowałem, jak tworzą, ale niestety nie mogłem w sobie znaleźć żadnego talentu. Próbowałem, zdałem do liceum plastycznego, ale po dwóch latach mozolnych prób rysowania zrozumiałem, że nic z tego nie będzie i zaproponowałem mojej nauczycielce, że będę pozował reszcie klasy. Widziała, że wcześniej na maksa się starałem, więc odpuściła mi i się zgodziła. A ja miałem czas, żeby czytać o muzyce i szykować się do egzaminu na Uniwersytet Muzyczny.

Śpiewałeś w domu jako dziecko?
Niespecjalnie, ale kiedy jeździliśmy autem na wakacje, zawsze grała w nim muzyka. Sting, Cher, Czerwony Tulipan, trochę klasyki. Dużo bardzo zróżnicowanych klimatów! Już w wieku ośmiu lat zacząłem śpiewać w amatorskim chórze Gregorianum.

A czego słuchałeś jako nastolatek?
Na walkmanie pamiętam kasety Offspring, bo kilka ich kawałków było w grze „Tony Hawk’s 2”. A ja już wtedy jeździłem na deskorolce i miałem na to dużą zajawkę. Ale próbowałem też masy innych rzeczy: akrobatyki, tenisa, capoeiry, nart, snowboardu, rolek. Nigdy się nie szufladkowałem, nie fiksowałem, że lubię tylko to i koniec.

Te dwa skrajnie różne światy – klasyka i deskorolka – nie kłóciły się ze sobą?
Nie bardzo, po prostu nie przenikały się specjalnie, nie opowiadałem im o sobie nawzajem. Dzięki desce poznałem chłopaków z marki Turbokolor. Od nich dostawałem stare buty

i deskorolki – sam nie miałem na to pieniędzy. Zacząłem z nimi pracować jako model,

a potem w magazynie, gdzie czasami trzeba było i ze dwa tysiące skarpet przeliczyć.

Wow, ciężka robota!
Tak było! Ale nie bałem się tego, chciałem zarobić jakieś pieniądze. Potem już na Uniwersytecie Muzycznym postanowiłem nie brać pieniędzy od rodziców i miałem okresy, w których żyłem naprawdę biednie, na tak zwanej bułce z serem i kefirku. Dzięki temu bardzo potem doceniałem pierwsze większe zarobione pieniądze.

Kiedy szala przechyliła się w stronę muzyki?
W liceum. Widziałem już, że plastyka nie jest dla mnie. A dużo wtedy imprezowaliśmy, właściwie żyło się od piątku do piątku, od imprezki do imprezki – złote czasy domówek. A z chłopakami z breaka chodziłem też do klubów. Wyimprezowałem się na maksa. Ale zupełnie nie wiedziałem, co zrobić dalej z życiem. Jedynym, co sprawiało mi wielką przyjemność i satysfakcję, było  śpiewanie

w chórze. Wiele zawdzięczam Berenice Jozajtis, naszej dyrygentce, i Leszkowi Kubiakowi. Nauczyli mnie muzykalności

i podstawowych zasad współżycia w grupie. Jeździłem z nimi wszędzie, spędzałem czas na koloniach. Rozstrzał wiekowy w naszym chórze był duży, chłopcy mieli od 8 do 18 lat. Od tamtej pory nie mam problemu z wchodzeniem w nowe sytuacje. Łatwo się oswajam

i łapię kontakt z osobami w różnym wieku. Jakbyś wrzuciła mnie w tłum ludzi, których zupełnie nie znam, nie byłby to dla mnie problem niezależnie od tego, czy mieliby 12 czy 68 lat. Byłem muzykalny, ale o harmonii i teorii muzyki nie miałem wtedy zbyt wielkiego pojęcia. Byłem fanatykiem zespołu The King’s Singers, męskiej grupy wokalnej. Marzyłem, by śpiewać tak jak oni. I potem założyliśmy taką ośmioosobową grupę, w której śpiewałem jako kontratenor, bo taka akurat była potrzeba.

Ten okres cię ukształtował?
Nauczyłem się być jednym organizmem z całym zespołem. Ludzie, którzy od początku są kształceni jako soliści, rzadko to potrafią.

A ja do dziś korzystam z tej umiejętności pełnego zjednoczenia. To prawda, że w operze solista jest twarzą całego zespołu, ale równocześnie staje się jednym z wielu instrumentów, śpiewa z orkiestrą, z dyrygentem – oni wszyscy są tak samo ważni. Zawsze zwracam uwagę, by moja orkiestra czy poszczególni muzycy byli wymieniani jako współtwórcy płyt i koncertów.

Walczyłeś na maksa!
Tak! I powiem ci, że dobrze mi to zrobiło, bo już teraz spełniłem wszystkie swoje marzenia. Przed trzydziestką. Teraz już mogę sobie na luźno robić to, co chcę – co się wydarzy, to się wydarzy!

Do planów jeszcze wrócimy, ale przez chwilę zajmijmy się twoim głosem, który naturalnie brzmi jak…
Bas‑baryton. Ale nie wiem, czy wiesz, że każdy facet może być kontratenorem, to po prostu pewna modulacja strun głosowych. Kiedy śpiewasz swoim naturalnym głosem, wszystkie struny wibrują, a kiedy kontratenorem, to tylko ich brzegi.

Nie miałeś z tym problemu? Powiedzmy sobie szczerze – to nie jest specjalnie męski głos.
Kiedy zaczynałem, bardzo się wstydziłem, nikomu nic nie mówiłem, nikogo raczej nie zapraszałem na swoje koncerty. Ale potem, jak już dużo jeździłem za granicę, zobaczyłem, że kontratenorzy nie są taką rzadkością, jak u nas. A przy okazji, dzięki temu, że w tym samym czasie tańczyłem breakdance, zacząłem obserwować, jak praca z ciałem wpływa na emisję głosu. I bardzo dużo się  nauczyłem. Zrozumiałem, czego absolutnie nie mogę robić przed koncertem.

Czego?
Oj, to moja tajemnica, ciężko wypracowana. Nie wszystko mogę zdradzić, ale na przykład na pewno nie mogę jeść hinduskich potraw ani pić wina. Przed koncertem muszę pobyć sam, poćwiczyć, rozśpiewać się. Bardzo pomaga mi rozciągnięte, wyćwiczone ciało, pewna swoboda ruchu na scenie. Głos to całe ciało! Jeśli ktoś śpiewa i napina kciuk, to już traci cenny tlen, który może przeznaczyć na emisję głosu.

Jakub Jozef Orlinski.jpg

Jakub Józef Orliński, polski kontratenor i tancerz przed War Memorial Opera House w San Francisco /  fot.:: Laura Morton / Opera San Francisco

Duża świadomość ciała!
Tak, to właśnie dzięki breakingowi. Choć na początku wszyscy mnie hejtowali, mówili, że jeśli nie przestanę tańczyć, to nigdy nie będę dobrym śpiewakiem.

Dlaczego?

Bo breaking jest bardzo kontuzjogenny – nie da się kręcić na głowie i być luźnym w okolicach gardła. W niektórych figurach trzeba napiąć ciało, inaczej można sobie zrobić krzywdę. Ale ja bardzo poważnie podchodzę do tego, co robię, więc każdą rzecz dokładnie przeanalizowałem, wiem, że nie mogę wykonać wszystkiego przed występem, ale mam takie swoje ćwiczenia, rozruch, które pomagają obudzić cały system oddechowy. Wypracowałem sobie taką własną metodę. Każdy śpiewak ma swoją – to sekret, ale jednocześnie po prostu bardzo dokładna autoobserwacja.

Podróżujesz w specjalnej masce…
Bardzo dużo jeżdżę po świecie i nie stać mnie na to, by coś 

złapać w samolocie, to kompletnie rozłożyłoby mój napięty grafik. Używam więc specjalnej maski, Humidiflyer, dzięki której oddycha się własnym powietrzem, nawilżanym przez specjalny filtr.  Można używać jej w pociągu, w samolocie, taksówce. Mam zresztą cały set podróżny, poza maską używam słuchawek z redukcją hałasu, okularów lustrzanych (nie lubię, jak ludzie widzą, że śpię). Zawsze biorę swoją ulubioną bluzę z głębokim kapturem, czasami szalik. Tak sobie zipuję w ukryciu [śmiech]. Mam też mały notesik,

w którym zapisuję różne rzeczy. Podróż to dla mnie rodzaj medytacji, odpoczynku od ludzi, czas na wymyślanie nowych rzeczy.

Śpiewacy operowi słyną z ekscentrycznych życzeń, stylu życia. Ty masz jakieś słabości lub fanaberie?
Fanaberie – nie. Prawie nie wydaję pieniędzy, noszę ciuchy, które kiedyś dostałem na sesjach, czy po pokazach. Jestem minimalistą, bo bardzo dużo się przemieszczam, wciąż podróżuję. Jak miałbym się zabrać z większą ilością rzeczy? Do niedawna nie miałem nawet stałego miejsca. Mam swój pokój w domu rodzinnym, a w nim stare meble, wszystkie programy z koncertów. Kolekcjonuję je, żeby pamiętać, gdzie byłem, bo czasem jestem w czterech krajach w ciągu miesiąca. Trudno to spamiętać. A jeśli chodzi o moje potrzeby zawodowe, to zależy mi tylko na pustej sali przed koncertem, żebym mógł się w samotności skoncentrować i przygotować. Potem przez długi czas jestem na sali wśród tłumu, muszę dać ludziom dużo energii. Jestem takim śpiewakiem, który oferuje wiele: długi program na pełnym speedzie, często śpiewam aż 14‑15 arii w trakcie wieczoru. To wymaga dużej mocy i wytrzymałości, dlatego właśnie ciało jest tak ważne w mojej pracy. Po takim koncercie jest tyle adrenaliny, że nie śpię do 3 w nocy i zjadam dwa obiady. Mam też swoje sposoby na złe samopoczucie przed występem. Na szczęście jeszcze nie odwołałem żadnego z moich występów.

