prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
Polska dusza, amerykański sen. Niezwykła historia Marthy Stewart...
Hans Christian Andersen - życie jak z baśni
On był twórcą, ona muzą siedzącą u jego stóp ... Leonard Cohen
"Bitwa o Monte Cassino" - sztuka wojennego reportażu
Marek Hłasko - pisarz, buntownik i łamacz serc
Maurycy August Beniowski - polski cesarz Madagaskaru
Antoni Cierplikowski - król fryzjerów i fryzjer królów
Matthew Perry nie żyje. W serialu "Przyjaciele" bawił widzów do łez...
Jan Sztaudynger - poeta, który uczył radości życia
ludzie i obyczaje / portrety / wiedza i niewiedza
Make America Rage Again
ANNA WYRWIK
Ludzie na całym świecie marzą o Ameryce i wyobrażają sobie nie wiadomo co, że jeansy, Nike, whiskey, super samochody, wielkie domy, a wszystko to na bogato jak z „Dynastii” albo reklamy Snickersa. Tylko że american dream już dawno spłynął ściekową kratką wraz z niedopałkami Cameli bez filtra wyrzucanymi na ulice miast.
Centrum Detroit wygląda jak z obrazka, nowo otwarte restauracje greckie, włoskie, świeżo wykonane, czyste chodniki, ładnie ubrani ludzie stoją w kolejce na mecz Tigersów, a szklane biurowce starają się zasłonić straszące z kilkuset metrów dalej beżowe pustostany, wszystko wygląda jak scenografia, makieta i jest tu dziwnie, bo nie widać sklepów spożywczych, żadnego deli, a jedyny liquor store błyszczy na bogato. Brak butików z ubraniami, jedyną koszulkę, jaką można kupić, to taka z logo drużyny w sklepie klubowym. Jest prawie jak w SimCity.
Wystarczy tylko wyjść kawałek poza to centrum, parę minut, by znaleźć się na łące zarastającej drogę pomiędzy spalonymi domami, bo ubezpieczenie z takiego spalonego domu to czasem ostatnia deska ratunku. Po łące chodzą wiewiórki, szopy i oposy, a kawałek dalej stoi otoczony barierkami supermarket. Między barierkami zmieści się człowiek, ale już nie wózek, w razie gdyby człowiek chciał wózek podprowadzić. I znowu widać liquor stores, tylko że te są takie ze sprzedawcami zabarykadowanymi za ścianami z grubego szkła, w których przy ladzie jest otwór z obracającą się dokoła tacką na banknoty, karty i butelki tak, by nie było szansy się dotknąć ani włożyć lufy pistoletu.
Władze miasta ogłosiły sukces już jakiś czas temu: Detroit wraca, odbudowuje się. Tymczasem, jakiś kilometr od tych nowo otwartych restauracji, stoi grupa afroamerykańskich mieszkańców (a jest ich w mieście ponad 80%*) i nie wiem, czy czekają w jakiejś kolejce po pomoc społeczną, czy po co, a może też coś sprzedają. Stoją na tle budynków opuszczonych przez fabryki, przez Chryslera, Forda i General Motors, wysoko ogrodzonych, by nie mogli już w nich umierać bezdomni i patrzą, ale nie wiem na co.
To o takim Detroit Charlie LeDuff pisał w wydanej w 2013 roku książce Detroit. Sekcja zwłok Ameryki**. LeDuff to taki reporter z krwi
i kości, dziennikarz z jajami, co to wejdzie do każdego ścieku i zamiast stać przed sceną, wczołga się pod nią, by sprawdzić, co tam się dzieje naprawdę. Pisał o biedzie i nędzy w Detroit, o straży pożarnej, której nie stać na sprzęt, o policji jeżdżącej przeciekającymi od podwozi radiowozami i o dzieciach, które muszą do szkoły nosić własny papier toaletowy. W 2013 roku LeDuff udał się do szefa Fox News z propozycją cyklu reportaży o Ameryce. Program nazwano „The Americans with Charlie LeDuff” i w nim wraz z dwoma innymi dziennikarzami pokazywał widzom Amerykę i Amerykanów, ale nie takich, co to zwykle są w telewizji, a takich z miejsc, do których przeciętni dziennikarze się nie zapuszczają, i o których mieszkańcy bogatych przedmieść nie mają pojęcia. Osiedla robotnicze
w Dakocie Północnej, zbuntowani przeciw rządowi właściciele ziemscy w Nevadzie, imigranci koczujący pomiędzy murem a Rio Grande, mieszkańcy Flint, którzy latami pili zatrutą wodę (nie bez ofiar śmiertelnych), ale dobrą według władz (popijających mineralną z butelek) oraz oczywiście Detroit, wcale nie takie, jak z obrazka, nie świeże i nie odbudowane, a w kryzysie i z aferą goniącą aferę, milionowymi przekrętami, łapówkami, defraudacjami publicznych pieniędzy i deweloperskimi interesami życia.
PUSTYNIA NIKOGO NIE OSZCZĘDZA...
Stan Kalifornia zabrania: świń każdego rodzaju: małych, dużych, wietnamskich; węży powyżej sześciu stóp długości; zwierząt jadowitych; koni, chyba że uzyska się specjalne pozwolenie... (...)
„Całe miasta się rozpadały, tymczasem polityczni przywódcy brykali sobie beztrosko w brylantynie i męskich gorsetach, opychali się żarciem z grilla i przymilali do niezdecydowanych stanów***, jak Iowa. Ludność amerykańskich miast mogła równie dobrze mieszkać na innym kontynencie, biorąc pod uwagę, ile uwagi poświęcali jej wszyscy kandydaci” – pisze LeDuff w swojej kolejnej książce-reportażu (Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje***) o tym podróżowaniu po Ameryce i o Amerykanach, a ten cytat chyba najlepiej opisuje krajobraz po gospodarczej masakrze. LeDuff jedzie po politykach od lewa do prawa i z powrotem, tym bardziej że opisuje czasy, gdy startowała kampania prezydencka zakończona zwycięstwem Donalda Trumpa (pierwsza kadencja - przyp. red.). Jest dziennikarzem zaprawionym w bojach w „The New York Times”, „The Times”, a przede wszystkim w Detroit (tam zresztą się urodził i tam mieszka), dziennikarzem odważnym, chodzącym nieutartymi ścieżkami, reporterskim zmysłem sprawnie odczytującym społeczne niepokoje i nadchodzące zmiany. Wie, gdzie być i gdzie ustawić kamerę, o co spytać i co pokazać. Jest też dziennikarzem, który gdzieś ma przeciętne dziennikarstwo newsowe z programów informacyjnych, uważając je za shitshow mieszający ludziom
w głowach, czyniący sensację bez przedstawiania kontekstu problemu, bez dyskusji, a jedynie po to, by ludzie wariowali z ekscytacji, a „oglądalność szybowała”.
W jakimś motelu w Arkansas włączam telewizor i przełączam programy w poszukiwaniu czegoś do obejrzenia: filmu, serialu, sportu, choćby programu informacyjnego, ale nic z tego, reklamy, reklamy, teleturnieje, reklamy, biżuteria, diamenty, plastikowy mop the best one, biżuteria, jakaś poprawka ciała, której nawet nie rozumiem, biżuteria, jedzenie, teleturniej, biżuteria, poduszka jakaś taka specjalna podpinana do prądu, pożyczka, tabletki na coś, o czym nie miałam pojęcia, że istnieje, biżuteria, samogotujący garnek, superpatelnia, biżuteria, płyn na niełysienie, biżuteria.
Tennessee, Alabama, Mississippi, Arkansas: wszędzie w radio grają country-pop o tym, że żyją w „God's country” i że „God bless America” przeplatane reklamami kuponów do marketów Kroger, dzięki którym można kupić dziesięć zamiast pięciu, reklamami pożyczek i promocji do Popeyes Louisiana, Kitchen i Whataburger. W sklepach sprzedają płatki śniadaniowe wielkości proszków do prania, tych dużych, wody pakowane po dziesięć, piwo po sześć, precelki z solą, jakby w nie ktoś wstrzelił testosteron, a jabłka wyglądają jak wyjęte z miski w modelu pokoju Ikei. I jeszcze dziesiątki, setki ludzi z wielkimi wózkami, w których są dziesiątki, setki opakowań tekturowych, foliowych, papierowych, aluminiowych, dziesiątki, setki opakowań żarcia, setki, tysiące plastikowych butelek picia, a potem ktoś przy kasie pakuje każdy pojedynczy produkt do oddzielnej pojedynczej reklamówki, po czym do każdej oddzielnej pojedynczej reklamówki wkłada oddzielną pojedynczą albo i podwójną gazetkę reklamową z kuponami i promocjami.
Jak jesteście w Nowym Jorku albo San Francisco, to wszystko tam jest takie bardzo fit, że ludzie biegają od rana do nocy po parkach
i jeżdżą na rowerach, i jedzą liście wodorostów i hummus, a wodę piją przefiltrowaną, a piwo East albo West Coast IPA i pewnie nawet nie myślą o tym, że na Południu tłum w opiętych na brzuchach dresach zjada naraz dokładnie tyle chipsów, ile jest w paczce. A paczki są duże i tanie. Wiecie, że te same Marlboro w Nowym Jorku kosztują czternaście dolarów, a w Alabamie pięć i pół? Że w cenie jednej IPY z Brooklynu można kupić karton litrowych puszek Budweisera albo Budlighta (to takie piwo o smaku stadionowo-festynowym),
a w cenie jednej małej bułeczki z piekarni Whole Foods Marketu kupicie worek chleba na tosty?
Pustelnik Bob (grany przez Toma Waitsa) pod koniec nowego filmu Jima Jarmuscha Truposze nie umierają mówi, że zombie, które wyszły z grobów,
i spustoszyły Centerville „reprezentują nas, żyjących życiem nieograniczonym, bezmyślną konsumpcją mediów i produktów”, nas, czyli Amerykanów uzależnionych od telefonów komórkowych, oglądania telewizji, jedzenia, picia kawy, modnych ubrań, zakupów, grania, klikania, przewijania Facebooka i brania xanaxu. Zombie to Amerykanie, do takiego stanu się doprowadzili tą ciągłą bieganiną z wypchanymi wózkami, nieważne czy
w Walmarcie, czy online.
Jarmusch nakręcił chyba najbardziej społeczny film
w swojej karierze. Film bardzo aktualny – i nie chodzi tu tylko o hasło „Make America White Again” widoczne na czapeczce Farmera Millera (Steve Buscemi zawsze
w formie) – a o rozbudowaną metaforę Ameryki. Reżyser zdaje się mówić nam, że Amerykanie zżerają świat wokół siebie i że już niewiele im zostało, a oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Nie wierzą, że gdy za oknem pogoda
hula, jak nigdy, to coś jest nie tak. Nawet gdyby spadały na nich żaby, jak w Magnolii, nie uwierzyliby własnym oczom. Zwróćcie uwagę na rozmowę Ronniego (Driver) i Cliffa (Murray), jaką prowadzą w samochodzie. Mówią o scenariuszu i reżyser zręcznie niby nas wrabia, że ów scenariusz wymknął mu się spod kontroli. Tak samo, jak amerykański wymknął się amerykańskim ekonomistom, mędrcom i ekspertom. I Amerykanom.
Zatrzymujemy się gdzieś w Alabamie na stacji benzynowej, przy której stoi biały dom z dachem w szpic, pokryty tym amerykańskim sidingiem, to się chyba nazywa siding winylowy, z gankiem po prawej stronie, nad którym sterczy antena satelitarna, i z resztką jakiejś konstrukcji z przodu przed oknami: płot z desek i szmaty pełniące funkcję markizy. Ze stacji wychodzi wielki facet w czapeczce baseballowej z dwulitrową puchą Budlighta w dłoni, którą otwiera i stawia na podorędziu w swoim pickupie wielkości ciężarówki,
a potem odjeżdża. Inni kupują benzynę, batoniki, hot dogi i napoje gazowane w litrowych kubkach po 99 centów, w drewnianych beczkach w brązowej zalewie pływają orzeszki ziemne. Młoda kobieta za ladą z wyraźnym zainteresowaniem pyta mnie, skąd jestem – mówię, że z Polski i dodaję, nauczona doświadczeniem amerykańskiego Południa, że w Europie – a co tu robię? – podróżuję, jeżdżę po Alabamie, bardzo mi się podoba – really? No cóż, tak, really, podoba mi się nieobecność idealnie skoszonych trawników i słońce spadające na przestrzeń zielonych pagórków. Podobają mi się domki wielkości przyczep kempingowych z flagami na kilkumetrowych masztach, a także stojące obok domków samochody (zazwyczaj w zestawie pick-up plus SUV). Tak tu jest: na rzece przy każdym domu drewniany pomost, tak że te rzeki między drzewami wyglądają, jak w Tajlandii. Przy pomostach pływają dzieci i tata, i wujek motorówką, a mama przynosi wszystkim hamburgery. I wszędzie są kościoły, bo tu wszyscy się modlą, jest kościół katolików, metodystów, baptystów, pierwszy kościół baptystów i kościół nowej społeczności baptystów, kościół misjonarzy, baptystów niezależnych, chrystusowy, chrystusowy nazareński, uczniów Chrystusa, episkopalny, anglikański, luterański, gospel, ortodoksyjny, zielonoświątkowy, prezbiteriański, adwentystów dnia siódmego i kościół dla kowbojów, a każdy z nich ma jeszcze swą własną nazwę od ulicy albo lasu, przy którym się znajduje, i przed każdym z nich jest tablica oznajmiająca, że w Bogu nadzieja, Bóg nas kocha, trzeba mu zaufać, bo Syn Człowieczy zejdzie na ziemię, by odszukać i uratować zagubionych. Gdy potem, gdzieś w Mississippi, już po zmroku zatrzymujemy się na innej stacji benzynowej i prosimy pracującego na niej Hindusa o coś do umycia szyb, wyciąga z zakamarków zaplecza nieużywaną myjkę i patrzy na nas, jakby nasza prośba i nasze twarze przyleciały prosto z kosmosu albo co najmniej z Nowej Anglii. Obok podjeżdża zdezelowany pick-up, z którego zdezelowana kobieta koło sześćdziesiątki papierosowym głosem pyta, skąd jesteśmy i co u diaska robimy tu o tej porze. Z Kalifornii? – nie z Polski, Europa – wiedziała, że nie z Kalifornii, ale to nie jest bezpieczne sąsiedztwo, mamy się stąd zabierać czym prędzej. W tym czasie jej zdezelowany mąż z piwem i papierosem w dłoni, okrągłym krokiem podchodzi, by pokazać nam, jak działa spryskiwanie szyby i o mało nie wtacza się nam cały do samochodu, a na ubrudzonej słońcem twarzy z poszarpaną wiatrem brodą widać jego troskliwe oczy i serdeczny uśmiech bez jedynki, choć to nieważne, bo jemu niczego nie brakuje. I on też nam mówi, żebyśmy się stąd zabierały, bo niebezpiecznie, więc jedziemy dalej.