Jakub Jozef Orlinski 2.jpg
Jakub Jozef Orlinski 3.jpg

Kontratenor i tancerz Jakub Józef Orliński w roli Orfeusza w „Orfeuszu i Eurydyce” (Christoph Willibald Gluck) w San Francisco Opera /fot.: Matthew Washburn / Opera San Francisco

O czym myślisz, jak śpiewasz?
Różnie, ale generalnie mam taką filozofię, że jeśli publiczność ma się dobrze bawić, to ja też muszę. Często więc odpinam wrotki

i bawię się z moją orkiestrą, zmieniam ornamenty, podpuszczam ich, improwizujemy. Każdy koncert jest niepowtarzalny, nie da się go zaśpiewać tak samo, za każdym razem istnieje tylko tu i teraz. Spontaniczność w operze to raczej rzadkość. Pokazujesz, że ten dość skostniały gatunek sztuki ma szansę ulec zmianie. Nie tylko ja – jest wielu śpiewaków, których już nie interesuje stanie w kostiumie na scenie i statyczne śpiewanie. Chcą chodzić, skakać, grać. Oczywiście wciąż jest miejsce na bardzo konserwatywną operę, zawsze znajdą się tacy, którzy ją lubią. Ale na szczęście jest też młode pokolenie, które pracuje z reżyserami i choreografami równocześnie.

Kogo warto w tym świecie obserwować?
Teda Huffmana czy Jamesa Darraha – z oboma reżyserami miałem już przyjemność pracować. Niesamowite pomysły, superenergia. Poza tym Jean Bellorini i Robert Carsen.

Ale to wciąż są wielkie produkcje, gigantyczne budżety. (...)  Czy to jeszcze ma sens?
Trudno
przewidzieć, ale przypomniało mi się, jak z Tedem pracowaliśmy nad operą „Rinaldo” we Frankfurcie, a dokładniej

w Bockenheimer Depot – przestrzeni, w której dawniej naprawiano pociągi. Dziś jest wykorzystywana w celach kulturalnych, ma świetną akustykę. Ted zrobił bardzo minimalistyczny spektakl – w zupełnie ciemnym pomieszczeniu, doskonale wykorzystując zastane elementy przestrzenne: filary czy spadki. Występowało kilkoro tancerzy i śpiewaków. Na początku wystraszyliśmy się, że to będzie zbyt minimalistyczne, ale wyszło wspaniale i bardzo angażująco. Śpiewacy i aktorzy mocno wykorzystywali swoje ciała, fizyczność. Jeśli na scenie była walka – to prawdziwa, namacalna! Marzyłem od dawna, żeby zaśpiewać rolę Rinalda, no i się dało.

No właśnie, dlaczego tak bardzo lubisz barok?
Bo jest w nim wiele uczuć i kontrastów. I dużo wolności. Większość jest zapisana w nutach, ale mimo to pozostaje wiele momentów, w których kompozytor zostawia wykonawcy wolną rękę. Jeśli znasz styl, możesz działać w jego ramach, a czasami wychodzić poza nie. O tym napisałem swoją pracę licencjacką, a potem magisterską.

O strukturach, które zostawiają wolność?
Tak, ja to uwielbiam. Trzeba najpierw oprzeć się na konkretnych ramach, żeby móc poza nie wykraczać, wchodzić w dialog

z klasycznymi zasadami. Staram się wychodzić z dobrze mi znanych stref komfortu, robić rzeczy nieprzewidywalne. Dlatego na przykład zgodziłem się ostatnio na kolaborację z Pepsi. Nie wszyscy pewnie to zrozumieją, ale dla mnie to było ciekawe doświadczenie. Nie mówiąc też o kwestiach zarobkowych. Ja jestem artystą freelancerem, w czasach COVID‑u straciłem właściwe wszystkie projekty. Oczywiście poradzę sobie, zdarzyło mi się już nawet w tym okresie śpiewać prywatne minirecitale dla jakichś ludzi. Ale sytuacja nie jest łatwa. Wszystkie występy, premiery zostały odwołane. Zresztą ja już się przyzwyczaiłem do tego, że ludzi szokuje, kiedy śpiewak operowy zaczyna kręcić się na głowie, tańcząc breakdance.

Można znaleźć wolność w operze?
I to dużą! Dostaję jakiś zapis nutowy, mam swoje partie, ale to, jak je zinterpretuję, w jaki sposób dojdę z punktu A do punktu B, to już jest moja broszka. Uwielbiam improwizować, zazwyczaj sam proponuję reżyserowi jakiś charakterystyczny rodzaj gestu czy ruchu. Gadamy o tym, budujemy to razem. Bywa i tak, że mam na scenie partnerów‑śpiewaków, którzy nie są gotowi na zmiany

w choreografii. Szanuję to i nie zawsze szaleję. Na szczęście jest sporo ludzi, którzy wczuwają się w moją grę. Wtedy jest najlepiej.

Opowiedz o tym słynnym występie w krótkich spodenkach dla radia France Musique.

Nagranie obejrzało aż sześć milionów ludzi. To szaleństwo! Wiele z nich mówiło, że śpiewanie arii w takim stroju to – delikatnie mówiąc – innowacja w świecie opery. To był zupełny przypadek. Mieliśmy premierę opery „Erismena” na Festiwalu d’Aix‑en‑Provence, więc oczywiście wieczór z bankietem i zabawą. Koło 1 w nocy zadzwoniła do mnie dziewczyna z administracji festiwalu, że odpadł im ktoś z nagrania radiowego na następny dzień, i czy ja bym tego nie zrobił. Jestem śpiewakiem, więc oczywiście lubię śpiewać [śmiech]. No i w euforii zabawy od razu się zgodziłem, pomyślałem, że jeśli dla radia, to luz. Nazajutrz przyszedłem na patio, gdzie był nagrywany program, w tych krótkich spodenkach, nic innego ze sobą nie miałem, a było już za późno, żeby biec do domu się przebrać. Południe Francji, lato, nawet o 18 były tam pewnie ze 34 stopnie, a ja i pianista ubrani bardzo wakacyjnie, pewni, że nagrywamy audio… Okazało się, że są nie tylko kamery, ale i publiczność. Nie było odwrotu, trzeba było po prostu wyjść i zagrać.

I chyba właśnie ten dysonans między strojem a pięknym wykonaniem i pewna nonszalancja, sprawiły, że to nagranie ma tak ogromną liczbę wyświetleń.
Tak myślę. Plus to, że jest to Francja, w której jestem bardzo rozpoznawalny. W Polsce śpiewacy operowi nie są tak powszechnie znani, jak tam. We Francji śpiewam na świętach narodowych, bardzo dużo występuję, wszystkie koncerty mam szybko wyprzedane,

a jak lecę samolotem, to ludzie mnie zaczepiają. Oznacza to chyba, że tamtejsze społeczeństwo trochę więcej wagi przykłada do muzyki klasycznej.

Co jeszcze chciałbyś zrobić przed trzydziestką? Kiedy to wypada?
W grudniu. O, jeszcze wiele rzeczy. Ale generalnie postanowiłem, że jak trafi mi się propozycja, na którą normalnie odpowiedziałbym „nie”, to teraz powiem „tak”. Jedną z takich rzeczy było poprowadzenie warsztatów w Opera Studio w Zurychu. Poproszono mnie, żebym opowiedział, jak rozmawiać z zespołem kreatywnym, czyli dyrygentem, reżyserem, choreografem, oświetleniowcami. Z tymi wszystkimi ludźmi, którzy w operze pracują na stałe. Mówiłem też o tym, jak być freelancerem, jak prowadzić social media. Bo ja przez wiele lat byłem swoim własnym agentem…

A teraz?
Teraz oczywiście mam już agenta od kilku lat. Ale przez długi czas robiłem to sam i musiałem się tego dobrze nauczyć. Jak prowadzić negocjacje, czego wymagać, czego oczekiwać. Na warsztatach było wielu bardzo utalentowanych młodych śpiewaków, a ja często od nich kilka lat młodszy – to było wyzwanie.

Twoje życie to „plan” czy „no plan”?
Jedno i drugie! W świecie opery jest tak, że wiesz dokładnie, co będziesz robił w kolejnym
roku, więc w życiu prywatnym wolę brak planu. Uwielbiam swobodę i dni wolne od pracy, bo zazwyczaj muszę wstawać o 7, żeby o 10 już być na próbie. Takie dni jak dziś, bez obowiązków i planów, spędzam jak chcę. Świadomość, że mogę się położyć na podłodze i poczytać książkę, zadzwonić do kogoś albo pójść na kawę do Kukułki i że nie muszę się nigdzie spieszyć – uwielbiam. To luksus. Czas jest najbardziej cenną rzeczą, którą mam,

i muszę nią władać mądrze.

A świat? Masz jakąś wizję, w jakim kierunku zmierzamy?
Trudno powiedzieć, ale wiem jedno – jeśli byłoby trzeba, mógłbym nawet jutro skończyć karierę śpiewaka i w jednej chwili się przebranżowić. Zostałbym stolarzem albo ogrodnikiem. Coś bym sobie na pewno znalazł. Muzyka jest dla mnie oczywiście superważna, więc zupełnie bym jej nie odpuścił, tylko na przykład nauczyłbym się w końcu lepiej grać na fortepianie albo bym jej po prostu dużo słuchał… Trudno mi stwierdzić, w jakim kierunku to wszystko zmierza, ale na pewno ludzie są spragnieni sztuki żywej. Potrzebują kontaktu, tej unikatowej magicznej chwili, w której doświadcza się muzyki. Garstka ludzi zamknięta w jednej przestrzeni przeżywa to samo. To jest piękne i niezwykłe! Gdy ktoś mnie pyta, jaki był mój najlepszy koncert, nie wiem, co odpowiedzieć, trudno wybrać jeden.

Nie mów! Na pewno w swojej karierze przeżyłeś coś spektakularnego, o czym zawsze marzyłeś.
Fajnie zaliczyć wspaniałe sale operowe, ale czy lepiej śpiewać w Carnegie Hall, które ma cztery tysiące miejsc, czy w malutkim teatrze, który mieści zaledwie 80? Nie wiem. W takim teatrze jesteś w stanie zrobić wszystko, możesz zawładnąć publicznością tak, że nie da się tego z niczym porównać. Stres jest wtedy większy, bo widzisz każdą twarz. A przy kilku tysiącach ludzi to jest jak plazma, widzisz coś rozmytego – śpiewasz z całych sił i doznania są niesamowite, ale to po prostu inny rodzaj doświadczenia.

Żyjesz standardowo?
Absolutnie niestandardowo i standardowo zarazem! Ale masz klasyczne marzenia. Gdzieś czytałam: zostać ojcem, założyć rodzinę… Oj, tak bardzo bym chciał, ale chcę być aktywnym tatą. To wymaga czasu, więc chyba jeszcze nie teraz. Potrzebuję jeszcze wolności, nie jestem na to gotowy. Mój brat jest dla mnie super przykładem takiego ojca.

Najbardziej szalona rzecz, którą zrobiłeś w życiu?
Wiele! Tańczyłem na środku ulicy w Tajlandii, była impreza, zatrzymaliśmy ruch, wskoczyliśmy ze znajomymi na tył ciężarówki

i tańczyliśmy. I takie momenty są najcenniejsze. Uwielbiam, kiedy życie przekracza moje wyobrażenia, kiedy kompletnie mnie zaskakuje, a ja wychodzę poza ramy tego, co już znam i przeżyłem.

Nie poprawiam swiata...

ludzie i obyczaje / rozmowy

listopad'23 / 11 (15)
marynarka.jpeg

Nie poprawiam świata,
tylko za małe marynarki

Ubiór nas obnaża, jest obrazem naszej osobowości, charakteru, nastroju. Opowieścią o nas samych – mówi Sebastian Żukowski, mistrz krawiecki

w rozmowie z Juliuszem Ćwieluchem (wszystkie zdjęcia - domena publiczna)

Juliusz Ćwieluch: Czego dowiadujemy się o ludziach, szyjąc im ubrania?

Sebastian Żukowski: Że każdy ma jakąś wadę.

To znaczy?

Ty masz na przykład figurę z obniżonym ramieniem. Na dodatek chodzisz zgarbiony. Przy takiej budowie ciała marynarka ze sklepu będzie się wydawała źle dopasowana. Gdybyś był moim klientem, to tak modelowałbym formę, żeby jedną stronę marynarki uszyć nieznacznie dłuższą.

Większość ludzi ma jakąś niedoskonałość. Jedni mają krótszą nogę, inni przekrzywiony bark. Pokrzywione kręgosłupy ma w zasadzie większość. Oczywiście w różnym stopniu. Teraz plagą są wysunięte do przodu biodra. To od telefonów komórkowych.

Co mają biodra do telefonów?

Telefony mają małe wyświetlacze i ludzie się pochylają, żeby lepiej widzieć ekran. Przy komputerze też się garbimy. Ciało, rekompensując zgarbienie w wyższej partii kręgosłupa, wypycha biodra do przodu, żeby zachować równowagę sylwetki. Ludzie mają coraz słabsze mięśnie brzucha, co też nie pomaga. Dlatego moja praca polega głównie na maskowaniu niedoskonałości.

A ja myślałem, że na ubieraniu ludzi.

Ubieranie to wisienka na torcie. Najpierw trzeba pochować brzuchy, wyprostować pogarbione barki, ukryć nieproporcjonalne ręce. I wiele innych mankamentów. Wszystko ma znaczenie. Jeśli na co dzień chodzisz zgarbiony, to przed lustrem automatycznie się prostujesz i guzik będzie w dobrym miejscu. Ale w czasie chodzenia będzie już za nisko. Krawiectwo to sztuka wydobywania tego, co w człowieku piękne, i ukrywania tego, co niedoskonałe.

Sztuka manipulacji.

Wolę mówić: modelowania.

Modelować można społeczeństwo.

Nasze modelowano chyba zbyt intensywnie. Polak zawsze dawał sobie wejść na głowę. Jak nie zaborcy, to komunistom, jak nie komunistom, to politykom. Czasem mam takie myśli, że głupio się urodziłem. Gdybym mógł wybierać, to chciałbym być Holendrem albo Włochem.

Zawsze możesz się tam przeprowadzić.

To, co mi przeszkadza, siedzi w człowieku od urodzenia. Nie da się przed tym uciec. Jedyne, co można, to próbować to naprawiać. Ja naprawiam wygląd, bo na tym się znam. Kiedyś mi się wydawało, że Polacy wyglądają tak, jak wyglądają, bo ich nie stać na te wszystkie wełny, kaszmiry, kraty księcia Walii i subtelne prążki. Ale po prawie trzydziestu latach w krawiectwie myślę, że to nie jest bieda w portfelu, tylko w głowie. Polacy po prostu wstydzą się dobrze wyglądać, utarło się, że nie wypada, żeby nie drażnić tych gorzej ubranych. To jest jakaś pierwotna obawa, że wygłupią się wyglądem, jakaś wzajemna nieufność.

Niedawno szyłem dwa garnitury dla premiera. Powiedział, że mi zazdrości, bo mogę chodzić w kratach. A on jako polityk nie może pozwolić sobie na ekstrawagancję.

Trzeba było mu powiedzieć, że jakby nie był takim populistą, to mógłby pójść nawet w prążek.

Premier jest za szczupły na prążek.

Nie chodziło mi o prążek, tylko o jego populizm.

Krawiec nie pracuje nad postawą życiową klienta, tylko nad jego sylwetką.

moda meska 1.jpg

Postawę ma jeszcze bardziej skomplikowaną. 

Klientów się nie ocenia, to byłoby nieprofesjonalne. Szyję dla każdego, kto ceni moją pracę. Jakiś czas temu zaprojektowałem i wykonałem dwa kostiumy do spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego – Anioły w Ameryce.

Podobała ci się sztuka?

Długa. Ponad pięć godzin to grają. Dobrze, że to ja szyłem aktorom garnitury, bo w pierwszej wersji ktoś dobrał żorżetę, przeznaczoną na kostiumy damskie. Uparłem się, żeby to był tradycyjny wełniany tenis. Stanęło na moim. Porządna wełna w Polsce jakoś nie może się przebić, a w krawiectwie to podstawa. Wełnę można wspaniale formować. Jest bardzo wdzięcznym materiałem.

Mnie się długo kojarzyła z gryzącymi sweterkami z dzieciństwa, może inni też tak mają?

Za komuny najlepsza wełna szła na eksport. Na Zachodzie są firmy, które pracują z wełną od pokoleń. O owczym włosiu wiedzą wszystko. U nas co się ktoś nauczył, to go zabili w powstaniu albo pojechał szukać szczęścia za granicą. Mieliśmy wspaniałych żydowskich krawców. I już ich nie ma. Polska nie ma ciągłości. Po wojnie znowu wszystkiego uczyliśmy się niemal od zera. Produkcji wełny pewnie też.

Jakie jest pogłowie małego bydła kopytnego w Polsce na przykładzie owiec? Odpowiedź prawidłowa: pięć milionów sztuk. Miałem to na kartkówce z geografii w 1989 roku.

Czytałem, że teraz jakieś dwieście tysięcy, czyli spadek o ponad 95 procent. Razem z tymi zwierzętami zniknęła też wiedza ludzi, którzy potrafili je hodować. Nastąpiła katastrofa, a w zasadzie nikt jej nie zauważył. Tyle już tych katastrof było, że jedna mniej lub więcej nie robi różnicy.

Nie jestem psychologiem, ale jak słucham, co ludzie opowiadają w czasie przymiarek, to myślę, że okres przełomu gospodarczego strasznie nas przeorał. Chyba nie zdajemy sobie sprawy, jacy jesteśmy przez to pokrzywieni. To jakiś fenomen, że nasze społeczeństwo tak sprawnie przeskoczyło z jednej rzeczywistości do drugiej. Moja klasa krawiecka była ostatnim rocznikiem. Później edukację krawiecką zlikwidowano. Nie wiem, czy się nie opłacała, czy nie było chętnych, czy taki był trend. Po prostu do następnych klas już nie przyjmowali. Tak jakby krawcy już do niczego nie mieli być potrzebni. Teraz nawet nie ma się od kogo uczyć.

A jest po co? Ministerstwo Pracy uznało krawiectwo za „trwale deficytowe”, bo nie ma chętnych do pracy. Ministerstwo nie dodało, że stawki są na poziomie najniższej krajowej.

W szwalniach zawsze płacili źle. Dlatego ja kształciłem się na mistrza krawieckiego. 

To było technikum?

Nie. Poszedłem do zawodówki, bo ja urodziłem się krawcem i tylko to mnie interesowało.

Można się urodzić krawcem?

Lubię tak o sobie myśleć. Każdy człowiek rodzi się z jakimś potencjałem estetycznym. To dlatego dzieci jedne rzeczy chcą zakładać, a w innych nie chcą chodzić. Ale później się to w nas zabija.

W tobie nie zabili?

Bardzo byłem uparty przy swoim wyborze. W klasie było trzydzieści dziewczyn i na końcu listy ja, jeden chłopak. Szkoła już dogorywała. Nie mieli nawet głowy, żeby zrobić dla mnie oddzielną szatnię na WF. Miało to ten plus, że szybko minęła mi chłopięca nieśmiałość do dziewcząt, bo koleżanki nie były pruderyjne. Nie prosiły, żebym się odwracał przy przebieraniu. W zawodzie krawca ludzkie ciało to coś normalnego.

Puściłbyś własne dziecko do zawodówki?

Nie mam dzieci, ciężko mi gdybać. Dzisiaj już pewnie nie, bo sensem chodzenia do zawodówki były praktyki. Wiedzą ogólną za mocno nas nie obciążali. Ja jeszcze zrobiłem technikum ekonomiczne dla własnego rozwoju. Ale gdy wybierałem szkołę, chodziło mi głównie o praktyki. Krawiectwa nie da się nauczyć z książek, tylko na ludziach, jak leczenia. Ja miałem jeszcze tę szansę. Mam czterdzieści pięć lat i jestem jednym z najmłodszych krawców w Polsce.

Kiedy się zaczął upadek krawiectwa?

Właściwie cały czas go czułem na plecach. Już w trakcie praktyk warsztaty padały i kupowali je jacyś dziwni ludzie z pieniędzmi nie wiadomo skąd. Ale nie mieli pomysłu, co zrobić z tymi kupionymi firmami. Jeszcze przez chwilę toczyło się to jakoś siłą rozpędu, a w połowie lat 90. po prostu zaczęło upadać. Warsztat, w którym miałem praktyki, kupił gość, którego nigdy nawet na oczy nie widziałem.

I ludzie nie protestowali?