YELLOWSTONE
Yellowstone – najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie. Bez wątpienia wart jest tej swojej reputacji jednego z najbardziej interesujących zakątków naszej planety. To właśnie tu piekło z rajem przenikają się nawzajem, (...)
Nocą faktycznie cała ta zieleń umyka, brak słońca przygnębia i jest duszno. Krowy, które w ciągu dnia łażą po łąkach i drogach tak, że czasem trzeba stanąć na parę minut, kiedy byk z wielkimi rogami na obie strony zagląda ci do okna samochodu, teraz śpią niewidoczne, zlewając się z czernią krajobrazu. A ja zastanawiam się, skąd ci ludzie, którzy nie mają krów, mają na życie, bo nie ma tu wielu pól uprawnych, nie ma sadów, ktoś może pracować na stacji benzynowej, ktoś w sklepie, a ktoś inny w mieście ileś tam mil stąd – na poczcie czy w urzędzie albo supermarkecie, ktoś może jeździć po okolicy jako mechanik, hydraulik… Ale wciąż jest ich więcej niż pracy, więc co oni tu robią?
Wielu mężczyzn z amerykańskiego Południa, ale nie tylko z Południa, zewsząd, z krajobrazu pozostałego po tym, jak fabryki przeniesiono do Meksyku i jeszcze dalej, jeździ tam, gdzie jeździł za nimi Charlie LeDuff, na przykład do Dakoty Północnej, by zarobić mityczne setki tysięcy z mitycznych obietnic, pracując po 100 godzin tygodniowo, często sypiając w samochodach, bo nie ma na motel, często nie ma też na jedzenie. Jeden facet na pytanie LeDuffa „czym się żywisz?” odpowiedział, że ma „pełną zamrażarkę wiewiórek”. Ci, co zostają, na przykład w Alabamie, mogą pracować w fabryce Mercedes-Benz. Namawiani do niewstępowania do związków zawodowych, nie wstępują, tłumacząc, że po co wkurzać pracodawcę, a związki i tak nic nie zrobią, bo czy na przykład
w Detroit związki coś zrobiły?
Ci, którym w ogóle już nic się nie udaje, mogą jeszcze jechać do Los Angeles, do drugiego największego miasta w Stanach, gdzie zawsze jest ciepło i gdzie wiele dzielnic wygląda, jak pola namiotowe. Gdy jadę autobusem z zachodniej części miasta do centrum, to mijam miejsca, w których nie chciałabym, by ten autobus się zepsuł, i myślę sobie, że tam, kilka kilometrów dalej, na wzgórzach jest królestwo świata, fabryka snów, ludzie piją szampana w basenach i grzeją tyłki na leżakach, czytając scenariusze kasowych przebojów, a tu na tyłku jednego faceta są trzy pary portek, w ręce wózek, obok namiot, i to by było na tyle. Tylko kilka kilometrów różnicy między światami równoległymi. Charlie LeDuff pokazuje coś, co może cholernie wkurzać i sam też jest wkurzony, ale pozostaje reporterem. Czy bezstronnym? Myślę, że nie bawi się w bezstronność, stając po prostu po stronie ludzi. Każdą sprawę bada dokładnie, z każdej możliwej strony. Lata w Detroit nauczyły go swego rodzaju godzenia się i stawiania czoła najgorszemu
z dystansem, czasem nawet humorem, zgryźliwym – wiadomo, a do tego potrafi to wszystko świetnie opisać.
KALIFORNIA
Jednakże sława właściwego odkrywcy Kalifornii, czyli obszarów, które uznawane są dziś za terytorium stanu Kalifornia, przypada oficjalnie w udziale Portugalczykowi Juanowi Rodrigezowi Cabrillo (...)
Na nowojorskim Bushwick młode małżeństwo z Portoryko ciągnie przyczepę z bramy około ósmej rano, on w dresie Nike, ona
w obcisłych jeansach i spranym podkoszulku. Przyczepiają tę przyczepę do Nissana Navary i ruszają w miasto, jadą na Manhattan, gdzie przy stacji metra robią w tej przyczepie – jeden metr na dwa – bajgle na ciepło i buchają potem w oparach tłuszczu, podczas gdy na zewnątrz 30ºC w cieniu, a wilgotność lepi ciała do taksówek. I stoją tak do wieczora, every day. Chwilę przed dziewiątą, parę ulic dalej przy metrze Myrtle–Wyckoff Avenues, starsza kobieta wyciera dokładnie mały rozkładany stolik, na który wykłada kilka ubrań
i potem tak siedzi przy nim i czeka, aż sprzeda wszystkie te ubrania albo aż ludzie przestaną już chodzić, every day. A przed dziesiątą w Chelsea otwierają się galerie sztuki, panie w stonowanych kostiumach i panowie w eleganckich garniturach sprawdzają maile na ekranach swoich Apple’ów, układają katalogi, patrzą czy Sierry, Richtery i Hirsty są na swoich miejscach i myślą o lunchu, do którego zostały jeszcze trzy godziny. A pod wieczór, we Wschodnim Harlemie stoi kobieta z dwoma wózkami, jednym takim z siatki, w którym trzyma majdan przeróżnych rzeczy na cały dzień i noc, głównie ubrań, a drugim jak wielka walizka na kółkach zamykana na kłódkę,
z którego kobieta robi stoisko z sokiem na sprzedaż, z tego stoiska wylewa się czerwona ciecz, ona ledwo jest w stanie to wszystko utrzymać, mimo że jest nawet duża. Na sobie ma getry trzy czwarte, czarny podkoszulek, na nogach niebieskie adidasy, a na szyi medalik z Matką Boską, na brązowej twarzy minę, która zniosła już wiele i zniesie jeszcze więcej, bo zawsze da radę, musi, nie wygrasz z nią, ale nie jest to mina, która się nie przejmuje, która nie cierpi, choć nie teraz, nie, tym sokiem się nie przejmuje, zdarza się, jedną ze szmat wyciera go z wózka, do którego drzwiczek przyklejona jest Pieta i Jezus z objawienia św. Faustyny, „in Jesus we trust”, prawie jak na dolarze. Wypadają jej klucze od kłódki, podnosi szybko, by nie skleiły się za bardzo tym sokiem, jedną nogą przytrzymuje jedne drzwiczki, lewą ręką drugie, a prawą drugi wózek bierze pod pachę i idzie, every day, zostawiając za sobą czerwoną kałużę. A wieczorem restauracje w West Village wypełniają tłumy ludzi, kobieta na ulicy rozdaje babeczki z kremem,
a druga proponuje darmowy makijaż rzęs. Idę Bleecker Street i widzę przez szybę kelnerów układających srebrną zastawę na stole restauracyjnym w oddzielnym pomieszczeniu na specjalne okazje, wchodzę do sklepu z ubraniami, by dla zabawy przymierzyć buty, są piękne i kosztują dziewięć tys. złotych, przy księgarni uśmiechnięta dziewczynka mówi do mamy: „I like books!”, wybiera coś, czyta na głos, dziewczynka wygląda na szczęśliwą, jej mama wygląda na szczęśliwą, kupują wiele pięknie oprawionych książek.
Ten świat musi w końcu wybuchnąć…
„Poverty hit home like a war zone / Check America's pulse, heard a death tone”**** – śpiewają Prophets of Rage. Zespół, a raczej supergrupa, jak ją wszyscy nazywają, została założona w 2016 r. przez trójkę z Rage Against The Machine (Tim Commerford, Tom Morello i Brad Wilk), dwójkę z Public Enemy (Chuck D i DJ Lord) i jednego z Cypress Hill (B-Real). Kumulują niezaprzeczalne umiejętności muzyczne i wokalne ze społeczną świadomością oraz wrażliwością, którą wszystkie wspomniane kapele niosły w świat, poruszając jego problemy i niejednokrotnie rewolucyjnie jadąc po bandzie. Panowie stworzyli więc mieszankę, która najlepiej wybucha w momencie, gdy stoją na scenie z pięściami w górze, krzycząc: „No Hatred / Fuck Racists / Blank Faces / Time’s Changin / One Nation / Unification / The Vibration / Unfuck the World!”*****. Grają covery utworów swoich poprzednich zespołów, o dziwo – albo niestety – bardziej aktualne, niż kiedy były pisane. Rapują – bo ta muzyka to jest taki rap-rock – właśnie o tym, że światem rządzi 1%, że trzeba znać swoje prawa, ale i tak każdy wie, że należy do kogoś innego, praca od 9.00 do 5.00, „They lie when they say we matter”******i że kiedy tylko oddasz kartę do głosowania, zapomną o tobie. Przede wszystkim zaś śpiewają o tym, że dość. Dowodzeni przez najbardziej socjalistycznego muzyka świata i jednego z najlepszych gitarzystów w historii – Toma Morello – Prophets of Rage odbyli w 2016 r. trasę po Ameryce, którą nazwali „Make America Rage Again Tour”. Nie trudno zgadnąć, kto jest ich wrogiem number one.
Ameryka się gniewa coraz bardziej, o czym pisze też Charlie LeDuff. Gdy obserwował zamieszki w Ferguson, Baltimore albo gadał
z chłopakami z getta w Chicago, to wiedział, że już nie chodzi tylko o kolor skóry i o to, że policja zabiła jakiegoś Afroamerykanina. Teraz już zaczyna chodzić o coś więcej, o klasy, o ogólne wkur****e klas niższych i wystarczy już naprawdę niewiele, by wszystko zaczęło płonąć. Dla mnie zombie w Truposze nie umierają znaczą coś jeszcze więcej, niż to, o czym mówi Pustelnik Bob. Dla mnie ci wszyscy ludzie z Detroit, Flint, Alabamy i Mississippi, z Ferguson, Baltimore i Dakoty Północnej, z namiotów w Los Angeles i przyczep
z bajglami w Nowym Jorku, ludzie zabici za życia utratą marzeń, pracy, pieniędzy, perspektyw i tego, co lubią – to oni są zombie. Bladzi, z wygniecionymi twarzami i pozbawieni radości, skazani na zagładę w codziennej walce o przetrwanie, wymęczeni po parunastu godzinach pracy śpiący w nowojorskim metrze, ludzie, którym coraz częściej w głowie grzmi może: „Come on / Had enough, had enough / What the fuck?”*******, jak te zombie budzą się ze snu i ruszają, by wszystko to roznieść w pył.
W Tupelo w stanie Mississippi na schodach przed białym domem siedział starszy czarnoskóry mężczyzna w białym podkoszulku, a na jego prawym kolanie siedziała mała dziewczynka, zapewne wnuczka, o pięknych czarnych warkoczykach. Siedzieli tak i patrzyli przed siebie, patrzyli i siedzieli, jak ten chłopak w okularach na ławce w Benoit, również w Mississippi, również czarnoskóry, choć jakie to ma znaczenie, w czarnych kowbojkach i bordowej czapce, ze srebrnym łańcuchem opadającym na t-shirt, trzymający w rękach granatową apaszkę, którą składał i rozkładał, przeciągał przez palce. Zastanawiałam się, o czym myślą, o czym myślą dziadek
z wnuczką albo ci ludzie stojący jakiś kilometr od nowo otwartych restauracji w centrum Detroit, o czym można tak myśleć cały dzień, siedząc czy stojąc i patrząc przed siebie, czy można tak siedzieć i patrzeć przed siebie bezmyślnie i jedynie czuć, nie myśląc o tym? Jak można siedzieć i patrzeć tak po prostu, nie zastanawiając się niepotrzebnie nad tym wszystkim? (Przekrój)
Źródła:
* http://worldpopulationreview.com/us-cities/detroit-population/
** Tytuł oryginalny: Detroit: An American Autopsy. W Polsce wydana w 2015 r. nakładem Wydawnictwa Czarne, tłum. Iga Noszczyk.
*** Tytuł oryginalny: Sh*tshow! The Country’s Collapsing and the Ratings Are Great. W Polsce wydana w 2019 r. nakładem Wydawnictwa Czarne, tłum. Kaja Gucio.
**** Prophets of Rage – „Unfuck the world”.
*****Tamże.
******Prophets of Rage – „Hail to the Chief”
*******Prophets of Rage – „Hands Up”
ludzie i obyczaje / portrety / przemyślenia
Polska dusza,
amerykański sen.
Niezwykła historia
Marthy Stewart
– z tronu do celi i z powrotem
na szczyt sukcesu
Od niepozornych początków jako córka polskich imigrantów, przez życie w blasku fleszy jako ikona perfekcyjnego stylu życia, po głośny skandal i więzienie – historia Marthy Stewart to opowieść o niezwykłej determinacji, sile kobiet i nieustannym dążeniu do sukcesu.
Martha Stewart to prawdziwa ikona – od lat jej nazwisko jest utożsamiane z perfekcją w dziedzinie domowego stylu życia, kulinariów, designu oraz szeroko pojmowanej kreatywności. – Bez otwartego umysłu nigdy nie osiągniesz wielkiego sukcesu – brzmi jeden z jej najsłynniejszych cytatów. Królowa kokonizmu już jako młoda dziewczyna przejawiała niezwykłą ambicję, łamała schematy
i wyznaczała nowe kierunki w każdym przedsięwzięciu, którego się podejmowała. Jej historia udowadnia, że nawet po najboleśniejszych upadkach można nie tylko się podnieść, ale też ponownie pobić świat.
Życie i kariera Stewart, pełne sukcesów, kontrowersji oraz imponujących powrotów, niedawno zyskały nowe światło za sprawą głośnego dokumentu Netflixa. Przedstawiamy portret tej niezwykłej postaci – od niełatwych początków, przez spektakularne osiągnięcia, aż po zaskakujące powroty na szczyt.
Dorastanie w rodzinie imigrantów z Polski
Martha Helen Kostyra urodziła się 3 sierpnia 1941 roku w Jersey City jako drugie z sześciorga dzieci polskich imigrantów. Jej ojciec, Edward Kostyra, był farmaceutą, a matka, Martha Ruszkowski Kostyra, nauczycielką i gospodynią domową. Przodkowie Marthy przybyli do Ameryki, niosąc ze sobą bogatą tradycję kulinarną i ogromną wartość ciężkiej pracy, która miała ogromny wpływ na jej przyszłą karierę.