W warsztacie można było dostać burę, jak się zniszczyło fastrygę. Praktyka była taka, że krawiec najpierw coś fastrygował. A później skrupulatnie wyciągał nitkę, żeby jej użyć jeszcze raz, bo wszystkiego brakowało. Tamten stary system musiał upaść. Jakikolwiek inny wydawał się lepszy. Nad upadającymi zakładami nikt nie płakał.

I w takich warunkach można było nauczyć się zawodu?

W takich warunkach można było nauczyć się pracować igłą i nitką.

marynarka.jpg

To ironia?

To podstawa. Jak nie nauczysz się prawidłowo trzymać igły, nie złapiesz techniki pracy z naparstkiem, to nie nabierzesz biegłości w szyciu. Musisz pracować równo, sztych za sztychem. Szew ręczny nie może być gorszy od maszynowego. Musi być równy jak kreska. Mocny, ale nie za sztywny, bo będzie źle układał materiał. Nauczenie się tego zajęło mi dwa lata.

I to wystarczy?

A wystarczy znać litery, żeby zostać pisarzem? Krawiectwo to sztuka. Skomplikowana, bo trzeba być jednocześnie rzemieślnikiem i artystą. Technikiem, żeby obliczyć i zaprojektować model. I kreatorem, żeby dobrać materiał, stworzyć strój.

Jakiś czas temu postanowiłem otworzyć warsztat na ludzi spoza branży, którzy chcieli się nauczyć zawodu. Zgłosiło się parę osób. Głównie rozbitkowie po korporacjach, którzy dosyć już mieli mielenia cyferek w komputerach. Pragnęli robić coś namacalnego, pracować własnymi rękoma. Zostawić po sobie jakiś ślad. Niestety, większość od razu chciała zostać wielkimi krawcami albo projektantami. Mieli ochotę iść na skróty, a w krawiectwie tak się nie da. Dlatego teraz na rynku jest więcej projektantów i stylistów niż krawców. Każdy ma wizję, tylko nie ma komu szyć.

Skoro w zawodówce nauczyłeś się trzymać igłę, to gdzie nauczyłeś się reszty?

Miałem to szczęście, że jestem z Trójmiasta. A tam zawsze była tradycja dobrego ubierania się. Marynarze przywozili fajne ciuchy i dobre materiały. Jak ktoś chciał się bardzo dobrze ubrać, wiedział, że trzeba iść do pracowni Wiśniewskiego przy ulicy Świętojańskiej w Gdyni. Wiśniewski przyjął mnie na staż. Tam zaczynałem podszywać podszewki, później dostawałem do robienia kieszenie. Najtrudniejsza jest kieszeń piersiowa w marynarce, bo jak ją zepsujesz, to cały materiał z przodu jest do wyrzucenia. Kieszeń piersiowa musi wyglądać jak położona listewka. Ale musi być funkcjonalna, żeby poszetka się w niej zmieściła.

U Wiśniewskiego terminowałem i po szkole zrobiłem jeszcze staż, ale mnie nie zostawił na stałe. Miał swoich starych krawców, młodego nie potrzebował. Lata 90. nie rozpieszczały przedstawicieli naszego zawodu. Nawet tych najlepszych.

I co dalej?

Później pracowałem z projektantem mody. Ale jak nabrałem pewności siebie, to zaczęliśmy podświadomie konkurować i trzeba było skończyć współpracę, żeby się nie męczyć. Akurat dostałem propozycję pracy w Warszawie, więc się spakowałem i przyjechałem.

Miałem szyć garnitury dla polityków. Jedna rzutka osoba zorientowała się, że politycy mają problem z ubiorem, ale mają też pieniądze. I że można to połączyć. Był pomysł, żeby współpracować z politykami z PSL-u.

Wyznanie, że w latach 90. ktoś ubierał polityków PSL-u, może na zawsze przekreślić karierę w świecie mody.

Ale ja żadnego z nich nie ubrałem, bo oni się nie dali ubrać. Woleli te swoje garnitury w butelkowym kolorze, workowate spodnie i marynarki z za długimi rękawami.

Jeden z liderów starego PSL-u powiedział mi, że po tych za długich rękawach rozpoznawał, z kim w partii warto trzymać. Jak gość miał za długi rękaw, to znaczy, że był z biednego domu, gdzie ubrania kupowało się na zapas. Nawet gdy już nie rósł, to takie kupował z przyzwyczajenia.

Różne mieli przyzwyczajenia. Jak już mówiłem, nic z tego nie wyszło. W latach 90. wchodziły sieciówki. Ludzie zachłysnęli się wszystkim, co zachodnie.

Dla mnie lata 90. to czas second handów. Moja mama wynajdowała mi w nich wspaniałe angielskie płaszcze takich firm, na które do dziś mnie nie stać.

Dla krawców second handy to jeszcze nie było największe zło. Jak kogoś nie było stać na zwykły sklep, to i do krawca by nie poszedł. Najgorsi byli chyba styliści. Dokonali strasznych spustoszeń na tych wszystkich szkoleniach korporacyjnych. Garnitur – jak się mówi – dobrze leży dopiero w trzecim pokoleniu. A u nas niektórzy przeskakiwali od razu z tureckiego swetra na garnitury od Hugo Bossa. Pamiętam tę markę, bo w Polsce był taki sznyt, żeby nie zdejmować metek, które w marynarkach tej marki przyszywano na rękawie, na wysokości guzików. Tak, żeby wszyscy widzieli, że gościa stać na garniak od Hugo Bossa. Totalna żenada.

A skąd mieli wiedzieć, że to metka i trzeba ją odpruć?

Oni nie musieli, ale ci szkolący już powinni. Ale tak naprawdę większość tych szkolących miała mgliste pojęcie o świecie mody, więc improwizowali. Jeden powtarzał po drugim i wyszło im, że najważniejsze, żeby było gładko. Wszystko musiało być gładkie. Gładkie marynarki, gładkie spodnie w kancik. Skarpetki też gładkie. No i koniecznie nie białe. A jak nie białe, to obowiązkowo czarne. W żadnym wypadku czerwone. No, ogólnie litość i trwoga. Najbardziej im tej gładkości nie mogę wybaczyć. Do dziś namówić kogoś na len to męka, bo len się gniecie. Tłumaczę, że się nie gniecie, tylko faluje. Mówię, że len ma wspaniałą strukturę, że latem oddycha, że ładnie się komponuje z dobrą koszulą. Len nie, bo ma być gładko.

Gładko to chyba nie jest grzech?

To grzech pierworodny. Żeby garnitur był idealnie gładki, najczęściej podklejało się go poliestrową klejonką. Ludzie się w tym strasznie pocili. Nie dziwię się, że nienawidzili tych garniturów. Jakby mnie ktoś ubrał w plastik, też bym tego nienawidził. Co z tego, że w opisie tkaniny była wełna, kiedy pod nią kryła się sztuczna klejonka, a nie bawełniany wkład odzieżowy z końskim włosiem. Z naturalnym wkładem trzeba umieć pracować, bo płótno w jedną stronę się łamie, a w drugą jest mocno sprężyste. I trzeba tak ustawiać skosy, żeby marynarka dobrze leżała, ale nie krępowała ruchów. Jest przy tym sporo zabawy. Klejonkę przejeżdżasz żelazkiem i gotowe.

Trudno jest uszyć marynarkę?

A trudno jest zrobić wywiad?

Zależy komu i z kim. 

Mniej więcej tak samo jest z marynarką. Jak potrafisz uszyć, to uszyjesz. Jak masz klienta ze skomplikowaną sylwetką, to zajmie ci to więcej czasu i wysiłku. Niekiedy będziesz musiał się nieźle napracować, żeby to wszystko leżało, jak trzeba. Marynarka jest i trudna, i łatwa. Z jednej strony składa się z dwóch przodów, pleców i rękawów. Z drugiej – ma mnóstwo detali i każdy jest równie ważny, bo tylko suma dobrze zrobionych elementów daje efekt. Samo wykończenie klap to sztuka. Co z tego, że są świetne maszyny do szycia, kiedy klapy najlepiej pikować ręcznie, bo inaczej będą za płasko leżały albo się odginały. Klapa musi się lekko wywijać, ale nie może odstawać. Klapy w marynarkach Donalda Trumpa odstają, bo on nosi fatalne garnitury. W ogóle Amerykanie mają swój własny krój marynarki. Dosyć okropny. Z kolei na Europejczyków w ich krótkich i dopasowanych marynarkach patrzą z niesmakiem, jakby ktoś założył coś za małego.

moda meska 6_edited.jpg

Czyli nie ma jednej marynarki?

Kombinacji są właściwie setki. Z samym kołnierzem i klapami można poszaleć na wiele sposobów. Można się też pobawić kieszeniami. Ja sam ciągle szukam inspiracji, podglądam. Co zresztą nie jest łatwe, bo poza targami Pitti Uomo we Florencji i ewentualnie internetem niewiele jest miejsc do czerpania natchnienia. W Polsce ostatnia książka o krawiectwie, o której wiem, ukazała się w 2003 roku – Krój odzieży męskiej Ryszarda Kowalczyka [to siódme, uzupełnione wydanie książki napisanej w 1981 roku – przyp. red.]. Ogólnie jej nie polecam, bo to zmarnowane pieniądze, jeśli się nie ma pojęcia o szyciu. Sam się tygodniami głowiłem, co autor miał na myśli w jakimś konkretnym fragmencie. Ale z książek i tak nie nauczysz się szyć, bo trzeba znać podstawy konstrukcji odzieży. Jak bardzo zazdroszczę komuś jakiegoś pomysłu, to kombinuję, jak to zrobił.

Kradniesz pomysły?

Jak można ukraść coś, co już dawno nie ma ojca ani matki? Ludzie masowo chodzą w marynarkach od XIX wieku. Nosili je górnicy i właściciele kopalń. Szyły je miliony ludzi. Wszystko już kiedyś było. Teraz trendy są mocno stonowane i cyklicznie wracają w innej odsłonie.

A dlaczego marynarka, a nie na przykład sweter?

Bo jest uniwersalna. Elegancka, ale jeśli jest dobrze uszyta, to nie krępuje ruchów i można w niej wygodnie chodzić na co dzień. Osłania przed zimnem te organy, które nie lubią marznąć, ale jednocześnie jest otwarta pod szyją, więc przewiewna. W każdej chwili można ją rozpiąć, ale też zapiąć. Jeśli jest z dobrej wełny, to można ją nosić właściwie przez cały rok. W wietrzne dni można sięgnąć po szalik i postawić kołnierz. W chłodniejsze można ją połączyć z kamizelką. Dzięki brustaszy, powszechnie mylonej w Polsce z butonierką, możemy spowodować, że poszetka pomaga stopniować formalność wyglądu. Będzie bardziej fantazyjna na randkę. Nieco bardziej stonowana na uroczystą kolację.

Słucham i właściwie nie wiem, o czym mówimy, bo ta marynarkowa nuda za oknem…

Mówię o tym, co może być. A jak mnie pytasz, co jest, to jest, jak jest. Ale się poprawia. Polakom bardzo dobrze zrobiło podróżowanie. Pojechali raz czy drugi za granicę i zobaczyli, jak biednie wyglądają na tle zwykłego przechodnia w Paryżu czy Mediolanie. I odważyli się, żeby samemu nieco lepiej wyglądać. Przyszli na przykład do mnie. Niektórzy odbili ze względu na ceny. To musi kosztować.

Dlaczego?

Bo nie jestem maszyną. Liczba garniturów, które mogę uszyć, nie jest nieskończona. Jeden zajmuje mi jakieś trzy tygodnie. Jeśli zajrzysz na zaplecze, to zobaczysz różne maszyny. Ale dobry garnitur trzeba w wielu miejscach szyć ręcznie. Tylko szwy proste przeszywamy maszyną, często po wcześniejszym ręcznym fastrygowaniu. Inaczej się nie da. Już z tego powodu nie może być tanio. A każdy garnitur projektuje się od podstaw pod konkretnego klienta. O wadach sylwetki już mówiliśmy, dlatego musimy się spotkać co najmniej cztery razy na przymiarkę, co zabiera mnóstwo czasu. Do tego dochodzą najlepsze materiały na świecie. To wszystko kosztuje.

Na snobów musi to wspaniale działać.

Mogę długo o tym opowiadać. Pojedź do hodowcy kóz kaszmirskich, który każdą z nich musi latami pielęgnować, żeby raz na jakiś czas ją obciąć, a następnie wyczesać i z tego zrobić wełnę. Włos niektórych zwierząt jest tak cenny, że pasterze zbierają każdy puszek. Nie da się go wyprodukować. Musi urosnąć. I to w dobrych warunkach. Jeśli zwierzęciu coś dolega, włos szybko się degraduje. To, co kiedyś będzie twoim garniturem, musi przejść długą i żmudną obróbkę. Każdy wkłada w wytworzenie tego przedmiotu swoją energię, swój czas. Wierzę, że to czyni go bardziej wyjątkowym.

Pisałem kiedyś do gazety, w której reklamowali płaszcz za 50 tysięcy złotych. Próbowałem policzyć, ile lat musiałbym do nich pisać, żeby sobie taki kupić, ale okazało się, że musiałbym jeszcze sprzedać nerkę. 

Pewnie był z wełny wikunii [zwierzę blisko spokrewnione z lamą – przyp. red.]. Też mam taki materiał w ofercie, ale jeszcze nikt się na niego nie zdecydował. Metr bieżący kosztuje około 5 tysięcy euro. Nawet najdroższe marki szyją zaledwie kilka takich płaszczy rocznie. Polecam szaliczek z wikunii marki Loro Piana. Wspaniały. Za jedyne 2500 euro.

Przecież to jest niemoralne.

A moralne jest płacenie szwaczce w Bangladeszu dwa dolary za cały dzień pracy? Miliony ludzi noszą ubrania szyte w tamtejszych fabrykach. Ludzie przeżywają marnowanie jedzenia, bo to jest namacalne. Wiedzą, że to źle, jak coś kupią, nie zjedzą i wyrzucą. Ale nie łączą tego, że jak kupią jakiś tani ciuch, to często założą go tylko raz czy dwa, po czym trafia on do kosza. Bo się znudził, bo był kiepsko uszyty, bo z lichych materiałów, bo się wtedy podobał, ale przestał.

A ty gdzie w tym jesteś?

Chyba gdzieś pośrodku. Staram się tworzyć rzeczy ładne, wygodne i ponadczasowe. Takie, które właściwie mógłbyś nosić do śmierci.

A kto chce dziś nosić cokolwiek do śmierci?

To pytanie do filozofa, nie do krawca.

W 1975 roku, roku twoich urodzin, na globie żyły 4 miliardy ludzi. Dziś jest ich 7,5 miliarda. Nie ma szans, żeby tych wypasionych wełenek starczyło dla wszystkich.

Można odwrócić ten tok myślenia. Na świecie jest ponad 7 miliardów ludzi, a w sklepach sprzedawane są koszulki, które drą się po jednym praniu. Albo garnitury, które mają na metce znaczek, że w ogóle nie nadają się do prania, czyli są jednorazowe. Jaki to ma sens? Może jeden, ale porządny element garderoby, zamiast kilku nic niewartych, to przyszłość, a nie ślepa uliczka?

To pytanie do filozofa, nie do dziennikarza.

Lodówki psują się po dwóch latach, bo im się kończy gwarancja i ktoś wymyślił, że w ten sposób wciśnie ludziom więcej towaru. Jeśli klient będzie dbał o marynarkę, którą sobie u mnie uszyje, to będzie mu służyła latami.

Tym gorzej dla twojej marynarki, bo Zara w tym czasie wypuści jakieś dwadzieścia tysięcy modeli marynarek. Klient chce atencji, chce nowości. 

Odkąd ubrania kosztują mniej, niż powinny, kupujemy ich więcej, niż potrzebujemy. To ma swoją cenę. Płaci ją klient, bo kupuje produkt ubraniopodobny. Płaci ją szwaczka, która tyra za przysłowiową miskę ryżu. Co z tego, że moje garnitury nie są tanie, skoro do dziś nie stać mnie na własne mieszkanie?

Kim są twoi klienci?

To głównie ci, którzy zarabiają wyglądem albo po prostu chcą dobrze wyglądać. Tacy, którzy nie odnajdują się w tym, co jest w sklepach. Ja ich nazywam wysmakowanymi indywidualistami. Dziennikarzy było niewielu.

A masz zniżki dla spauperyzowanych zawodów?

W ogóle nie mam zniżek. Ale mam taką tańszą opcję, że szyje się na zamówienie, ale w fabryce. Robimy przymiarkę w moim atelier. U mnie wybieramy materiały. Ja robię korektę pod model. A później wszystko przez internet idzie do Portugalii, gdzie pięknie szyją taki garnitur. Taniej, bo wygrywają ilością. I bardziej wspomagają się maszynami. Można mieć porządną marynarkę i nie wydać fortuny.

meski sweter 3.jpg
meski sweter 2.jpg

I polecasz to?

Dla bardziej regularnych sylwetek tak. Różnice w szyciu ręcznym i przemysłowym są znaczne. Polegają głównie na precyzji wykonania, na dopasowaniu. Jedna z marynarek, którą mam na wystawie, jest szyta w takiej fabryce. Nie ma się właściwie do czego przyczepić. Ale detale zdradzają różnicę. Fabryka kupiła maszynę, która sama szyje kieszenie. Maszyna jest wielkości sporego samochodu i wykonuje dziesiątki skomplikowanych czynności, które mnie zajmowałyby wiele godzin. A ona szyje jedną kieszeń parę minut. I można powiedzieć, że parę lat.

Nie rozumiem.

Programowanie tej maszyny kosztuje mnóstwo pieniędzy i zajmuje dużo czasu. Nie opłaca się zmieniać ustawień. 

Dlatego wszystkie kieszenie są niemal takie same. Kieszeń jest ważna. Można nią jakoś zagrać dla ożywienia kroju. Można dać podwójną kieszeń. Kieszenią też się możesz wyrażać.

Brzmi jak cytat z Paula Coelho.

Nie czytałem. Chodzi o to, że ubrania nas obnażają.

O, znowu jak z Coelho. 

Ubranie jest obrazem naszej osobowości, charakteru, nastroju w danym dniu. Dobór kolorów, dodatki, to, jakie buty zakładamy. To wszystko jest jakaś opowieść, którą mniej lub bardziej świadomie mówimy o sobie. Wyrażamy siebie.

To dlaczego dzieciaki chodzą ubrane, jakby były swoimi klonami?

Z własnego życia wiem, że jest taki etap w dorastaniu, kiedy jesteś niepewny siebie. Nie wiesz tak naprawdę, kim jesteś, kim chciałbyś być, i wtedy starasz się wyglądać jak inni. 

Sam się kiedyś nosiłem jak metalowiec. Dziś mnie to śmieszy, ale wtedy było mi do czegoś potrzebne. Z czasem odnalazłem własny styl.

Musiałeś się wykluć?

Przejść z fazy poczwarki do motyla. A u nas – mam wrażenie – większość ludzi uznaje, że bycie poczwarką jest łatwiejsze, bezpieczniejsze. W Polsce równa się do linii.

W liceum nauczycielka od plastyki kazała nam stanąć przy oknie i obserwować robotników wychodzących z Fabryki Samochodów Ciężarowych „Star”. Naszym zadaniem było liczyć tych, którzy nie mieli szarych ubrań albo czymś się wyróżniali. Nikt się nie wyróżniał.

Piękna lekcja. Mądra kobieta. Do tej pory w Polsce nie można się wyróżniać, bo zaraz się okaże, że jesteś gejem albo coś jest z tobą nie tak.

Jesteś gejem?

A jakie to ma znaczenie? Nie jestem. Ale nieraz słyszałem, że pedał idzie, bo byłem w bordowych spodniach albo w kolorowych skarpetkach. Ładnych butach. Cała ta nagonka na LGBT psuje tylko ludziom w głowach. Ostatnio przyszedł do mnie klient i powiedział, że spisek LGBT projektuje ubrania i chce, żeby każdy wyglądał jak gej. I on już w ogóle nie może wyglądać tak, jak chce. A chce mieć szerokie spodnie i nigdzie takich nie ma.

Wyrzuciłeś go za drzwi?

Nie. Powiedziałem mu, ile u mnie kosztuje uszycie spodni, i sam sobie poszedł. Krawiec nie poprawia świata. Co najwyżej za małe marynarki.

Dużo tych za małych marynarek?

Do mnie przychodzą ludzie, których stać na to, żeby dobrze wyglądać.