Matka Marthy była jej pierwszą nauczycielką gotowania, pieczenia, szycia oraz zarządzania domem – umiejętności, które Martha w dorosłym życiu udoskonaliła i przekształciła
w wielomilionowe imperium. Czas spędzany w kuchni czy ogrodzie był dla niej czymś naturalnym. Już w młodym wieku wykazywała nie tylko talent kulinarny, ale również zmysł estetyczny, co miało ogromne znaczenie dla jej późniejszego sukcesu.
W wieku 13 lat Martha rozpoczęła karierę jako modelka, zarabiając na życie poprzez udział w reklamach i pokazach mody. Była znana z klasycznej, amerykańskiej urody, co otworzyło jej drzwi do branży fashion. Choć przez lata wykorzystywała swoje wdzięki w pracy przed kamerą, jej aspiracje sięgały znacznie dalej – chciała tworzyć i zarządzać, nie tylko odgrywać role przypisane przez innych.
Lata nauki i świat Wall Street
Podjęła studia na Barnard College, prestiżowej uczelni w Nowym Jorku. Początkowo studiowała chemię, ale ostatecznie wybrała historię Europy i architekturę. Studia na Barnard były trudne. Martha pracowała jako modelka, aby opłacić czesne, co wymagało od niej determinacji i dyscypliny. Jej urok i wykształcenie sprawiały, że szybko przyciągała uwagę. Ona nie zamierzała jednak tkwić
w jednym miejscu.
W 1967 roku podjęła pracę jako maklerka na Wall Street, gdzie była jedną z nielicznych kobiet w męskim świecie finansów. Stewart wyróżniała się w tym środowisku swoją odwagą i determinacją. Jej praca na giełdzie pozwoliła jej zdobyć cenne doświadczenie
w zarządzaniu finansami, inwestycjach i podejmowaniu ryzyka. Dzięki swojej inteligencji i elastyczności radziła sobie w trudnym świecie finansów – jej były szef wspominał, że zarabiała nawet 250 tysięcy dolarów rocznie, co na tamte czasy było astronomiczną sumą.
Jednak mimo sukcesu zawodowego na Wall Street, Martha poczuła wypalenie. Zdecydowała się odejść z finansów i skoncentrować na innej pasji – tworzeniu przestrzeni do życia, gdzie estetyka łączy się z funkcjonalnością. Wspólnie z mężem, Andrew Stewartem, kupiła XIX-wieczny dom w Connecticut, który stał się miejscem, gdzie narodziła się jej wielka pasja do gotowania, projektowania wnętrz i ogrodnictwa.
Narodziny imperium Martha Stewart Living
W latach 70. Martha Stewart rozpoczęła działalność cateringową. W domowym zaciszu tworzyła wyjątkowe potrawy i dekoracje. Jej catering szybko zyskał uznanie dzięki perfekcyjnej dbałości o szczegóły oraz wyjątkowej estetyce. Niebawem Martha zdobyła uznanie elit i celebrytów, co pozwoliło jej nawiązać kontakty z wpływowymi ludźmi i zbudować markę.
W 1982 roku wydała swoją pierwszą książkę „Entertaining”, która natychmiast stała się bestsellerem. Publikacja była nie tylko książką kucharską, ale także przewodnikiem po sztuce organizacji przyjęć i dekoracji wnętrz. Jej wyjątkowy styl – elegancki, ale przystępny – zyskał rzesze fanów. W kolejnych latach Martha wydawała kolejne książki, które ugruntowały jej pozycję liderki w dziedzinie domowego stylu życia. O tym, jak poważnie podchodziła do swojej pracy, najlepiej świadczą jej własne słowa:
W 1990 roku założyła magazyn „Martha Stewart Living”, który szybko stał się źródłem inspiracji dla tysięcy kobiet i mężczyzn. Magazyn nie tylko przedstawiał porady kulinarne, ale także pomysły na dekoracje, ogrodnictwo i organizację domowego życia. W 1993 roku Stewart uruchomiła program telewizyjny pod tą samą nazwą, co pozwoliło jej dotrzeć do jeszcze szerszej publiczności i zyskać status prawdziwej gwiazdy.
Założenie firmy Martha Stewart Living Omnimedia w 1997 roku było ukoronowaniem jej sukcesów. Była pionierką w łączeniu różnych mediów, by promować swoje idee i wartości. Kiedy firma weszła na giełdę w 1999 roku, Stewart stała się pierwszą kobietą miliarderką, która samodzielnie zbudowała swoje imperium od podstaw. Jej historia stała się inspiracją dla kobiet na całym świecie.
Ciemne chmury nad Marthą Stewart – skandal i więzienie
Choć wydawało się, że Martha Stewart osiągnęła szczyt kariery, w 2001 roku zaczęły się jej poważne problemy. Oskarżono ją o tzw. insider trading – sprzedaż akcji firmy ImClone Systems na podstawie poufnych informacji. Po długim procesie, w 2004 roku Stewart została uznana za winną składania fałszywych zeznań oraz utrudniania śledztwa i skazana na pięć miesięcy więzienia. Dla wielu był to koniec kariery Marthy Stewart. Ona jednak miała inne plany.
Pobyt w więzieniu federalnym w Alderson w Wirginii Zachodniej był dla Marthy doświadczeniem trudnym, ale także przełomowym. Zamiast poddać się i zamknąć w sobie, skupiła się na pomaganiu innym więźniarkom. Uczyła je ogrodnictwa i podstaw biznesu.
O swoim doświadczeniu mówi otwarcie, podkreślając, że mimo poczucia niesprawiedliwości, starała się wyciągnąć z tej sytuacji coś pozytywnego.
Powrót z nową energią
Po wyjściu z więzienia w 2005 roku Martha Stewart z impetem wróciła do pracy. Wznowiła działalność telewizyjną, publikowała nowe książki i zaangażowała się w liczne projekty medialne. Jej programy, takie jak „Martha” czy „The Apprentice: Martha Stewart”, przypomniały światu, że nie da się jej tak łatwo zepchnąć z piedestału.
Największą niespodzianką była jednak współpraca z raperem Snoop Doggiem w programie „Martha & Snoop’s Potluck Dinner Party”. Show, który początkowo wydawał się kuriozalnym połączeniem, szybko zyskał ogromną popularność dzięki poczuciu humoru, dystansowi do siebie i chemii między gospodarzami. Martha pokazała nową twarz – osobę gotową na nowe wyzwania, odważną
i umiejącą wyśmiać własne wady i błędy.
Życie prywatne pełne zawirowań
Na płaszczyźnie prywatnej Martha Stewart również zmagała się z wieloma wyzwaniami. W 1961 roku poślubiła Andrew Stewarta, a ich związek przyniósł jedno dziecko – córkę Alexis Stewart. Jednak życie w świetle reflektorów i ciągła pogoń za karierą negatywnie wpłynęły na relacje w rodzinie. Alexis wielokrotnie mówiła publicznie o trudnych relacjach z matką, podkreślając, że Martha często była surowa i niedostępna emocjonalnie. Rozwód z Andrew Stewartem w 1990 roku, po niemal 30 latach małżeństwa, był dla niej ciosem, ale nie zatrzymał jej na drodze do dalszego rozwoju.
Z biegiem lat Stewart otworzyła się na rozmowy o swojej rodzinie, mówiąc szczerze o błędach, jakie popełniła jako matka i żona. Choć Alexis przez wiele lat miała do matki żal, obie kobiety starały się zbudować lepsze relacje. W swoich późniejszych projektach Martha podkreślała wartość rodziny i starała się promować wartości, które, jak mówiła, wyniosła z własnego domu – mimo wszystkich trudności.
Po rozwodzie, Martha Stewart przez wiele lat była związana z Charlesem Simonyim, węgierskim deweloperem oprogramowania,
z którym spotykała się od 1993 do 2008 roku. Choć szczegóły ich relacji pozostają nieznane, Stewart wielokrotnie określała go mianem swojego „chłopaka”, a para często pojawiała się razem na galach i wydarzeniach charytatywnych. Ich związek napotkał jednak poważne trudności, zwłaszcza po tym, jak Martha trafiła do więzienia. Jak sama przyznała, Simonyi odwiedził ją tam tylko raz, co było dla niej sporym ciosem.
Po tym jak wyszła na wolność, choć Simonyi wysłał po nią prywatny odrzutowiec, nie udało im się odbudować wcześniejszej zażyłości. Martha przyznała, że jej życie stało się „mniej ekscytujące”, co miało wpływ na ich związek. W 2008 roku, trzy lata po jej wyjściu
z więzienia, Simonyi ożenił się z Lisą Persdotter, szwedzką milionerką. Dla Stewart było to wielkie zaskoczenie. Mówi, że dowiedziała się o jego ślubie w dość dziwnych okolicznościach, podczas wspólnej wizyty u prezydenta Islandii, kiedy Simonyi powiedział jej, że zamierza się ożenić. W dokumencie Netflixa Martha nazwała to wydarzenie swoim „drugim rozwodem”, nie kryjąc rozczarowania.
Dziedzictwo Marthy Stewart
Dziś Martha Stewart jest czymś więcej niż ikoną lifestyle'u. Stała się symbolem przedsiębiorczości, siły kobiet i dowodem na to, że niezależnie od porażek, zawsze można się odrodzić na nowo. Jej podejście do pracy – precyzyjne, pełne pasji i wciąż ewoluujące
– inspiruje nie tylko kobiety, ale także wszystkich, którzy pragną realizować swoje marzenia, bez względu na przeciwności losu.
Jednak Martha Stewart to także osoba, która uczyła się na swoich błędach i nie bała się przyznać do porażek. Jej autentyczność
i otwartość sprawiły, że wiele osób odnajduje w niej inspirację nie tylko w kontekście sukcesu zawodowego, ale także w aspekcie radzenia sobie z problemami osobistymi. (zwierciadlo.pl)
Źródła: „Martha Stewart: A Life of Reinvention, Resilience, and Success”, ceotodaymagazine.com; „Everything We Learned From Martha Stewart’s New Documentary”, thecut.com; „Martha Stewart Quotes”, brainyquote.com
ludzie i obyczaje / portrety
Wokół jego życia i twórczości narosły mity. Że to autor baśni dla dzieci, smutnych, nierzadko niedających nadziei, bo i sam Hans Christian Andersen dorastał w strasznych warunkach. Że charakterem zrażał do siebie ludzi, że w jego zapiskach można doszukać się dowodów na homoseksualne skłonności.
O zupełnie innym człowieku i autorze opowiada wybitna andersenolożka, tłumaczka jego utworów
i „Dzienników” – Bogusława Sochańska.
Hans Christian Andersen
– życie jak z baśni
ZOFIA FABJANOWSKA-MICYK
Baśnie dla dzieci. Z tym kojarzy się nazwisko Andersena.
To mit chyba najbardziej dla Andersena krzywdzący. Że pisał tylko dla dzieci. Pomijając już, że jest także autorem powieści, sztuk teatralnych, wierszy, takie podejście bardzo zubaża również odbiór jego baśni, w których zawsze są dwa poziomy opowieści. Jedna przeznaczona dla najmłodszego czytelnika. Druga dla dorosłego.
Weźmy chociażby mniej u nas znaną baśń „Motyl”. Dziecko odbiera to jako ładną historyjkę o owadzie, który lata z kwiatka na kwiatek. Natomiast dla dorosłego dość czytelne będzie, że to opowieść o starokawalerstwie i niemożności znalezienia sobie odpowiedniej partnerki. W „Motylu” są nawet elementy erotyczne, dorosły czytelnik nie powinien mieć problemu z ich odszyfrowaniem. Co prawda w wielu przekładach ich nie znajdzie. Między innymi i w tym przez długie lata u nas w Polsce najbardziej znanym, zwanym Iwaszkiewiczowskim. W tym przekładzie przebiśniegi, które motyl określa jako „wprawdzie urocze i ładne, ale jeszcze niedojrzałe, jeszcze nie dla niego”, czyli w rzeczywistości 14-letnie konfirmantki, na które mężczyzna może już spoglądać z pożądaniem, zamieniają się w małe dziewczynki w białych sukienkach idące do komunii, zupełnie niewinne. Siła zmitologizowania twórczości Andersena jest tak wielka, że wiele osób nie dopuszcza takich interpretacji.
Czy tylko my, Polacy, tak go czytamy?
Nie. Podstawą do większości polskich przekładów są niemieckie tłumaczenia. Proces przerabiania Andersena rozpoczął się, moim zdaniem, w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to literatura dla dzieci była już świadomie wykorzystywana jako narzędzie edukacji. Andersena przykrawano do takich potrzeb. Trzeba pamiętać, że on często pokpiwał z dorosłych, wyśmiewał metodycznie przemądrzalstwo profesorów, ludzi wykształconych. Inna sprawa, że te dwuznaczności są trudne do przełożenia, to humor nierzadko oparty na grze słów.
Mówisz o humorze, a ja pamiętam z dzieciństwa same smutne baśnie.
No właśnie, a dla Duńczyków najważniejszą cechą utworów Andersena jest błyskotliwy humor.
Trudno mi to zrozumieć, kiedy przypominam sobie np. historię „Dziewczynki z zapałkami”.
To prawda, że u Andersena obecna jest śmierć. Tak, główna bohaterka umiera, ale baśń nie kończy się tragicznie. Kończy się wspaniale – dziewczynkę do krainy wiecznej szczęśliwości zabiera babcia. I chociaż niektórym trudno będzie w to uwierzyć, jest w tej opowieści wiele naprawdę zabawnych momentów. Na przykład kiedy dziewczynka wyobraża sobie, że pieczona kaczka maszeruje przez stół z widelcem wbitym w grzbiet. Może się to wydawać makabryczne, ale to w rzeczywistości humor, który znamy na przykład z kreskówek. Komizm kryje się tu także w języku, w opisie.
Podobno matka Andersena w dzieciństwie żebrała na ulicy. Ojciec był szewcem. Nie wiodło im się najlepiej.
Szewcem, ale też niespełnionym artystą. Nie lubił szycia butów, marzył, żeby uzyskać wykształcenie, ale jemu się nie udało. Był człowiekiem nowoczesnym, czytał gazety, interesował się polityką, był krytyczny wobec religii, regularnie zabierał rodzinę na spektakle. Zbudował też Hansowi Christianowi teatrzyk w domu, szył kostiumy, robił scenografię. Wiadomo, że to od niego Andersen zaraził się miłością i do teatru, i do książek. Matka pisarza była analfabetką, za to w odróżnieniu od męża była bardzo praktyczna. Ojciec Hansa Christiana, ulegając ówczesnym nastrojom, dołączył na jakiś czas do wojsk napoleońskich, zdaje się, że miał romantyczną wizję swojej wojaczki. W rezultacie zrujnował sobie całkowicie zdrowie. Po jego śmierci żona utrzymywała siebie i syna głównie z prania, robiła, co się dało, żeby mieli z czego żyć.