Wyglądu się nie kupuje.

Jak masz dobre geny, to nie musisz kupować. Jak masz gruby portfel, to zamawiasz zbilansowaną dietę. Chodzisz na siłownię, bierzesz trenera osobistego. Stać cię na to, żeby nie pójść do pracy, tylko pobiegać. Zdrowe jedzenie kosztuje kilka razy więcej niż to, co je cała reszta. To jak z krawiectwem. Jakość kosztuje. To jest świat paradoksów. Wszystko reklamuje się jako zrobione na miarę. Ubezpieczenie jest na miarę, samochody produkują na miarę. A ubrania szyje się na wirtualny model i ludziom to nie przeszkadza.

Chyba nie wszystkim?

Przykładowo księża bardzo dbają o swój wygląd. Im wyżej w hierarchii, tym bardziej. Ci z samej góry wszystko mają szyte na miarę. Nie mają żadnych hamulców. Koronki, złote wyszywania, odważne kolory, drogie materiały. Każdy ma swojego krawca. Jeden nawet dzwonił do mnie i proponował współpracę. Podziękowałem. Nie miałem pomysłu, jak połączyć jego doświadczenia z tym, co ja robię.

A co robisz?

Wyrażam siebie.

A klient?

Jest do tego niezbędny. Mnie bardzo karmi mina klienta przed lustrem, ten moment, kiedy widzę, że mu się podoba, że patrzy na siebie inaczej, że rosną mu skrzydła w tym czymś ładnym, które jest tylko jego, niepowtarzalne. Nie jestem zbyt pewny siebie, mam różne kompleksy. Ale kiedy pracuję, staję się innym człowiekiem. Może nawet zbyt pewnym siebie.

Koronawirus tej pewności nie stępił?

Przez pierwsze dwa miesiące nie miałem ani jednej przymiarki.

Bałeś się?

To chyba nie był strach. Bardziej poczucie straty. Brakowało mi pracy, kontaktu z klientami. Ale jeśli pytasz, czy bałem się, że sobie nie poradzę, że zbankrutuję, to nie. Klienci do mnie wrócili. Polacy mają silny zmysł przetrwania. Ale w londyńskim City padają właśnie jedne pracownie krawieckie po drugich. Firmy z wieloletnią tradycją. Takie, do których nie dało się wejść z ulicy. Bankierzy, maklerzy zaczęli pracować z domu. Nie muszą już świetnie wyglądać. Nie konkurują ze sobą wyglądem.

I nie stać ich już na garnitury za 10 tysięcy funtów.

Pewnie nie.

To co będzie?

Więcej marynarek do zwężenia.

Baronowa

ludzie i obyczaje / rozmowy

październik'23 / 10 (14)

Jest jak panienka z dobrego domu, która płata figle, składając przy tym obowiązkowo ręce w małdrzyk

i usta w ciup.
Wyobrażam sobie, że gdyby żyła na przełomie XIX i XX wieku, to niejedna falbanka

z jej tiulowej sukienki zwisałaby zupełnie nieprzystojnie, zaś barwa tkaniny odbiegałaby daleko od pierwotnej.

I zapewne „dygnęłaby” na powitanie.

marta_ptaszynska.jpg

Marta Ptaszyńska , kompozytorka, perkusistka i pedagog / Fot. Andrzej Rybczyński / domena publiczna

Baronowa
perkusji i kompozycji

EWA FIGURSKI

marta_ptaszynska 2_edited.jpg
marta_ptaszynska 6.jpg
marta_ptaszynska 3_edited.jpg

Umawiamy się na spotkanie w holu chicagowskiej filharmonii.
Niewysoka, drobna. Mocny uścisk dłoni. A w oczach – jak mawiała moja babcia - figliki.
Decydujemy się na kawiarnię nieopodal filharmonii. Wieje. Jak to

w Chicago.

- Nie lubię wiatru. Kiedy nadciąga zimno mam ochotę schować się, najchętniej w Nowym Meksyku. I tęsknię za Kalifornią. To był piękny czas w naszym życiu. University of California, Berkeley, a w moim ogrodzie kwitły róże. San Francisco ma dla mnie najlepszy klimat, najlepszą temperaturę.

Urodziła się w Warszawie, brat we Wrocławiu, dokąd zaraz po wojnie oddelegowano ich ojca, inżyniera, z zadaniem projektowania mostów.

- Cały Dolny Śląsk leżał wówczas w gruzach. Tata piechotą szedł

z Katowic do Wrocławia! Kolejarze bali się chodzić, bo wszystko było zaminowane, a on szedł. Kiedyś zabrał mnie na przegląd jakiegoś mostu, jechaliśmy samochodem, nagle krzyknął, żebym się położyła na podłodze - sowieci do nas strzelali! Brat skończył warszawską ASP, później zajął się scenografią, a jeszcze później musiał odejść z zawodu, bo groziła mu śmierć z zatrucia farbami. Takie to były czasy.

Zamawiamy herbatę. I ciacha.

- Tata grał na fortepianie, skrzypcach, komponował, robił aranżacje kolęd dla wrocławskiego, świeżo założonego, chóru. Ale dziadek nie chciał, żeby jego syn został muzykiem. Uważało się wtedy, że muzyk to nie zawód.

Uśmiecham się. Zresztą, rozmawiając z Martą Ptaszyńską nie daje się nie uśmiechać. Tyle w niej radości, w oczach filuterne ogniki przeradzające się – kiedy zaczyna mówić o muzyce – w fontanny iskier.

- Pewien profesor muzyki przychodził do rodziców na brydża, ja, kilkulatka, siadałam wówczas do pianina i grałam swoje kompozycje, lubiłam improwizować. Profesor powiedział rodzicom, że powinnam grać. Pojawiła się nauczycielka muzyki, która uczyła mnie grania z nut, co bardzo mi się nie podobało. Poprosiłam ją, żeby coś zagrała. Zapamiętałam zagrany utwór i bezbłędnie odtworzyłam. Ale na drugi dzień już go nie pamiętałam.

Na poważnie zaczęła pobierać nauki w tej materii mając osiem lat. Skończyła liceum muzyczne w klasie fortepianu i perkusji.

- Wybór dodatkowego instrumentu w postaci perkusji zawdzięczam profesorowi Mikołajowi Stasiniewiczowi. To była indywidualność!
Uciekł z Rosji w czasie rewolucji. Był perkusistą w St. Petersburgu, grał pod batutą samego Czajkowskiego i Rimskiego-Korsakowa! Do tego posiadał niesamowitą wiedzę i doświadczenie życiowe. Miał fenomenalnego, tak zwanego, czuja. Każdy, kto wyszedł spod jego skrzydeł, zrobił karierę.
Kiedy w 1956 roku zespół Filharmonii Narodowej przyjechał na koncerty do Nowego Jorku, do Stasiniewicza przyszli wszyscy ówcześni perkusiści nowojorskiej filharmonii prosząc, żeby pokazał jak gra na talerzach, bo nikt, dosłownie nikt, nie potrafił zagrać tak jak on. A kiedy ja go pytałam, jak to robi, odpowiadał z tym swoim wschodnim zaciąganiem: - nuuuu, Marteczka, eta tak prosto! I bum! – w talerze!
Wspaniały człowiek. Wspaniały muzyk. Uwielbiałam jego lekcje. Nie ja jedna zresztą. To były bardzo popularne zajęcia, bo on wszystkich uczył od razu. Każda lekcja była jak koncert. Każdy z nas siedział i słuchał jak inny gra. To nam dało odwagę i siłę do późniejszego grania prawdziwych koncertów. Taka zaprawa, trening przed właściwą rozgrywką. To był mądry człowiek. Pamiętam lekcję, podczas której jeden z uczniów ciągle przerywał granie wstrzymując w ten sposób nas 
wszystkich. Profesor zapytał co się dzieje? Uczeń odpowiedział, że nie widzi nut. Stasiniewicz niewiele myśląc wyjął z kieszeni banknot i – stając w pewnej odległości - kazał mu podać nominał, co ten oczywiście natychmiast uczynił.

W odpowiedzi usłyszał gromkie: - a, to pieniądze widzisz a nut niet?! Życiowy był z niego człowiek. Pytany o to, w jaki sposób zagrać odpowiadał, że nieważne jak, ważne żeby zagrać dobrze, znaleźć sposób 
na wydobycie najlepszego dźwięku
.

Ciekawa jestem, czy ta relacja, czyli mistrz-uczeń została przełożona przez Martę Ptaszyńską na kontakty z jej późniejszymi studentami, doktorantami w przecież najlepszym w Stanach Zjednoczonych departamencie kompozycji. A ma doktorantów z różnych stron świata. Polak, Chińczyk, Koreanka, Turczynka, Kanadyjczyk, Amerykanin z Kalifornii.

- Staram się... Chyba z dobrym skutkiem. Przyjmuję niewielu doktorantów - sześciu, siedmiu, choć był rok kiedy miałam dziesięciu. Zżywam się z nimi i duma mnie rozpiera, kiedy koszą kolejne wielkie nagrody – pani profesor zaciera ręce niczym Chłopiec z Placu Broni. Na przykład David Gordon dostał Grammy Award w muzyce klasycznej, kolejny mój student otrzymał II nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim w Amsterdamie i został przyjęty – jako jeden z trzech z całej Ameryki – do Aspen Music Festival, rok wcześniej dostał się tam mój poprzedni student, Chińczyk, Chen Yao. Prowadzę z nimi indywidualne zajęcia. To takie ekskluzywne uczenie – jeden do jednego.

Profesor Ptaszyńska czytając nuty słyszy dźwięki. Słyszy muzykę. Przed oczami partytura przygotowana przez doktoranta, i od razu płynie informacja, co jest do poprawienia. Zadziwiająca umiejętność. A może wrodzona właściwość?

- Nie, nie urodziłam się z tym – śmieje się. To nabyte, wyćwiczone. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dostałam się do Paryża – w związku ze stypendium rządu francuskiego – na studia kompozytorskie u wielkiej Nadii Boulanger, która twierdziła, że kompozytor powinien słyszeć zapis nutowy podczas czytania. I nauczyła mnie tego. Długie to i mozolne ćwiczenia. Rzecz polega na tym, że bierze się dość znaną partyturę, czyta się ją starając jednocześnie usłyszeć dźwięki, następnie włącza się płytę i sprawdza, nuta po nucie, czy czytając dobrze usłyszeliśmy. Jeżeli jest różnica, powtarzamy ćwiczenie raz jeszcze i jeszcze, aż do skutku. Takie ćwiczenia robione latami procentują. Moi studenci też ćwiczą – podkreśla z dumą.

Marta Ptaszyńska mówi dużo i szybko. Mam wrażenie, że jej myśli są o dobre trzy zdania z przodu niż te, które właśnie wypowiada. Gdybym miała określić ją którymś z muzycznych terminów, to pierwsze przychodzi mi do głowy – staccato... Ale ponieważ tak bliska jest jej perkusja, więc może bardziej właściwe byłoby – tremolo... Sama nie wiem.
Ale kiedy zapytałam gdzie czuje muzykę – zamilkła, zamyśliła się, popatrzyła przeze mnie, przez kawiarnianych gości siedzących za mną, i wolno, legato, odpowiedziała: - muzykę czuje się w głowie i w emocjach.
W duszy najbardziej się czuje, wewnątrz siebie. Taaak, to moja dusza słyszy i czuje muzykę. Właściwie nie wiem gdzie ona, ta dusza, jest... I z powrotem staccato: - Ale to przecież nieważne gdzie dokładnie dusza
jest. Ważne, że jest!

Najczęściej komponuje z powodu... fascynacji czymś. Tekstem, fabułą, malarstwem, wydarzeniem. Jeżeli dostaje zlecenie na napisanie konkretnego utworu, sama szuka fascynacji, bo bez tego ani rusz.

- Myślę dźwiękiem. Widzę obraz i słyszę go dźwiękowo. Mnóstwo rzeczy przekłada mi się na dźwięk.

- Ludzie też? – pytam.

- Nie, ludzie nie. Nie są dla mnie durowi bądź molowi.

Marta Ptaszyńska poprosiła kiedyś Agnieszkę Osiecką o napisanie libretta do opery dla dzieci, był rok 1998. W ten sposób powstał „Pan Marimba” – grany do dzisiaj. 
Po sukcesie „Pana Marimby” Opera Narodowa zamówiła u kompozytorki kolejny utwór operowy dla dzieci. W tym przypadku inspiracją stała się powieść Gianniego Rodari, według której Marta Ptaszyńska sama opracowała libretto.

- Pewien chłopiec o wielkim głosie trafia do kraju rządzonego przez pirata, który wprowadza prawo o powszechnie obowiązującym
kłamstwie. Głównym bohaterem tej opery jest muzyka, która potrafi 
przywrócić prawdę. To idealistyczne, ale przecież coś w tym jest. Muzyka nie kłamie. Nie mogłabym bez niej żyć.

Kiedy jest w trakcie komponowania - nie słucha niczego, bo nie chce się rozpraszać. Poza tym ciągle żyją w niej jakieś dźwięki. Sam proces zapisania nut na pięciolinii trwa niedługo – operę potrafiła napisać w dziesięć tygodni!

- Nie mogłam spać, bo ciągle słyszałam muzykę. Wstawałam w nocy usiłując te dźwięki z siebie wydobyć. Czekałam aż całość ułoży się w mojej głowie, aż usłyszę brzmienie całości, i kiedy skończyłam pisać – przestałam słyszeć, jak gdybym odłączyła się.
Hmm, może kiedyś ktoś zbada mózg w takiej fazie.

Marta Ptaszyńska czuje się obywatelem świata, ale ciągle jeździ do Polski, bo tam ładuje akumulatory potrzebne do życia.

- Czasami mam wrażenie, że jestem jak wtyczka, a kontakt z którego płynie prąd jest w Polsce.

Po liceum muzycznym studiowała w warszawskiej Wyższej Szkole Muzycznej (dzisiejsza Akademia Muzyczna) teorię muzyki

i kompozycję, w Poznaniu zaś perkusję. Doktorat zrobiła w USA w ciągu zaledwie dwóch lat. Jeden z jej wykładowców, prof. Śledziński powiedział, że przed wojną za te trzy magisteria w Austrii dostałaby tytuł baronowej.

Pod koniec lipca tego roku skończyła 80 lat. 

- Pomyślałam sobie, że to niedobrze dożyć osiemdziesięciu lat. Za dużo zamieszania, bałaganu... Jestem skromną osobą i nie dla mnie są  takie celebracje. Urodziny obchodzę od marca. Najpierw filharmonia kielecka, potem warszawska... I to jeszcze nie koniec, bo w październiku i listopadzie będą jeszcze w Stanach dwa prawykonania: I koncertu fletowego i zagra Cleveland Chamber Orchestra, a do tego wykłady i pogadanki. Drugi jest w przygotowaniu na listopad wielki koncert na saksofony i fortepian... Mam nadzieję, ze to już końcówka tego szaleństwa, przez które muszę jakoś przebrnąć.

Dołączamy do wszystkich życzeń bez fajerwerków, zgodnie z prośbą jubilatki. Jednak z ogromną dozą serdeczności, szacunku

i podziwu.

Bogdan Lanko

“Moją pasją jest słowo, jego znaczenie i wyrażone w nim emocje”

Bogdan Łańko

Jeden z ważniejszych animatorów życia kulturalnego chicagowskiej Polonii jest szarmancki, romantyczny, wrażliwy – jak niemal każdy - działający w życiu tak, by zasłużyć na ludzki szacunek.

Bogdan Lanko 1.jpg

Bogdan Łańko, Art Gallery Cafe - Chicago, (rok 2023) / fot.: Krzysztof Babiracki

Anna Czerwińska: Zawsze to się udaje?

Bogdan Łańko: Szacunek? Raczej tak, choć nie do mnie należy ocena. Mogę tylko wyrażać swoje odczucia. A czuję, że jest, może poprzez ogromny mój szacunek do ludzi, do widza… Jestem dla nich, oddaję im prawie całego siebie, bardziej oczywiście duszę niż ciało… (śmiech) Wiesz, niechętnie proszę o pomoc dla siebie – poza sytuacjami krytycznymi. Nie potrafię, krępuje mnie to, nawet zawstydza… Ale zwykle jestem tam, gdzie mnie potrzebują. Zarówno prywatnie jak i scenicznie. I z tym czuję się zdecydowanie lepiej.

 

Od lat podtrzymujesz tradycje teatru polskiego w Chicago. Ale przecież gdzieś był początek… podpowiedzi… wybory…

Tak, był początek. W Słupsku. Tam się urodziłem. Tam chadzałem na poranne niedzielne msze, na poranki do kina „Pokój”, potem do kina „Millenium”. Miałem wspaniałych przyjaciół, nawet z jednym z nich, Danielem, byliśmy na pierwszych „wagarach”, chociaż obaj nie mieliśmy pojęcia, co to takiego… Ale tak się tłumaczyłem mamie ze spóźnienia dwugodzinnego do domu po szkole. Czy oglądanie wystaw sklepowych już po szkole nazwałabyś „wagarami”?

 

Zgodnie z niepisanymi prawami ucznia – nie.  Raz przytrafiły mi się  wagary - w liceum. Byłam „prowodyrką” ucieczki całej klasy na wystawę do Zachęty. Było super i mój obniżony stopień z zachowania. Wydał mnie kolega…

IMG_2489_edited.jpg

Widzę, że w przeciwieństwie do ciebie byłem spokojnym, posłusznym chłopcem

i wzorowym uczniem (śmiech).

Jak skończyłem druga klasę, przenieśliśmy się do Sanoka. Żal było Słupska, plaży

w Ustce czy Mielnie. Żal było przyjaciół, ale za to byliśmy bliżej dziadków i babć, bliżej cioteczek, wujków… Bliżej rodziny… Ale ja już doroślałem. Już miałem swoje zainteresowania. Skończył się wzorowy uczeń. W Sanoku zacząłem chodzić do ogniska muzycznego. Moja ciocia Loncia miała fortepian, mój wujek, brat mamy o dwa lata ode mnie starszy, grał na fortepianie i doszedłem do wniosku, że też chciałbym tak sobie pograć… Grywaliśmy więc na zmianę…  A uczyła mnie wówczas świetna pani pedagog, Zofia Miller. Podczas wojny, żeby nie grała, Niemcy ucięli jej jeden palec. Wirtuozem zostać już nie mogła, ale uczyła znakomicie. I chyba to był taki pierwszy kontakt ze sztuką.

 

Potem to już towarzystwo, w jakim się obracałem. Muzeum sanockie, skansen sanocki, twórczość Beksińskiego i innych artystów plastyków… Poznawanie Bieszczad, chodzenie po lesie… Wszystko to razem nauczyło mnie postrzegania takiego „czystego świata”.

 

Czyli pierwsze fascynacje naturą, dźwiękiem, kolorem… A teatr, będący do dzisiaj Twoją pasją?

Pamiętasz kolędników? Szopki, przebierańców, chodzenie od domu do domu z życzeniami za cukierki? Chodziłem tak po Sanoku

i okolicach z moimi wujkami. W śniegu po kolana. Ba, czasem po pas. Śpiewaliśmy, mówiliśmy wiersze, tańczyliśmy. Szopki każdego roku robiliśmy sami. Taka była tradycja, wspaniała!

No i byłem ministrantem u Ojców Franciszkanów. Bralem udział w Pastorałkach. Potem pojawił się Pan, jak pamiętam, w moim obecnym wieku i zaczął z nami przygotowywać małe przedstawienia. Stworzył takie kółko teatralne z uczniów ze wszystkich szkół.

Dużo się działo. Mieliśmy w liceum zespól „The First”. Graliśmy na wszystkich uroczystościach szkolnych. Grywaliśmy przeboje lat

60-tych na Sylwestrach, na weselach. Czasem zarabiałem więcej od moich rodziców… Miałem też taki szczególny epizod w moim życiu, który jest ze mną do dzisiaj…

Nasze I liceum zmieniało budynek. Przenosiliśmy się ze starej do nowej szkoły. W starej szkole był taki długi korytarz. Tam zawsze było ciemno. Była żarówka, ale nigdy się nie paliła. Wziąłem latarkę i poszedłem sprawdzić, czy jest tam coś ciekawego. Zobaczyłem na ścianie tablicę…. Z nazwiskami absolwentów szkoły, którzy zginęli w Katyniu, zamordowani przez Sowietów. Zawołałem kolegów - musiałem mieć świadków - i poszedłem do dyrektora powiedzieć mu o tej tablicy. Okazało się, że nie wiedzieli o niej. Awantura na 100 fajerek! W efekcie końcowym przynieśli tę tablicę do nowej szkoły z drobną zmianą – zginęli w Katyniu, ale z rąk hitlerowców. Chciałbym doprowadzić do tego, aby kopia tej prawdziwej tablicy pojawiła się w Sanoku przy wejściu do parku, gdzie jest pomnik księdza Peszkowskiego, kapelana rodzin katyńskich. Nawet niedawno prowadziłem kolejne rozmowy na ten temat z dyrektorem Muzeum w Sanoku.