Bała się, że wyrasta jej pod nosem drugi fantasta, chciała, żeby miał fach, posłała go więc do fabryki na termin krótko po konfirmacji. Ale wcześniej, kiedy miał niespełna sześć lat, dopilnowała, żeby poszedł do szkoły. Mało tego, ta prosta, niepiśmienna kobieta zastrzegła sobie, że jej dziecka nie wolno w tej szkole bić, i to w czasach, w których kary cielesne uważano za coś zupełnie normalnego, a nawet pożądanego w procesie wychowania.
Dla wielu ludzi zaskoczeniem może być to, że Andersen marzył o karierze aktora.
Wizja, że może tworzyć światy na żywo przed publicznością, przez pewien czas zdominowała jego wyobraźnię. Chociaż Andersen pisał od dzieciństwa.
Jego matka ponownie wyszła za mąż, także za szewca, o którym pisze się, że był bardzo przyzwoitym ojczymem, chociaż na pewno nie był człowiekiem tego formatu co ojciec. Żadnej już inspiracji Hans Christian w domu nie znalazł. Poza tym był zachłyśnięty teatrem. Niewątpliwie miał słuch muzyczny, pobierał nawet potem lekcje u dyrektora chóru przy Teatrze Królewskim w Kopenhadze. Niestety, wkrótce przyszła mutacja i musiał się pożegnać z karierą muzyczną. Na aktora też się nie nadawał.
Na pewno nie sprzyjały mu warunki fizyczne.
Współcześni mu mężczyźni mieli średnio 160 cm, on bliżej 190. Do tego nosił jeszcze wysoki kapelusz. Miał duże stopy, mógł wydawać się niezgrabny. Ale miał interesującą twarz, szlachetny profil. Na fotografiach ma zawsze zamknięte usta, może miał nieładne zęby? Tego nie wiemy. Moim zdaniem jednak zdecydowanie nie był brzydki.
Jak to się stało, że chłopiec z biednej rodziny nie tylko wyjechał, lecz także utrzymywał się i kształcił w Kopenhadze?
Do stolicy wybrał się jako 14-latek, częściowo na gapę, częściowo z pieniędzy, które sobie zebrał. A ponieważ w bibliotekach dostępne były wtedy książki teleadresowe, od razu zlokalizował domy znanych ludzi, których postanowił prosić o pomoc. Zapukał do drzwi wspomnianego już dyrektora chóru. Otworzyła mu ochmistrzyni, której powiedział o sobie kilka słów, a że miał niezły – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – auto-PR, natychmiast podbił jej serce, tak jak będzie potem podbijał serca wielu, wielu ludzi. Można sobie wyobrazić, że ochmistrzyni poszła po prostu do właściciela domu i powiedziała mu, że oto w jego kuchni siedzi takie niezwykłe dziecko. Traf chciał, a może po prostu sprytny młody człowiek doskonale to wiedział, że akurat tego wieczoru w domu była kolacja, na którą zaproszono grono ważnych postaci. Chłopak wszedł, zaczął śpiewać, odegrał scenę z jakiejś sztuki, a panowie postanowili się zrzucić do kapelusza. Zebrała się kwota, która umożliwiła mu wynajęcie pokoju, wyznaczono opiekuna, od którego Andersen miał odbierać ją w ratach. Zadbano też o jego dalszą edukację.
W którym momencie życia odnosi międzynarodowy sukces?
Jeszcze w gimnazjum, do którego trafił dzięki pomocy wspomnianych mecenasów i przyznanemu mu stypendium królewskiemu, napisał wiersz „Umierające dziecko”. Prawdopodobnie pierwszy w historii literatury utwór napisany z perspektywy dziecka. Był tu także język absolutnie przełomowy, bo stylizowany na mówiony. W 1829 roku dwudziestoparoletni Andersen po raz kolejny zostaje zauważony dzięki debiutowi prozatorskiemu. I wreszcie wielki sukces, który umocnił jego pozycję w świecie literatury: „Improwizator”, pierwsza w historii duńskiej literatury powieść współczesna, psychologiczno-społeczna. Pisano powieści ku pokrzepieniu serc, ale nie takie; jest to notabene opowieść o baśniowej karierze biednego dziecka. Pierwsze zeszyciki z baśniami powstają dopiero po wydaniu „Improwizatora”. Z początku nie wywołały wiele zamieszania, za to bardzo wówczas znany fizyk – o tych samych co pisarz imionach – Hans Christian Ørsted, odkrywca elektromagnetyzmu, ale też filozof, jedna z osób, która wspierała Andersena, poznał się na nich od razu. Pisarz pokazał mu baśnie, zanim jeszcze oddał je do druku. Usłyszał znaczące zdanie: „»Improwizator« uczyni pana sławnym, ale baśnie uczynią pana nieśmiertelnym”. Zabawne, bo Andersen donosił o tym w liście do swojej przyjaciółki z własnym komentarzem: „Ja tak nie sądzę”.
A co z życiem uczuciowym Andersena? Podobno był homoseksualistą, dlatego nigdy nie założył rodziny.
Sama uległam kiedyś urokowi świetnie napisanej biografii, gdzie pojawia się taka teza. Ale po latach bardzo wnikliwych badań absolutnie nie mogę się z nią zgodzić. Nie twierdzę, że Andersen nie miał też pociągu do mężczyzn. Nie mam żadnych podstaw, żeby tak wyrokować. Tak jak nie mamy żadnych dowodów, że miał pociąg. Homoseksualistą nie był na pewno, za dużo w źródłach dowodów na jego fascynacje kobietami. Denerwuje mnie jednak, jak łatwo wysnuwa się bezpodstawne wnioski. „Już Kierkegaard zauważył, że Andersen jest biseksualny” – badacze chętnie cytują jeden drugiego, powielając to samo zdanie. Tymczasem gdyby rzeczywiście przeczytali tekst Kierkegaarda, w którym przyszły wybitny filozof, a wtedy jeszcze debiutujący młody chłopak, krytykuje powieść Andersena, wiedzieliby, że to bzdura. Kierkegaard pisze o „pierwszej i drugiej potencji”, czyli o prozie i poezji. Pisze, że w tej drugiej potencji dopuszczalne – a nawet pożądane – jest, żeby miała ona w sobie dwa aspekty, tak jak
Na zdjęciach Hans Christian Andersen i fragment opowiadania "Dziewczynka z zapałkami" / domena publiczna
dwa pręciki na kwiatku: męski i żeński. Czytaj: poeta musi mieć w sobie pierwiastek kobiecy, żeby był dobrym poetą, natomiast w przypadku prozy potrzebny jest jednak silny mężczyzna, który napisze coś użytecznego. Zarzut Kierkegaarda jest taki, że Andersen nadaje się do pisania poezji, ale nie dobrej prozy. Wystarczy wyrwać z kontekstu fragment o potencji, pręcikach męskim i żeńskim i powstaje „dowód” na biseksualizm Andersena. Inne „dowody” na jego skłonność do mężczyzn to także nadinterpretacje i domysły.
Z całą pewnością stwierdzić można, że kochał się w czterech kobietach. Nie miał szczęścia. W trzech pierwszych przypadkach był zwyczajnie zbyt biedny, żeby im się oświadczyć. To były kobiety o wyższej niż on pozycji społecznej. Czwarta wybranka była równie niskiego urodzenia, a Andersen był już na tyle znany i zamożny, że ten związek miałby szansę na powodzenie. Ale z kolei ona nie była zainteresowana nim erotycznie. Jest też przypuszczenie graniczące z pewnością, że Andersen nigdy nie zaznał miłości fizycznej.
Kopenhaski pomnik Hansa Christiana Andersena / Wikipedia / domena publiczna
Człowiek, który tyle podróżował, spotkał na swojej drodze tylu ludzi…
Jego stosunek do seksualności był bardzo skomplikowany. W „Dziennikach” są krzyżyki, które – jak się wydaje – oznaczać mogą akty masturbacji, z którymi prowadził nieustanną walkę. Moim zdaniem postrzegał je jako grzech. Był bardzo religijny, choć nie był blisko Kościoła. I dbał o czystość, w sensie duchowym i fizycznym. Dochodzą do tego realia XIX wieku; musimy pamiętać, że to czasy całkowitego zafałszowania sfery seksualności człowieka. Skądinąd wszyscy wiedzieli, że istniały burdele. Z „Dzienników” pisanych bez wątpienia dla siebie – są tam bowiem tak prywatne zapiski jak ten o wysypce na penisie – dowiadujemy się, że Andersen też kilka razy wybiera się do domu publicznego. I za każdym razem kończy się to rozmową z prostytutką, nie potrafi się przemóc. Jest też takie jego wspomnienie z fabryki – tej, gdzie jako chłopiec umilał innym czas swoim śpiewaniem. A że śpiewał sopranem, znaleźli się mężczyźni, którzy zakpili z niego, pytając, czy nie jest aby dziewczyną, po czym ściągnęli mu spodnie. To mogło mieć wpływ na jego seksualność. Wiadomo również, że dorosły Hans Christian bardzo bał się choroby wenerycznej, która zrujnowałaby mu karierę. Akceptowano go, bo był czysty, poprawny, szlachetny, utalentowany.
Myślisz, że był szczęśliwym człowiekiem?
Miał swoje cierpienia, niespełnienia, ale na drugiej szali były tak poważne atuty, że absolutnie nie można powiedzieć, że był nieszczęśliwy. Nie umierał w samotności, otoczony był przyjaciółmi – do samego końca troskliwie się nim opiekowali. Uważa się, że zmarł na raka wątroby, który rozwijał się kilka lat. Upuszczano mu krew, bez przerwy robiono lewatywy.
Miał bóle, uspokoiły się dopiero, kiedy zaczęto mu podawać morfinę.
Jakiś czas nie potrafił się pogodzić z tym, że się zestarzał i że odchodzi. Ale ostatni etap to już pełne pogodzenie.
Szczęście ma bardzo wiele odcieni. Dla mnie taka nauka wypływa z jego życiorysu. W „Dziennikach” Andersen tyle razy nie dowierza swojej sławie, postrzega ją w kategoriach cudu. Pisze, że to, co mu się przydarzyło, jest jak baśń. (zwierciadło.pl - archiwum)
LITERATURA
Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci
Międzynarodowy Dzień Książki Dla Dzieci i Młodzieży celebrowany jest - jak każdego roku - 2 kwietnia.
Owa data nie jest przypadkowa - tego dnia, w 1805 roku, urodził się słynny duński baśniopisarz Hans Christian Andersen [...]
ludzie i obyczaje / portrety
Ich miłość zaczęła się na początku lat 60. na idyllicznej greckiej wyspie Hydra, która była wówczas mekką zagranicznych artystów, pisarzy
i muzyków. Tutaj młody Cohen zmagał się z marzeniami o zostaniu pisarzem, a Marianne próbowała dojść do siebie po nieudanym małżeństwie.
On był twórcą, ona muzą siedzącą u jego stóp...
niezwykła historia Leonadra Cohena
i Marianne Ihlen
MARTA WASZKIEWICZ
ZDJĘCIA: Aviva Layton, Axel Jensen Junior / materiały prasowe / domena publiczna
Lata 60., czas wolnej miłości i otwartych związków. Leonard Cohen napisał książkę, zdobył nagrodę i wyjechał. Gdy dotarł do Grecji, jego oczom ukazała się przepiękna wyspa. Hydra zachwyciła go prostotą i autentycznością, a mieszkańcy okazali się na tyle życzliwi, że postanowił zostać. Tam poznał pochodzącą z Norwegii Marianne Ihlen, która natchnęła go do napisania kilku najsłynniejszych utworów. On był dla niej wsparciem i duchowym drogowskazem, a ona stała się jego muzą. To dzięki niej powstały nieśmiertelne piosenki „So Long, Marianne” czy „Bird on a Wire”.
Cohen miał już na koncie serię krótkich związków, ale z Marianne był najdłużej. Była miłą i szczodrą osobą. Uśmiechniętą i pełną entuzjazmu. Naprawdę słuchała, co się do niej mówi, a mało kto tak robi. Nie czekała, aby powiedzieć następne zdanie, tylko słuchała. Była szczerze zainteresowana tym, co ludzie mają do powiedzenia. Do tego miała niezwykłą moc – świetnie umiała zachęcać do pracy i była bardzo opiekuńcza. Była też jedyną kobietą, która nie była olśniona Leonardem. Zupełnie jakby się stawiała. Ich miłość była piękna i romantyczna, aż do ostatniego, niezwykle przejmującego rozdziału.
Dni czułości
„Pierwszy raz zobaczyłam Leonarda, gdy stałam w kolejce z koszykiem. Stanął w drzwiach, podświetlony słońcem, więc widziałam tylko jego sylwetkę. Powiedział: „Może do nas dołączysz? Siedzimy na zewnątrz”. Gdy nasze oczy się spotkały, poczułam to całym ciałem. Naprawdę niesłychane doznanie” – tak zapamiętała pierwsze spotkanie z Cohenem Marianne Ihlen, która na Hydrę przyjechała, aby uciec przez swoimi problemami. „Nie radziłam sobie z życiem” – mówiła. Także Leonard pod wieloma względami poszukiwał czegoś innego. „Byliśmy jak dwójka uchodźców, uciekających przez tym, czemu w końcu musiałam stawić czoła”.
Pierwszy rok ich wspólnego życia na wyspie był wspaniały, choć dni upływały im bardzo zwyczajnie. Wstawali wcześnie, jedli śniadanie i brali się za swoje obowiązki. Leonard bez przerwy pisał, a Marianne robiła zakupy i przynosiła jedzenie. On był twórcą, a ona grecką muzą siedzącą u jego stóp. „To były bardzo dobre lata. Siadywaliśmy, leżeliśmy i spacerowaliśmy w promieniach słońca. Słuchaliśmy muzyki, kąpaliśmy się. Graliśmy, piliśmy i dyskutowaliśmy. Pisaliśmy, kochaliśmy się. Było naprawdę fantastycznie” – mówiła Marianne.
Ihlen nigdy nie uważała się za piękność i nie wierzyła Leonardowi, gdy nazywał ją najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zobaczył. Myślała, że ma zbyt okrągłą twarz. „W Grecji byłam bardzo jasną blondynką, chudą, prawie bez biustu, ku mej rozpaczy” – mówiła. Bliscy z jej otoczenia nie podzielali jej zdania. „Była piękna, ale zaczęła cieszyć się swoją urodą dopiero wtedy, gdy poznała Leonarda. To on nauczył ją kochać życie. Czuła, że nie tylko ją widział, ale też naprawdę kochał. I sprawiał, że czuła się piękna” – mówił Jan Christian, bliski przyjaciel Marianne.