Nie bez znaczenia był też Teatr Telewizji, Kobry… Bardzo dobre spektakle, obsady w sztukach… Byłem urzeczony… Ale do tego wszystkiego dochodziły jeszcze wycieczki do teatrów krakowskich. Pamiętam Teatr Stary i „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego. Grał wtedy Jerzy Trela… Wrażenie ogromne. Nie mogłem dojść do siebie przez parę godzin. Tu „przepadłem” na całe życie. Błysnęło wtedy, że chciałbym wejść na scenę.  No i wszedłem za czas jakiś…

 

Ale chyba nie tak od razu. A może już wiedziałeś, do jakiej szkoły chciałeś uciec przed wojskiem?

Temat chyba nie jest ci obcy, z tym wojskiem…

 

To prawda. Mój brat też uciekał przed wojskiem i również miał znaki zapytania. Dostał się do Akademii Sztuk Pięknych, tak jak chciał. A Ty? Jaką podjąłeś wówczas decyzję?

Nie byłem jeszcze tak dojrzały, nie wiedziałem do końca, czy pójść na uczelnię muzyczną czy teatralną. Wybrałem środek – Studium Kulturalno-Oświatowe w Krośnie, Wydział Choreografii i Tańca.

Jestem dyplomowanym instruktorem tańca towarzyskiego i ludowego. Studiowałem tam dwa lata, ale nie były one zmarnowane. Na samym początku poznałem Grzesia Mermona, który jest z Bóbrki. Nie miałem pojęcia, że taka miejscowość istnieje. Sama nazwa rozśmieszała mnie do łez. Potem okazało się, że Ignacy Łukasiewicz wynalazł lampę naftową, właśnie w tejże Bóbrce, pod Krosnem, gdzie jest jedyny w Polsce Skansen Naftowy. I tam zaczął się tworzyć Zespół Pieśni i Tańca Bobrzanie.

IMG_2488_edited.jpg

Bardzo chciał to założyć Antoni Kurek, starszy pan, rozkochany z folklorze podkarpackim. A wspomniany mój przyjaciel Grześ grał na akordeonie. Bardzo dobrze grał… Namawiał mnie – skutecznie zresztą – na przyjazd do Bóbrki, by im pomóc w pracy nad zespołem – Grzesiowi i panu Kurkowi. Pojechałem, zaprzyjaźniłem się z całą Grześkową rodziną, powstała kapela, a potem zaczęła pojawiać się młodzież. I powiem ci – objawienie. Dziewczęta, chłopcy, uzdolnieni tanecznie, głosowo – fantazja. No i powoli zaczęliśmy zakładać wspólnie zespól. Mam nadzieję, że trwa do dzisiaj.

Dobra wiadomość dla Ciebie - zespół istnieje. Część artystyczną

i choreograficzną nadal tworzą instruktorzy zespołu: Andrzej Bałka

i Grzegorz Mermon.

Dziękuję ci, to wspaniała wiadomość! Ja musiałem się odłączyć. Po dwóch latach, po uzyskaniu dyplomu, wojsko nadal na mnie czyhało. Zostawiłem kabaret i pismo „Codzienności” wydawane ze Stasiem Kreisem, gdzie między innymi publikowałem moje poezje. Sporo tego napisałem, chociaż dzisiaj nie wiem, po co i dla kogo. Ale pisałem… Sam jestem ciekawy, co

z tego wyszło… Byłem wtedy bardzo pracowity. Potrafiłem nie spać przez dwie, trzy doby. Kiedyś usnąłem na wykładzie. Chłopcy zabrali mnie na stancję i spałem całą dobę.

No więc… zostawiłem kolegów w Bóbrce i w Krośnie, bo tam było Studium,

i postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej w Krakowie.

Wiesz, muzyka i teatr były dla mnie równoznaczne. Też przenikały się przez siebie. Jeszcze w liceum dostałem do posłuchania od Tomka Beksińskiego płytę Pink Floyd’ów – on miał zawsze nowości muzyczne – i ich muzyka zauroczyła mnie na tyle, że napisałem do niej scenariusz „Znieczulica”

i wystawiliśmy to z koleżankami i kolegami w Sanoku. Sukces ogromny. Sporo było takich poczynań szkolnych…

Wracamy jednak do Krakowa.

Dostałem się – na pól roku.

IMG_2492_edited.jpg

Zrezygnowałeś?

Nie! Ze mnie zrezygnowano. Podobno nie nadążałem za studentami i miałem zbyt wystające zęby (śmiech), chociaż miałem wtedy jedną z najwyższych średnich na roku. 

A wykładowcy byli świetni - Ewa Lassek od wiersza, Jerzy Radziwiłowicz od prozy… i wielu innych. Jurek mieszkał wtedy w bloku tak zwanym artystycznym. Pomysły artyści mieli przednie, jak wiesz… Jurek z Adamem Zagajewskim i innymi organizowali kolędowanie, ale nie chciało im się chodzić od mieszkania do mieszkania, tylko jeździli windą… Kolędowanie na całego, wciągali cały blok.

Po pól roku musiałem odejść, ale utrzymywałem kontakty ze wszystkimi z roku. Lubimy się do dzisiaj.

W Krakowie byłem w roku wyboru Karola Wojtyły na papieża. A przecież wszyscy ze szkoły teatralnej go znali. To był szał radości!

Dostałem list polecający od Zosi Więcławówny do Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. Zostałem przyjęty na staż na trzy miesiące. Miałem „metę” u Bogusia Graczyka z krakowskiego roku, ale… trzeba było z czegoś żyć. Poszukiwania skończyły się angażem w teatrze „Kalambur” jako choreograf i statysta-aktor.

 

Podparty halabardnik?

Różnie bywało (śmiech z błyskiem w oku), ale fajnie. Zaprzyjaźniłem się z teatrem Grotowskiego, przeżywałem z wrocławianami Festiwal Teatru Otwartego, organizowanego pod kierownictwem Bogusia Litwińca. To w ogóle był jego pomysł. Doskonały. Cały Wrocław żył wtedy teatrem ulicznym. Coś niesamowitego! Przyjeżdżały teatry z całego świata!

Do tego – z pewnością pamiętasz – Konfrontacje Filmowe.

IMG_2490_edited.jpg

O tak, świetne filmy, zainteresowanie ogromne bez względu na czas pokazów. Zwalniano się z pracy… Seanse nocne… Świetny czas…

No właśnie… i dyskutowano, wymieniano poglądy, była ciekawość. Pamiętam „Lot nad kukułczym gniazdem”

z Nicholsonem. Poza Konfrontacjami byśmy tego nie obejrzeli. Wtedy zrozumiałem, po wyjściu z kina, że przecież żyję w tym zwariowanym świecie. Obserwowałem ludzi i zrozumiałem, jak film może zadziałać na ludzką wrażliwość. Konfrontacje nam uświadamiały, jak bardzo jesteśmy odizolowani. Odczuwałem to osobiście. „Kalambur” wyjeżdżał do Francji, Anglii oraz innych krajów zza żelaznej kurtyny na tournée. Ja nie – nie dostawałem paszportu. Bo moja mama ze Stefanem, moim młodszym bratem, była w Stanach.

Zdawałem do wrocławskiej szkoły teatralnej – nie dostałem się. W sumie po dwóch latach pracy w teatrze zdawałem do PWSFTviT imienia Leona Schillera w Łodzi… Udało się, zostałem przyjęty. I co się okazało – miałem wykładowców z Krakowa. Był rok 1980. Za chwilę stan wojenny…

Uczyliśmy się, strajkowaliśmy, ale i graliśmy w teatrze, głównie w teatrze imienia Stefana Jaracza, również w teatrze „7.15” w Łodzi. Pamiętam, jak graliśmy „Pastorałkę” Schillera, a tu stan wojenny… zawieszone próby, przedstawienia… Zima… straszny czas. Nie chcę o tym wspominać, to ciągle zbyt trudne… Powinniśmy sobie zapisać w pamiętnikach, by nie zapomnieć.

Nadszedł rok 1984. I znowu pytanie… Co dalej? Odnowiono wówczas nowy teatr w Częstochowie. Pełna nowoczesność, komputery, obrotowa scena… Decyzja – jedziemy do Częstochowy. Zrobiliśmy spektakl dyplomowy, a potem jeździłem do Częstochowy na próby

z Grażynką Błęcką.

Bardzo chciałem wyjechać chociaż na chwilę. Na trzy miesiące. Chciałem coś przywieźć narzeczonej… Pojechałem po paszport. A oni - że nie wrócę, więc paszportu nie dadzą. Przekonałem ich w końcu, że za trzy miesiące mam egzamin magisterski. W rezultacie dali mi paszport. Tego samego dnia dostałem wizę, pojechałem do Łodzi i obroniłem pracę magisterską, w końcu kupiłem bilet - $360

w obie strony – i wyjechałem do Stanów. Wszystko w ciągu jednego dnia - tak się bałem, że mnie zawrócą!

 

Nie zawrócili. Spotkał się po latach z mamą Aleksandrą i bratem na nowojorskim lotnisku.  Światła samochodów na ulicach układały się w flagę biało-czerwoną. Łzy szczęścia i niedowierzania… Rumunia, jedyny kraj, do którego mógł wyjechać na wycieczkę z kolegami – i został tam okradziony – powoli odchodził w niepamięć. Została też w tyle Częstochowa z odnowionym teatrem, próby do sztuki, narzeczona czekająca na powrót i obiecany prezent...  (zdjęcia w tekście: prywatna kolekcja - dziękujemy za udostępnienie;  rozmawiała Anna Czerwińska – ciąg dalszy nastąpi)

bottom of page