„Zawsze próbowałem uciec”
Żeby naprawdę zrozumieć Marianne, trzeba zrozumieć jej pierwszego męża, Axela Jensena. Bywał bardzo agresywny. Nigdy jej nie uderzył, ale zdarzało mu się wpadać w taki gniew, że wyrzucał meble przez okno. Leonard bacznie obserwował rozpad ich związku,
a następnie wyciągnął do Marianne pomocną dłoń i pomagał z synkiem, dla którego w pewnym sensie stał się ojcem. Mały Axel do dziś mówi, że Leonard miał na niego bardzo dobry wpływ.
W końcu Cohen wpadł na pomysł, aby część roku spędzać w Montrealu – oglądać prawdziwe życie i znajdować natchnienie. „Dużą część życia spędziłem uciekając. Choćby nawet sytuacja wyglądała dobrze, ja i tak musiałem uciec, bo mnie nie wydawała się dobra. To było samolubne, ale wtedy takie mi się nie wydawało. Myślałem, że tylko tak przetrwam. Bliscy cierpieli, bo bez przerwy odchodziłem. Zawsze próbowałem uciec” – mówił Cohen.
Gdy Leonard dzielił swój czas między Hydrę i Montreal, Marianne nie była zadowolona ze swojego życia. „Nie wiedziałam, co robić. Jako jedyna nie malowałam, nie pisałam, nie rzeźbiłam… Otaczali mnie sami artyści. W końcu stwierdziłam: też jestem artystką! Życie to sztuka, a ja żyję. Niezbyt to oryginalne. Uważałam, że jestem fatalna pod każdym względem” – mówiła.
Leonard również przechodził wtedy koszmarny okres. Nie miał na czynsz, więc popadł w halucynogenny obłęd, w efekcie którego powstała ostatnia w jego karierze powieść zatytułowana „Piękni przegrani”. Cohen pisał ją gorączce, przesiadując w palącym greckim słońcu, wspomagany przez LSD i amfetaminę. Tworzył nieskończoną ilość wersji, aby na koniec ocenić, która najlepiej trafia do jego uwagi.
Powieść ukazała się w 1966 roku, ale mało kto ją przeczytał. Wielu intelektualistów próbowało ją zrozumieć, ale nawet ich całkowicie zdezorientowała. „Po lekturze „Pięknych przegranych” musiałam wyszorować sobie mózg”, „To najbardziej przerażająca książka napisana w Kanadzie”, „Słowna masturbacja” – pisali krytycy. Wtedy Leonard załamał się nerwowo i zrozumiał, że nie utrzyma siebie
i swoich bliskich z pisania. Postanowił więc zająć się muzyką.
To jest piosenka!
Gdy Leonard wrócił do Ameryki i spotkał się z Judy Collins. „Przyszedł do mojego mieszkania i powiedział: Nie umiem śpiewać, ani grać na gitarze i nie wiem, czy to w ogóle piosenka. Zagrał mi pierwsze wersy „Suzanne”, a ja zawołałam: To jest piosenka! Piosenka, którą natychmiast muszę nagrać!” – wspomina piosenkarka. Materiał powstał bardzo szybko, jednak Cohen jasno zaznaczył, że przenigdy nie zaśpiewa publicznie. Minął rok, a „Suzanne” stała się hitem. Judy organizowała akurat dużą imprezę charytatywną
w Nowym Jorku i powiedziała: „Chcę żebyś wyszedł na scenę i zaśpiewał. Wszyscy rozpaczliwie chcą usłyszeć jak to śpiewasz”. Leonard na to: „Nie umiem śpiewać, mam fatalny głos”.
Jego pierwszy występ miał miejsce w 1967 roku. Stanął na środku sceny i zaczął śpiewać, choć dygotał jak listek. W połowie piosenki załamał się – zaczął płakać, zszedł ze sceny i nie chciał wrócić. Umierał ze strachu. Przeżywał potężny atak tremy. Pomogła mu Collins, z którą zdecydował się zaśpiewać w duecie. To była jedna z najważniejszych chwil w jego życiu. Tak odkrył w sobie pieśniarza, a potem ruszył z kopyta. Podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia i z nią pozostał. Często jednak musiał przekraczać „wielką tamę” – zarówno w poszukiwaniu natchnienia, jak i po to, aby znów się troszkę przygnębić.
Nie stać ich było na podróż we troje, więc Marianne często zostawała na Hydrze. W pewnym momencie poczuła, że nie chce być dłużej sama. Wkrótce potem przyszedł telegram: „Mam dom. Potrzebuję już tylko mojej kobiety i jej syna. Całuję, Leonard”. To wystarczyło. Pojechała do Montrealu, jednak szybko okazało się, że był to ogromny błąd. Słowa telegramu tworzyły cudowną wizję, ale gdy tylko zostały wypowiedziane, Leonard natychmiast przestał tego potrzebować. Potrzebował to tylko powiedzieć. Natomiast Marianne, głęboko w nim zakochana, rzeczywiście przyjechała z małym Axelem i wyszło tragicznie. To była prawdziwa katastrofa, a ich wyśnione życie zostało przerwane. Byli wtedy bardzo nieszczęśliwi. Z artysty nigdy nie będzie świetnego męża. Ich nie można mieć na własność. To nieuchwytne istoty zaślubione swojej muzie. Jak na ironię, takiego mężczyznę pragnie posiadać każda kobieta...
Jak wspomina Judy Collins: „Przyszła do mnie Marianne i powiedziała: „Byliśmy szczęśliwi na Hydrze, spacerowaliśmy po plaży, pływaliśmy nago, piliśmy dużo retsiny. Aż pewnego dnia oznajmił: „Marianne, jadę do Nowego Jorku zagrać moje piosenki Judy Collins”. Nagrałaś wszystkie jego piosenki i chcę ci tylko powiedzieć, że złamałaś mi życie”.
Osobiste wersy
Cohen czerpał z poezji Szekspira, Keatsa i Marlowe’a. Jego teksty bardzo często dotyczyły relacji z kobietami, a z piosenek wręcz przebijała kobieca obecność. W utworze „So Long, Marianne” (1967) Leonard zamknął sporą część życia z Ihlen. Wers „do lotu poderwać się nie mogę wciąż, bo do mych nóg przytwierdziłaś głaz” bardzo mocno rezonuje z tym, co kiedyś powiedział. To było na przyjęciu z okazji emisji jego albumu. Cohen był wtedy w centrum uwagi. W pewnym momencie wyszedł na taras, który znajdował się na dachu budynku. Po prostu musiał się z tego wszystkiego wyrwać. Powiedział wtedy z absolutną powagą, że jeśli to stała część tej gry, to nie wie, ile będzie mógł znieść.
Marianne dużo mocniej czuła się jednak związana z „Bird on a Wire” (1969), bo to piosenka, która powstawała przy niej. „Leonard od tygodni nie był w stanie tworzyć, pisać, śpiewać, czy robić w ogóle czegokolwiek. Był w bardzo głębokiej depresji. Dałam mu gitarę, wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy ptaki siadające na przewodach” – mówiła. W tym okresie Ihlen musiała także podjąć bardzo trudną decyzję. Była w ciąży, ale wiedziała, że Leonard nie chce mieć dzieci i zdecydowała się na aborcję. „Postąpiłam tak, jak podpowiadała mi intuicja” – przyznała po latach.
W piosence „Chelsea Hotel” zwracał się z kolei do Janis Joplin, z którą zimą 1967 roku nawiązał krótki, choć intensywny romans. „Dobrze cię pamiętam z hotelu Chelsea, mówiłaś tak dzielnie i słodko” – śpiewał. W trasie miał wiele kobiet, ale gdy do zespołu dołączała Marianne, Leonard nie pokazywał się z nimi. Pewnego razu Cohen zabrał ukochaną na koncert Joplin. „Nie spotkałam się
z nimi po koncercie. Leonard zawsze strzegł tej części swojego życia. Byłam mu za to wdzięczna. Naprawdę nie miałam tam co robić. Cokolwiek robił w Nowym Jorku, nigdy się tym ze mną nie dzielił. To były bardzo trudne lata” – mówiła.
W tamtym czasie Marianne mieszkała osobno z synem, ale wciąż była muzą Cohena, a nawet dostawała od niego telegramy adresowane na nazwisko Marianne Cohen, zupełnie jakby byli małżeństwem. Gdy się rozstali, on wciąż przysyłał jej pieniądze, pytał co u Axela i przysyłał drobne wyznania miłosne.
Piosenki dla młodych świrów
Leonard przez wiele lat walczył z głęboką depresją. W końcu wpadł na pomysł, aby zagrać w szpitalu psychiatrycznym w Henderson. Potem wiele razy koncertował w tego typu miejscach. Jego dziadek zmarł w takim szpitalu. Z powodu depresji hospitalizowana była również jego matka. „Gram w tych szpitalach z kilku powodów. Grając dla kogoś, kto został pokonany, miałem poczucie, że część tej porażki, odpowiada pewnym czynnikom stojącym za moimi piosenkami, i że wzbudzi to empatię. Zresztą sam empatycznie podchodzę do tego przeżycia” – mówił. „Gdy powiedziałem, że tu przyjadę uprzedzili mnie: „To trudna publika, młode świry”.
Podczas jednego z tych koncertów, zespół zagrał „So Long, Marianne”. „Ta piosenka opowiada o dziewczynie, z którą kiedyś byłem. Spędziliśmy razem około 8 lat. Miała na imię Marianne. Żyłem z nią 6 miesięcy w roku, a na drugie 6 jechałem gdzieś indziej. Potem zacząłem z nią spędzać 4 miesiące w roku, następnie 2… W ósmym roku związku spędziłem z nią zaledwie parę tygodni
i pomyślałem, że czas napisać dla niej tę piosenkę”. Utwór nie należał do jej ulubionych. Nie miał być piosenką pożegnalną, ale okazał się przepowiednią końca romansu Leonarda i Marianne.
Gdy tłum usłyszał wersy „kochałem cię dziś rano, ust naszych ciepła słodycz, jak senna złota burza, nade mną twoje włosy”, wydarzyła się rzecz niezwykła. To była wyjątkowa, niezapomniana chwila. Pewien mężczyzna wstał i zaczął krzyczeć: „Wyłączcie to, przestań śpiewać!”, aż w końcu uciszył zespół. Leonard powiedział: „Mów, słuchamy cię”, a facet zaczął: „Wpakowałeś się tutaj ze swoimi błyszczącymi gitarami i ślicznymi dziewczynami śpiewającymi chórki… A ja chcę wiedzieć, co o mnie myślisz. Tego chcę się dowiedzieć”. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Cohen zszedł po schodach, wszedł w tłum i uściskał mężczyznę ze wszystkich sił. Zawsze był rozchwytywany, a ludzie uwielbiali jego urok i współczucie.
Obsesyjny uwodziciel
Leonard był przystojnym, silnym brunetem, więc szalały za nim wszystkie dziewczyny. Na koncertach zawsze było więcej kobiet niż mężczyzn. W tłumie widywało się kilka par, ale słuchały go głównie panie. Czytały przedtem jego wiersze, a potem oglądały i słuchały na koncercie i zaczynały płakać pod sceną. To strasznie raniło i niszczyło Marianne, doprowadzając niemalże do samobójstwa. „Chciałam go wsadzić do klatki, zamknąć drzwi i połknąć klucz” – mówiła. Leonard też szczerze kochał kobiety, ale musiał być na swój sposób niezależny. Potrafił sprawić, że czuły się dobrze ze sobą, jednak nie umiał się oddawać.
„W pewnym okresie życia miałem obsesję na punkcie zdobywania uwagi kobiet, w stopniu znacznie przekraczającym granice rozsądku. Stało się to dla mnie najważniejsze w życiu i doprowadziło do bardzo obsesyjnych zachowań i różnych ciekawych zdarzeń. Myślę, że dowiedziałem się najwięcej o sobie i innych właśnie w tym okresie obsesji” – mówił Cohen.
Stale musiał mieć jakaś kobietę. Podróżował po całym świecie, więc nie było to trudne. „Byłem ogromnie spragniony towarzystwa kobiet i wyrażania przyjaźni przez seks. Poszczęściło mi się, bo w latach 60. ta możliwość była wręcz wszechobecna. W tej krótkiej chwili historii ludzkości, mężczyźni i kobiety świetnie ze sobą współpracowali w imię właśnie tego celu. Mam ogromne szczęście, że to pragnienie odczuwałem właśnie w czasie tego niezwykle rzadkiego zjawiska, które pozwalało mężczyznom i kobietom, chłopcom
i dziewczętom, łączyć się w takim zjednoczeniu, które zaspokajało wspólne pragnienia” – mówił.
Odnaleźć siebie
Pod koniec lat 60. przestali się rozumieć. Wciąż byli w sobie zakochani, ale pogrążeni w swoich własnych problemach, więc nie mogli nic osiągnąć. Leonard naturalnie pogrążył się w muzyce i pisaniu. „Próbowaliśmy wiele razy. Żadne z nas nie chciało nigdy dać za wygraną” – mówiła Ihlen.
W latach 70. i 80. Marianne nadal towarzyszyła Leonardowi w trasach. Pomieszkiwali też razem na Hydrze. Leonard w międzyczasie związał się z młodszą o 14 lat kobietą o imieniu Suzanne. To z nią spędzał teraz tę część roku, która wcześniej należała do Marianne. Przez pewien czas utrzymywał zatem obie rodziny: Marianne i Axela, oraz Suzanne i jej synka Adama, jednak Suzanne, podobnie jak wcześniej Marianne, chciała go mieć tylko dla siebie. I robiła to za pomocą wszystkich możliwych środków. Była kobietą fascynującą, ale bezlitosną. Leonard wpadł w pajęczynę. Nie trudno się zatem domyśleć, że ich relacja nie przetrwała próby czasu i szybko się rozpadła. Życiową misją Leonarda nie było bowiem ustatkowanie się, założenie domu i rodziny. Zawsze miał poczucie, że ściga coś, czego nie może uchwycić. Żył w mroku, czasami znikał i nikt nie miał pojęcia, gdzie jest.
Nadszedł kiepski okres jego życia – rodzina się rozpadła, mieszkał w Los Angeles, zupełnie obcym dla niego mieście, stracił kontrolę nad pracą i życiem. Marianne natomiast wróciła do Oslo, gdzie zaczęła zupełnie nowe, całkiem normalne życie. Tam wyciszyła się, została sekretarką, a następnie wyszła za przemiłego Norwega o imieniu Jan i została macochą dla jego dzieci. Po tych wszystkich poszukiwaniach siebie, czy to na Hydrze, czy gdzieś indziej, dopiero tutaj udało jej się odnaleźć siebie. Po Leonardzie nie było jej łatwo, ale pozbierała się.
Cohen również odnalazł spokój i szczęście, ale w... klasztorze, w którym przebywał w latach 1994-1999. Klasztorne życie przychodziło mu naturalnie, bo był bardzo zdyscyplinowany. Służył tam przez wiele lat. Równowagę zapewniał mu Roshi – jego doradca duchowy
i zwierzchnik buddyjskich mnichów, który pilnował go i pomagał w skupieniu. W tym okresie tak mówił o miłości: „Miłość to czynność, która buduje siłę mężczyzn i kobiet, i włącza w to twoje serce. Innymi słowy: gdy kobieta stanie się twoją treścią, a ty staniesz się jej treścią, to jest właśnie miłość”. Gdy wrócił do normalnego życia, okazało się, że został bez grosza. Pod jego nieobecność, jego menadżerka przywłaszczyła sobie cały jego majątek. Pieniądze przepadły, a przyjaźń zakończyła się.
Po latach jednak wrócił na scenę. Miał 75 lat na karku, ale wyruszył w trasę, aby trochę zarobić. Znowu stał się rozchwytywany.
Z dosłownego bankructwa przeskoczył do niesłychanej sławy. Na jednym z koncertów pojawiła się nawet Marianne, której Cohen zapewnił miejsce w honorowym pierwszym rzędzie.
Zamknięcie kręgu
Choć historia miłosna Leonarda i Marianne miała wiele rozdziałów, nigdy nie byli tak prawdziwie razem. Mimo to, jakiś zakątek jej serca do końca życia był zaślubiony Cohenowi. Koniec tej relacji nie jest jednak gorzki, a piękny. Gdy u schyłku życia chora na białaczkę Marianne wylądowała w szpitalu, poprosiła bliskiego przyjaciela, aby ten zawiadomił Leonarda. Niecałe dwie godziny później przyszła wiadomość o następującej treści: „Najdroższa Marianne, jestem tuż za tobą, dość blisko, by wziąć cię za rękę. Nigdy nie zapomniałem twojej miłości i urody, ale przecież o tym wiesz. Nic więcej nie muszę mówić. Bezpiecznej drogi, stara przyjaciółko. Zobaczymy się nieco dalej. Z wyrazami bezkresnej miłości i wdzięczności – twój Leonard”.
Stary, chory człowiek przesłał swojej starej, chorej kochance wiadomość, którą zawsze pragnęła usłyszeć. Dla Marianne było to domknięcie kręgu: od wyjazdu z Oslo, przez przygodę z Axelem, poznanie Leonarda, a następnie jego utratę, poznanie Jana…
A potem dostała miłosny list od Cohena i krąg się zamknął. To właśnie potrafi zdziałać wyznanie prawdziwej miłości.
Marianne i Leonard zmarli w 2016 roku w odstępie trzech miesięcy.
(zwierciadlo.pl; zdjęcia + video: redakcja)
ludzie i obyczaje / portrety
"Bitwa o Monte Cassino"
– sztuka wojennego reportażu
JANUSZ R. KOWALCZYK
Książka Melchiora Wańkowicza dla pokoleń Polaków stała się legendą, wręcz biblią, nieustępującą pisanym "ku pokrzepieniu serc" powieściom Henryka Sienkiewicza. Do dziś stanowi też pomnik sztuki reportażu.
W polskim dorobku literackim monumentalny reportaż wojenny "Bitwa
o Monte Cassino" Melchiora Wańkowicza zajmuje wyjątkowe miejsce. Epopeję o zmaganiach polskich formacji Armii Andersa z ufortyfikowanymi siłami doborowych jednostek niemieckich, zwieńczonych krwawo okupionym zwycięstwem biało-czerwonych, Wańkowicz pisał z pozycji obserwatora, z pierwszej linii frontu, przez co był nieomal uczestnikiem starć. To sprawia, że jego opis bitwy tchnie autentycznością i prawdą.
Warsztat dziennikarski, gdzie siłą rzeczy królują fakty, w "Bitwie o Monte Cassino" walczy o lepsze z pasją i emocjami reportera, przywodząc na myśl tradycje narracyjne szlacheckiej gawędy. W efekcie powstała doskonale wyważona i pasjonująca relacja. W odróżnieniu od doniesień wielu innych frontowych korespondentów, które szybko obrosły kurzem niepamięci, Melchior Wańkowicz dał światu bogatą w szczegóły, trwałą kronikę tamtych majowych dni 1944 roku.
Król reportażu
Pod względem siły przekazu "Bitwa o Monte Cassino" stała się dla pokoleń Polaków legendą, wręcz biblią, nieustępującą pisanym "ku pokrzepieniu serc" powieściom Henryka Sienkiewicza. Warto jednak podkreślić, że
w tekście Wańkowicza nie ma ani grama fantazji – literackiej fikcji, co stanowi chleb powszedni każdego beletrysty. Jeśli więc przy lekturze "Monte Cassino" czytelnik doznaje wzruszeń, bo też gdzieniegdzie wkradł się nieunikniony patos – odnotowane są choćby głosy żołnierzy umierających z imieniem Polski na ustach – świadczy to wyłącznie
o autentyczności odczuć pisarza, opisującego to czego był świadkiem, albo też usłyszał od kilku wiarygodnych świadków.
W szkicu "Król reportażu" Aleksandra Ziółkowska-Boehm, asystentka
i współpracowniczka pisarza w ostatnich latach jego życia (1972–1974), odnotowała:
Melchior Wańkowicz / wikipedia / domena publiczna
W książkach Wańkowicza nie mamy nic wymyślonego. Rzetelnymi studiami są i "Monte Cassino",
i "Na tropach Smętka", z realiów utkane są "Szczenięce lata" i "Ziele na kraterze". Zasada prawdziwości dokumentalnej jest właśnie tą osobliwą cechą, która odróżnia reportaż od pokrewnych mu form literackich, takich na przykład jak opowiadanie czy nowela. Pisarstwo Wańkowicza oparte jest na faktach, uwydatnia konkret i nadaje mu szczególne znaczenie.
Najważniejszą cechą wyróżniającą dzieło Wańkowicza jest relacjonowanie walk nie znad map sztabowych na zapleczu frontu, lecz wprost z pola walki. Nie skupiał się zbytnio na arkanach wojennej strategii czy rozkazach generałów (przykładowy cytat: "Dowódca 2. Korpusu Polskiego [gen. Władysław Anders] w rozkazie przed bitwą między innymi mówił: »Niech lew mieszka w waszym sercu… Żołnierze! – za bandycką napaść Niemców na Polskę, za rozbiór Polski wraz z bolszewikami, za tysiące zrujnowanych miast i wsi, za morderstwa, katowanie setek tysięcy naszych sióstr i braci, za miliony Polaków jako niewolników do Niemiec, za niedolę
i nieszczęście Kraju, za nasze cierpienia i tułaczkę…«").
Znacznie pełniej za to ukazał pisarz realny trud walczących żołnierzy. Ich osobisty wkład w ciężko okupione zwycięstwo. O każdym swoim bohaterze – bez względu na posiadany stopień wojskowy i usadowienie w armijnej hierarchii – starał się zebrać jak najwięcej danych, potwierdzonych z kilku źródeł.
Intuicji i doświadczeniu pisarskiemu Wańkowicza zawdzięczać należy, że nie zawierza on, na szczęście, zbyt lekkomyślnie relacjom uczestników bitwy. Trzecim niemniej ważnym czynnikiem sukcesu Wańkowicza jest umiejętne rozwiązanie problemu psychologicznego. Czwarty sekret wartości "Bitwy
o Monte Cassino" – to – [Stanisław] Gliwa. Czuła i troskliwa opieka tego grafika czyni zeń właściwie współautora książki, która jest dziełem dobrego i solidnego warsztatu pisarskiego.
Powyższą opinię wypowiedział inny uczestnik bitwy o Monte Cassino, zwięźle sportretowany przez Wańkowicza: ("Gustaw Herling-Grudziński, student polonistyki, młody krytyk literacki, współpracownik pisma konspiracyjnego w kraju"). Późniejszy kolega po piórze autora książki, który w pisanym w latach 1949–1950 "Innym świecie" skrupulatnie odtworzył z pamięci wydarzenia, jakich doświadczył podczas półtorarocznego pobytu w sowieckim łagrze w Jercewie. Wańkowicz w swojej wojennej gawędzie wielokrotnie przytacza nazwisko Herlinga-Grudzińskiego, pełniącego pod Monte Cassino obowiązki frontowego radiooperatora.
Mamy z Niemcami zapiekłe porachunki
Wartością książki "Bitwa o Monte Cassino" jest jej namacalny konkret. Nie suchy, historyczny, zamknięty w statystykach zabitych i rannych, lecz uwzględniający kruchy los pojedynczego człowieka. Jak w każdym rzetelnym dziele jest tu również miejsce na osobistą refleksję frontowego korespondenta, kiedy np. opisuje determinację młodych ludzi rwących się do walki z kolejnym ziejącym ogniem niemieckim bunkrem, żeby pomścić poległych kolegów, których ciała zmuszeni byli wcześniej przekroczyć.
Autor odznaczony Krzyżem Walecznych – podczas trwających dwa tygodnie walk starał się odwiedzić na linii frontu każdą kompanię, każdy pluton, gdzie często narażał się na ostrzał – przeżył bitwę w ścisłym kontakcie z walczącymi żołnierzami. Już sama liczba zebranych od nich relacji budzi szacunek, a przy okazji sprawia, że książka stała się poniekąd wspólnym dziełem wszystkich uczestników bitwy. To wyjątkowy, jeśli nie jedyny przypadek w dziejach literatury, gdy bohaterowie rozgrywającego się dramatu biorą równie bezpośredni udział w twórczości.
We wstępie "Bitwy o Monte Cassino" w wydaniu z 2009 roku prof. Norman Davies pisał:
Wańkowicz siłą rzeczy skupił się na działaniach oddziałów polskich, co nie znaczy, że pomija pozostałe. Przedstawia kompletny obraz sytuacji. Podczas wizyty w kwaterze amerykańskiej, gdzie próbuje ustalić przyczyny niepowodzenia ataków styczniowych na linię Gotów odkrywa, że amerykańskie mundury kryją tak naprawdę Finów, Greków, Żydów oraz oczywiście Niemców i Polaków. Pyta, co nimi kieruje. "My, Polacy mamy z Niemcami rachunki do wyrównania – mówi amerykańskiemu oficerowi – Ale co kieruje WAMI?". Następnie przygląda się towarzyszom broni w 8. Armii, co z kolei prowadzi do odkrycia, że większość z nich stanowią synowie rozległego imperium: Sikhowie z Pendżabu w turbanach na głowach, strzelcy Radżputana, siejący postrach Gurkhowie z Nepalu, Maorysi z Nowej Zelandii
i poganiacze mułów z Cypru. Nie kryje podziwu dla dyscypliny i determinacji oddziałów Wolnych Francuzów, przybyłych głównie z Afryki Północnej. Nie zabrakło tam również marokańskich Gumierów, którzy na koniach, uzbrojeni w noże, torowali sobie drogę do celu. Wszystkie te formacje próbowały zdobyć Monte Cassino, zanim 2. Korpus wkroczył do akcji. I wszystkie zostały rozgromione. Polacy stali się kolejnym barwnym uczestnikiem nieustraszonego boju o wyzwolenie.
Żołnierzom Armii Andersa udało się przełamać zaciekły opór wroga, ostrzeliwującego się z góry z silnie obsadzonych i doskonale zamaskowanych na okolicznych wzgórzach schronów, jak też z gruzów zbombardowanego przez aliantów klasztoru benedyktynów na Monte Cassino. Węzłowy punkt przeprawy wojsk sprzymierzonych w ich marszu z południa Włoch na Rzym, jak też w głąb okupowanych krajów Europy, został odbity z rąk wroga ("Skończona jest bitwa o Monte Cassino, trwająca trzynaście dni i dwadzieścia godzin. Jest godzina 19.00, maja 25, roku 1944"). Dzięki książce Melchiora Wańkowicza udział w tym zwycięstwie polskiego oręża jest tym bardziej niepodważalny, że doskonale udokumentowany.
Pasja dociekliwości
Kluczem otwierającym drogę do reporterskiego sukcesu jest dociekliwość, co pisarz barwnie oddał w swoim ostatnim dziele zatytułowanym "Karafka La Fontaine'a". Pierwszym etapem dociekliwości jest potrzeba dotarcia w miejsce, gdzie zwyczajnie być się powinno. Etap drugi – to wydobycie istotnej treści z tego, do czego się dotarło – niekiedy w sposób dość karkołomny.
Wbrew polskim władzom londyńskim, korzystając z bałaganu wojskowego, przeszmuglowałem się do Włoch. Władze w Londynie do końca nie zatwierdziły mój status korespondenta, związany z poborami
i przywilejami. Trylogię montecassińską napisałem wbrew przysłanym bubkom korespondentom, po których nie zostało nic. I nagle okazało się, że wojna wilgotną gąbką starła z tablicy ujemny debet, narosły poważne aktywa. Gdy przyjechałem z Włoch do Londynu, przerwano posiedzenie, by mnie witać, kiedy wchodziłem na widowiskowe imprezy, publiczność witała mnie, powstając.
Niemcy nie respektowali znaku Czerwonego Krzyża, sami jednak mieli nadzieję, że zapewni im ochronę (fot. Bundesarchiv, Bild 183-J26141 / Zscheile / CC-BY-SA 3.0)
Klasztor na Monte Cassino, maj 1945 r.
Podpis: Ruiny klasztoru OO. Benedyktynów na Monte Cassino po zbombardowaniu go przez artylerię i lotnictwo polskie, amerykańskie i angielskie. / Sygn. IPNRz-19-2-5-147
Bitwa o Monte Cassino - ewakuacja rannych Drogą Polskich Saperów NAC 24-444-3.jpg / Wikipedia / domena publiczna
Korespondent wojenny 2 Korpusu Polskiego Melchior Wańkowicz
w towarzystwie nierozpoznanych osób ogląda pole bitwy o Monte Cassino, 1944. / Fot. NAC
Wańkowicz był przede wszystkim człowiekiem czynu. Jako korespondent wojenny nie stronił od ryzyka ("Mały Kubuś – samolot używany do wykrywania stanowisk artylerii nieprzyjacielskiej – ociężałym lotem przesunął się poza rzekę Rapido. Przed obserwatorem stawała w całej grozie ziemią przesiąknięta w każdym calu krwią walczących przeciwników"). Jak widać, pisarz już na samym wstępie pracy reportera wojennego, nie bacząc na ryzyko zestrzelenia, zadysponował sobie przelot samolotem nad obszarem walk, żeby z lotu ptaka ocenić i dokładnie opisać teren stałej wymiany ognia między walczącymi stronami.
"Czy się baliście?" – pytam. "O tchórzostwo pytać nie wolno!" – krzyknął na mnie generał Wiśniowski.
Powyższy cytat znalazł się w wywiadzie rzece "Wańkowicz krzepi" Krzysztofa Kąkolewskiego, który m.in. przepytał pisarza z pracy
w wojennych warunkach. Odnotował jego wypowiedź: ("Pod Monte Cassino pisałem jak mogłem, na kolanach, choć miałem maszynę
z wysuwanym na nóżkach pulpitem w willysie"). To jedynie czysto techniczny aspekt pracy korespondenta wojennego, bo już wcześniej, w licznych wypowiedziach, jak np. w książce "Od Stołpców po Kair", Wańkowicz ujawniał swoją "mozaikową" technikę pracy reportera, czyli koncepcję pisarstwa określanego dzisiaj jako non-fiction.
Powiedzmy, że taka jest między reporterem a beletrystą różnica, jak między malarzem, a mozaikarzem. Pierwszy rozetrze sobie na palecie taki syntetyczny kolor, jaki chce, a reportażysta bierze kolor wprost z tubki. Albo ściślej – układa mozaikę faktologiczną. Musi tak długo szukać odpowiedniego kamyczka, aż go znajdzie.
Wypada nadmienić, że przy pisaniu "Bitwy o Monte Cassino" współpracowało z Wańkowiczem kilka osób – pomagała mu jego ówczesna sekretarka Zofia Górska, późniejsza pisarka Zofia Romanowiczowa. Do sukcesu książki bardzo przyczyniła się także jej szata graficzna autorstwa grafika Stanisława Gliwy, dobierającego zdjęcia oraz rysunki, które wykonywał Marian Bohusz-Szyszko. Trzytomowa "Bitwa pod Monte Cassino" zawierała 1968 ilustracji, przeważnie fotografii, w tym 590 portretów uczestników bitwy.
Dodajmy, że nawet tak wszędobylski reporter, jak Melchior Wańkowicz, nie mógł być w tym samym czasie w kilku różnych miejscach, gdzie jednocześnie rozgrywała się walka. Braki w pełnym rozeznaniu przebiegu bitwy uzupełniał dzięki relacjom żołnierzy, lub posiłkował się opisami specjalnie dlań przygotowanymi przez oficerów. Należne miejsce w książce znalazły także przejmujące fragmenty listów pisanych przez poległych w boju młodych ludzi – i to zarówno po naszej stronie, jak i przeciwnika.
Na trzy kompanie 2. batalionu wróciło 34 całych żołnierzy. Kiedy odwiedziłem ppłka Brzóskę w jego schronie bojowym, jeszcze słabego po przytłoczeniu worami, powiedział mi z naciskiem:
– Niech pan pamięta: o batalionie byłoby niewłaściwie pisać, że został "rozbity". – A jakże mam to określić?
Ppłk Brzósko utkwił wzrok w worach schronu; przez wąski otwór był wylot na jasny dzień; w tym wylocie małe ciemne figurki ludzkie znosiły poległych; wyglądało to dalekie już, nierealne – jak cienie chińskie w dziecinnej zabawce. Usta podpułkownika poruszyły się cicho:
– Wybity…
(...) Z bogactwa wspaniałych zdań pisarza, z jakimi mamy do czynienia w jego żołnierskiej epopei – nawet w skróconej wersji "Szkiców spod Monte Cassino" – warto zapamiętać choćby to jedno:
Każdy ginący człowiek to cały świat sam w sobie.
Trudno o lepsze przesłanie całej, oryginalnej wersji "Bitwy o Monte Cassino" Melchiora Wańkowicza.
Korzystałem z następujących publikacji: Krzysztof Kąkolewski, "Wańkowicz krzepi", Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1984; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom I, reprint z Wydania Rzym-Mediolan 1945, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom II, reprint z Wydania Rzym 1946, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Tom III, reprint z Wydania Rzym 1947, Wydawnictwo MON, Warszawa 1989; Melchior Wańkowicz, "Bitwa o Monte Cassino", Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2009; Melchior Wańkowicz, "Monte Cassino", Wydawnictwo Pax, Warszawa 1984; Melchior Wańkowicz, "Od Stołpców po Kair", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1977; Melchior Wańkowicz, "Szkice spod Monte Cassino", Wiedza Powszechna, Warszawa 1970; Melchior Wańkowicz, "Karafka La Fontaine'a", Tom I, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983; Melchior Wańkowicz, "Karafka La Fontaine'a", Tom II, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984; Aleksandra Ziółkowska-Boehm, "Na tropach Wańkowicza", Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999; Aleksandra Ziółkowska-Boehm, "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści, Wydawnictwo Iskry 2014 (culture.pl)
ludzie i obyczaje / portrety
Marek Hłasko
– pisarz, buntownik
i łamacz serc
Marek Hlasko / fot.: domena publiczna
Pisarz z wrodzonym talentem, wiecznie nieszczęśliwy, nazywany polskim Jamesem Deanem – w latach 50-tych najważniejszy głos młodego pokolenia, a przede wszystkim legenda polskiej literatury. Jeden z literackich patronów 2024 roku. Marek Hłasko 14 stycznia obchodziłby swoje 90. urodziny.
Marek Hłasko urodził się 14 stycznia 1934 roku. Okres dzieciństwa spędził w Warszawie u boku ukochanej matki Marii Hłasko. Czas okupacji, Powstanie warszawskie, przemarsz Armii Czerwonej i traumatyczne przeżycia wojenne młodego pisarza sprawiły, że nazywał siebie samego „produktem czasu wojny”. W „Pięknych dwudziestoletnich”, swojej literackiej autobiografii, napisał: „Jest dla mnie oczywiste, że stanowię produkt czasu wojny, głodu i terroru. Stąd bierze się nędza intelektualna moich opowiadań; ja nie potrafię wymyślić opowiadania, które nie kończyłoby się śmiercią, katastrofą, samobójstwem czy więzieniem” (fragment z „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski, wydawnictwo Agora).
Na przekór światu
Po wojnie rodzina Hłasków zamieszkała we Wrocławiu. W czasach szkolnych Marek na dobre rozpoczyna swój bunt, zostaje wyrzucony ze szkoły i w wieku szesnastu lat całkowicie się z nią rozstaje, zaczyna pracować jako kierowca ciężarówki. Te, mogłoby się wydawać, prymitywne zajęcie młodego pisarza staje się później inspiracją dla jego twórczości. Pisarsko debiutuje w 1951 roku opowiadaniem „Baza Sokołowska”. Zostaje korespondentem terenowym „Trybuny Ludu”, a w 1952 roku nawiązuje kontakt ze Związkiem Literatów Polskich, by rok później otrzymać trzymiesięczne stypendium twórcze dla wschodzących talentów.
„Nie widziałem jeszcze ludzi, którzy spotkaliby się w dobrym miejscu życia. Takiego miejsca w życiu nie ma i być nie może. Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie"
Fragment opowiadania „Ósmy dzień tygodnia” Marka Hłaski, wydawnictwo Elf.
Bunt literacki
Po 1953 roku jego pisarska kariera nabiera zatrważającego tempa – publikuje „Sonatę marymoncką”, „Złotą jesień”, „Szkołę” i „Noc nad piękną rzeką”. Staje się znany w środowisku literackim, nie ma tygodnia bez artykułu prasowego o Marku Hłasce. W wieku 21 lat publikuje tom opowiadań „Pierwszy krok w chmurach”, którego nakład pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy rozchodzi się błyskawicznie. Zachwyca niepowtarzalnym stylem, unikatową umiejętnością opisywania rzeczywistości, jego twórczość jest nowatorska, nikt wtedy nie pisał tak jak on, a przede wszystkim nikt z taką literacką bezczelnością nie przeciwstawiał się obowiązującym normom. Marka Hłaskę uznano za najważniejszy głos młodego pokolenia, stał się idolem młodzieży i symbolem buntu. Tysiące młodych ludzi powtarzało po nim słowa z opowiadania „Dom mojej matki” – „Mam osiemnaście lat i gotów byłbym zabić za każdy listek oderwany z drzewa moich marzeń” (fragment pochodzi ze zbioru opowiadań Marka Hłaski „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora).
Rozkochiwał i uwodził
Słynął również z opinii nieprawdopodobnego kobieciarza, chociaż potrafił rozkochać w sobie nie tylko kobiety, ale też mężczyzn, którzy, omamieni jego urokiem, byli gotowi zrobić dla niego wszystko. Nieoczywisty, przystojny, niebieskooki, z postawą „na chuligana” uwodził i tkwił ciągle w kilku romansach jednocześnie.
„Ja wiem, że ty wszystko wiesz. Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie w ogóle istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego, że jesteś mądra. Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz mądrze ustawić. Za mądrość płaci się cierpieniem. Biedne, nieszczęśliwe, mądre kobiety”
Fragment opowiadania Marka Hłaski „Pętla”, ze zbioru „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora.
Żonaty był tylko raz, ze sławną, niemiecką aktorką Sonją Ziemann, jednak to jego związek z Agnieszką Osiecką, którą nazwał swoją „Panną Czaczkes”, przeszedł do legendy.
W jednym z listów pisał do niej: „Gdybym miał choć odrobinę gwarancji, że będę mógł być z Tobą, choć przez rok, choć przez pół roku, a potem – śmierć, to bym pojechał do Ciebie. To nie melodramat; to wyznanie tego, który na pewno – z całym idiotyzmem i kabotynizmem – najwięcej Cię kochał"
(fragment z książki Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej „Listy Marka Hłaski”, wydawnictwo Ypsylon).
Emigracja a depresja
„Raz w życiu pomyliły mi się kroki i od tego czasu chodzę krzywo” – napisze w swojej pierwszej powieści „Następny do raju”, nad którą później będzie pracował w roli scenarzysty. Po wydarzeniach z Października’56 ówczesne władze przestały tolerować jego nonkonformistyczne, literackie wybryki. By uniknąć konsekwencji w 1958 roku Marek wyjeżdża do Paryża, zupełnie nieświadomy tego, że czeka go podróż w jedną stronę, bez możliwości powrotu do ojczyzny.
„Lepiej się rozstać. W każdej sprawie ludzkiej istnieje krąg, którego nie powinno się przekraczać. Lepiej odejść i ocalić chociażby wspomnienia. Szacunek. Godność. To mimo wszystko nie są takie głupie sprawy, jak by się zdawało”
Fragment opowiadania „Ósmy dzień tygodnia” Marka Hłaski, wydawnictwo Elf.
Początkowo na emigracji pozwala sobie na wszystko – prowadzi jeszcze bardziej awanturniczy tryb życia, bawi się, trwoni pieniądze, prowokuje i aż nadto korzysta z życia. Później jednak, gdy kolejne starania o powrót do kraju kończą się niepowodzeniem (próbował wrócić do Polski z Paryża, Berlina Zachodniego, Tel Awiwu), jego życie coraz bardziej zaczyna przypominać nieustanną gonitwę, przeplataną depresją, alkoholem, więzieniem, kliniką psychiatryczną, chwilowymi pracami fizycznymi, małżeństwem, rozwodem i zaprzepaszczoną szansą na karierę w Hollywood.
„Często najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od których bieg życia każe nam odchodzić – nieraz na zawsze”
Fragment pochodzi ze zbioru opowiadań Marka Hłaski „Pierwszy krok w chmurach”, wydawnictwo Agora.
Umarł w wieku 35 lat w Wiesbaden (Niemcy), po prawie jedenastu latach na emigracji, prawdopodobnie wskutek połączenia środków nasennych z alkoholem. „Żył, pił i nieźle pisał” – napisały po jego śmierci niemieckie media. (zwierciadlo.pl)
"Marek Hłasko. Listy" (fragmenty); Wydawnictwo Agora, rok 2014
Warszawa, 12 VIII 1954 r.
Mamo droga!
Tyle złych rzeczy słyszysz ciągle o mnie, że przyjemnie mi donieść Ci o czymś dobrym, co powiedzieli o Twoim wstrętnym synu: Andrzejewski, w tajemnicy przede mną, dał to, co napisałem, do czytania ministrowi kultury i sztuki. Minister mnie wezwał, przeczytał, gadał ze mną. Usłyszałem tyle ciepłych i dobrych słów uznania, jak już od dawien dawna. Otóż: dostanę stypendium na okres 1/2 roku, po 900 zł miesięcznie. Ministerstwo będzie mnie reklamować od wojska, w ogóle – pomogą. Minister powiedział, że jeśli mam jakieś trudności, abym przyszedł do niego. Tylko nie trąb o tym nikomu, bo to naprawdę nie są żadne sukcesy. Massie tylko możesz. Mama! Nie gniewaj się na mnie za tamto wszystko. Mnie żyć się nie chce. Ja się trzymam, staram się nie histeryzować, ale naprawdę to mam dosyć wszystkiego. Czemu nikt mnie nie kocha? Nie mówię o Tobie. Czy to jeszcze tamte straszne sprawy z dzieciństwa? Odpoczywaj, odpoczywaj. Całuję Was oboje.
Wasz Marek
PS Jutro wyjeżdżam z J.A. na parę dni samochodem na Mazury.
Marek
Palermo, 31 VII 1965 r.
Najdroższy mój1
Dziękuję ci za fotografię. Stoi na moim nocnym stoliku – tę małą noszę stale przy sobie. Jesteś piękny jak bóg i takim cię pamiętam. Czy pamiętasz, jak poszliśmy kiedyś na wyścigi konne i wygraliśmy trochę forsy? To w 1953. Ty – w przerwach między biegami piłeś setkę; ja – jako młodzieniec dopiero wkraczający w życie piłem tylko pięćdziesiątkami. Pamiętam to do dziś. Czy wiesz, co ja teraz robię? Piszę książkę. Wiesz o kim? O T O B I E. Powieść 2. Występujesz tam jako Wuj Józef. Szkoda, że zawsze byłem zbyt wstydliwy, aby Ci powiedzieć, jak bardzo Cię kocham. Kocham Cię na pewno bardziej niż Andrzej. Wierzę, że wiesz o tym. Napisz do mnie parę słów. Adres – na kopercie. Wyślij ekspresem. Po powrocie do Zürichu rozejrzę się w swoich możliwościach i w miarę swoich skromnych możliwości – pomogę Ci znowu. Może by znowu wysłać te ołówki – czy to celowe? A może jakiś inny towar. Zorientuj się.
W każdym razie pisz, pisz do mnie. Pisz do mnie jak do swego syna. Całuję Cię i Bogu polecam
Marek
Siódma godzina. Czas więc napić się czegoś. Ucałowania dla Cioci i Andrzeja.
1. Do wuja Józefa Czyżewskiego.
2. Tą książką była "Sowa, córka piekarza" – tyle że nie był jeszcze sprecyzowany jej tytuł. Jedną z kluczowych postaci w tej powieści jest istotnie wuj Józef.
[VII/VIII 1965 r.]
Kochany Panie! (1) Otrzymałem Pańskie listy. Mackiewicz – rzeczywiście dzielny. W jego wieku narażać się na nędzę to niełatwe. Tym bardziej że znam jego tryb życia – raczej chyba książęcy. Wycinki, które Pan mi przysłał, tak głupie, że wszelka polemika – bez sensu. Polemikę warto prowadzić, ale tylko na pewnym poziomie. Dominują dwa zarzuty. Pierwsze – szkalowanie Polski; drugi – wynagrodzenie w dolarach. Co do „szkalowania” PRL – cóż, człowiek odważny ma prawo do pisania tego, co uważa za słuszne. Drugi – człowiek ma prawo pobierać wynagrodzenie za pracę. (Nawet gdyby M. rzeczywiście pieniądze od Pana odbierał. Ja również jestem autorem „Kultury” i pobieram za pracę moją pieniądze). To wszystko śmieszne i ohydne. Najohydniejszy jest ten fakt mistyfikacji. Drogi Panie – czy moje pióro rzeczywiście nadaje się do tego? Wątpię. Uważam, że powinien uczynić to Londyńczyk. On ich ośmieszy lepiej ode mnie. Niech Pan to rozważy (2). Teraz co do mojej działalności publicystycznej (3). Drogi Panie, to nie są rzeczy na poziomie KULTURY. To nie krytyki, lecz tylko artykuły informacyjne przeznaczone dla popularnego tygodnika. Ośmieszyłbym się, zamieszczając te głupstwa w Pana piśmie (4).
1. Do Jerzego Giedroycia; list pisany odręcznie.
2. W listach z 16 i 26 VII 1965 r. Jerzy Giedroyc informował Hłaskę o „sprawie” Stanisława Mackiewicza, któremu władze PRL zarzuciły pisanie pod pseudonimem do „Kultury” i pobieranie honorarium w dolarach. Giedroyc zachęcał Hłaskę do skwitowania tego groteskowym tekstem w stylu "Cmentarzy".
3. W liście swoim z 26 VII Jerzy Giedroyc pisał: [...] Dowiedziałem się z prasy, że zaczyna Pan pisać essaye i krytyki literackie. Zżółkłem z zawiści, że nie pamięta Pan o „Kulturze”. Nad czem Pan teraz pracuje? To jakaś większa rzecz? Jeśli tak, to może przyśle Pan fragment? [...]
4. Chodzi tu o felietony, które Marek Hłasko pisał dla tygodnika „Weltwoche” w Zurychu. Nie przywiązywał on większej wagi do tych felietonów (napisał ich cztery).
Campden Court Hotel Ltd
28 Basil Street
Knightsbridge SW3
[11 II 1966 r.]
Kochany Panie Jerzy! (1)
Zapomniałem o rzeczy bardzo istotnej. Błagam Pana, niech Pan skreśli to, co napisałem o Hani. To znaczy nie to, jak mieszkałem
w domu przy ulicy Częstochowskiej i jak Hania zostawiła mnie samego z tymi dziećmi na dole; tylko to co napisałem później – Pan już wie, ten liryczny szmonces. To na pewno bardzo szlachetnie z mojej strony; ale ja, pisząc to, zupełnie zapomniałem, że jestem na utrzymaniu innej kobiety. Lepiej nie pisać takich rzeczy, bo i tak wiadomo, że każdy młody człowiek kochał się kiedyś nawet
w kobietach średnio tylko sytuowanych; ale nikt nie wie, co się może zdarzyć w przyszłości. Po co ryzykować? Błagam Pana, niech Pan to zrobi dla mojego dobra. Chyba Pan mi dobrze życzy, prawda? Chyba Pan mi tego nie życzy, żebym musiał kiedyś naprawdę wziąć się do uczciwej pracy? (2) Błagam Pana, proszę nie zapomnieć. To mała rzecz, a może mieć poważne następstwa. Wizy jeszcze nie dostałem i żyję w napięciu (3). Czasem mam uczucie, że coś we mnie trzaśnie; ale nie umiem tego opisać bliżej. Gdyby we mnie już kiedyś coś trzasnęło, że nie mógłbym pisać do Pana tego listu; ale może byłoby to najlepsze ze wszystkiego. Całuję Pana. Proszę pozdrowić Wujostwo i Henryka (4).
1. Do Jerzego Giedroycia; podpis odręcznie.
2. 22 II Jerzy Giedroyc odpisał: Ma się rozumieć nie chcę skazywać Pana na uczciwą pracę i usunę ten liryczny ustęp...
3. List pisany jest z Londynu, gdzie Marek Hłasko załatwiał wizę amerykańską i skąd 22 II wyleciał do USA.
4. Wujostwo, czyli Zofię i Zygmunta Hertzów, oraz Henryka Giedroycia, brata Jerzego.
[30 III 1969 r.] - ostatni list do matki
Kochana Mamo!
Znów list z opóźnieniem, co wybacz. Piszę tym razem ręcznie, gdyż maszyna brudna. U mnie na razie wszystko OK. W Twoim liście piszesz, że boisz się o mnie i że boisz się „wszystkiego”. Ja nie rozumiem, co to znaczy. Każdego człowieka na świecie w każdej chwili może spotkać nieszczęście – i na to nie ma rady. Ale jest jeszcze Wiara i to pomaga niektórym ludziom. Tu wszystko po staremu. Zacząłem teraz pracować, jeśli mi się uda utrzymać posadę, to powinienem szybko spłacić długi i wtedy będę starał Ci się pomóc. Pracuję w biurze, w fabryce – tak że nie latam. List jest krótki, już odzwyczaiłem się od pisania ręką.
Bogu Cię polecam
Marek
ludzie i obyczaje / portrety
Polacy na świecie
Maurycy August Beniowski
polski cesarz Madagaskaru
JERZY ZIEMACKI
Beniowski był niezwykle barwną postacią. Nawet jeżeli podkoloryzował swoje pamiętniki, zdołał poruszyć wyobraźnię całej Europy
Słychać huk armatnich dział. Miejscowi strzelają z muszkietów na wiwat. Szlachta ludu Malgaszów zbiera się na wielki sejm. Różnoplemienny, hałaśliwy, barwny tłum rozlewa się wokół miasteczka Louisbourg. – Długie życie narodowi madagaskarskiemu! Długie życie krwi ojców naszych! Niechaj Bóg, który stworzył niebo i ziemie, prowadzi nas wszystkich w najdłuższe lata! – mówi nowo wybrany cesarz Madagaskaru. Przemawia w lokalnym języku, macha do poddanych błękitnym sztandarem będącym symbolem niepodległości wyspy.
Choć tworzy wokół siebie legendę, jakoby był potomkiem prastarych władców wyspy, w rzeczywistości w jego żyłach nie płynie nawet kropla afrykańskiej krwi. Jest Polakiem, ma zaledwie 35 lat, nazywa się Maurycy August Beniowski. 10 października 1776 roku, po latach bezkrólewia, Sejm madagaskarski wybiera go na cesarza kraju.
Elekcja na Madagaskarze przypomina wybór Stanisława Poniatowskiego na Woli. Ale ma też swój lokalny koloryt: poddani padają do stóp, cesarz rytualnie zabija kilkadziesiąt byków; z najdzielniejszymi wojownikami przysięgają sobie braterstwo i honor, pijąc swoją krew (rozcinają skórę na lewym ramieniu i zlizują jej krople). Maurycy August jest wyraźnie wzruszony. Jego żona Zuzanna patrzy na niego z podziwem. Kto by pomyślał, że ten niezamożny europejski hrabia zostanie cesarzem w tropikalnym kraju o bogatych, wielowiekowych tradycjach i kulturze.
Pierwsze tygodnie rządów nowego władcy to pasmo sukcesów. W swoim afrykańskim państwie Maurycy pragnie zaprowadzić wzorowaną na ustroju Rzeczypospolitej demokrację szlachecką. Sejm Madagaskaru produkuje ustawy. Cesarz powołuje Radę Najwyższą, ustanawia ministerstwa, projektuje sztandary. Dzieli Madagaskar na województwa, buduje spichlerze i fortyfikacje. Ostrożnie przemyca europejski humanitaryzm – między innymi zakazuje matkom powszechnej praktyki topienia niechcianych noworodków w rzece. Francuscy żołnierze stacjonujący na wyspie obiecują mu lojalność. – Żyjemy tu od wielu lat, nasze żony są stąd, urodziły nam kolorowe dzieci. Bliższy jest nam Madagaskar niż odległa Francja – deklarują.
I pomyśleć, że Beniowski przypłynął do Afryki jako konkwistador. Trzy lata wcześniej, w 1773 roku, obiecał podbić Madagaskar na rzecz króla Francji Ludwika XV. Założył osadę Louisbourg (obecnie Maroantsetra), stoczył kilka krwawych bitew, ale też umiał przeprowadzić mądre negocjacje, dzięki którym na wyspie zapanował pokój. Powoli przekonał do siebie przedstawicieli miejscowych plemion. To oni wymyślili historię, że jest potomkiem ostatniego cesarza Madagaskaru, a w końcu wybrali go cesarzem. – Roznosiła go chęć działania, gnały głód przygody i żądza sławy. Chciał być zawsze na świeczniku – wyjaśnia fenomen tej niezwykłej postaci Arpad Kowalski, historyk, badacz jego losów.
Polak z wyboru
O dzieciństwie i młodości Beniowskiego niewiele wiadomo. Urodził się w okolicach słowackiej Trnavy, która wtedy należała do Węgier. Miał trzynaścioro rodzeństwa, skończył gimnazjum pijarów pod Bratysławą. W kwietniu 1768 roku w nie do końca jasnych okolicznościach pojawia się na ziemi polskiej – bierze ślub w małopolskiej wsi Wielkanoc. Niemal w tym samym czasie przystępuje do konfederacji barskiej – szlacheckiego związku zbrojnego wymierzonego w postępowe reformy Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz w popierającą je Rosję. Uczestnicy rzucają hasła patriotyzmu oraz obrony wolności szlacheckiej i wiary katolickiej,
w rzeczywistości, zapewne nieświadomie, manipulowani są przez zaborców i przyczyniają się do przyszłego upadku Rzeczypospolitej. Po upadku konfederacji około 5 tysięcy jej uczestników zostaje zesłanych przez carycę Katarzynę II na Sybir. Wśród nich Beniowski.
Choć płynie w nim węgierska i słowacka krew, już wtedy czuje się Polakiem. Mówi po polsku, ma polską żonę, uważa się za obrońcę Rzeczypospolitej. Podczas zsyłki mieszka w małej wsi Bolszerieck ma Kamczatce. W niewoli nie wiedzie mu się źle. Zaprzyjaźnia się
z gubernatorem, lubią razem grać w szachy. Uczy jego dzieci języków i gry na pianinie. Gubernator lubi swojego więźnia do tego stopnia, że zaczyna nalegać na jego ożenek ze swą najstarszą córką Afanasją. Maurycy godzi się, ale pod przykrywką przygotowań do ślubu przygotowuje ucieczkę drogą morską. Urzędnik dowiaduje się jednak o tych planach, postanawia aresztować niedoszłego zięcia. Beniowski rzuca hasło do buntu. Wznieca powstanie, do boju rusza kilkudziesięciu więźniów, mają ze sobą broń, nawet armaty. Maurycy, jako wódz naczelny, wbiega do pokoju gubernatora. Ten – przerażony – strzela, trafia w Beniowskiego, który pada na podłogę. Okazuje się, że jest jedynie lekko ranny, ale w jego obronie stają towarzysze. Na oczach rodziny zabijają gubernatora.
Maurycy Beniowski na okładce swoich pamiętników / domena publiczna
Teoretycznie za swój czyn powinien zostać przez carycę surowo ukarany. Ale Kamczatka w XVIII wieku to totalnie zapomniana rosyjska prowincja. Komunikacja z resztą świata jest beznadziejna, buntownicy pozostają bezkarni, a Beniowski zyskuje w guberni ogromne wpływy. Jemu jednak spokój nie wystarcza. Pisze list do Petersburga, gdzie opisuje swoją wersję zamachu stanu i oznajmia, że tymczasowo rządzi Kamczatką. Do listu dołącza skrupulatne rozliczenia finansowe, w których wszystko zgadza się co do rubla. Ale to ma tylko zmylić przeciwnika. Na zdobytym okręcie Święty Piotr i Paweł opuszcza kraj zesłania. Wraz z załogą złożoną z 87. mężczyzn i dziewięciu kobiet, pod biało-czerwoną flagą, w aurze bohatera ucieka do Japonii, gdzie robi furorę na dworze jednego
z władców.
W drodze powrotnej do Europy po raz pierwszy widzi Madagaskar. Być może wtedy rodzi się w jego głowie myśl, by na tej pięknej wyspie powtórzyć eksperyment z Kamczatki, zacząć pewnego dnia rządzić. Być jak król.
W lipcu 1772 roku Beniowski przybija do wybrzeży Francji. Jest witany jak heros, wieść o jego czynach dotarła tu już wcześniej. Młody, przystojny, postawny staje się bywalcem salonów i ulubieńcem kobiet. Jego sława rozsiana między Kamczatką, Chinami, Japonią
i Europą imponuje wszystkim. Kilka miesięcy później król Ludwik XV wysyła go na Madagaskar jako swojego konkwistadora. Ma podbić na rzecz Paryża lud Malgaszów. Plan, jak już wspomniano, dość szybko ulega zmianie, ponieważ polski szlachcic zdobywa szacunek mieszkańców Madagaskaru, którzy wybierają go swoim ampansakaba, czyli cesarzem. – Tajemnicą jego sukcesów było to, że nigdy nie odnosił się do ludzi z pogardą – tłumaczy Mieczysław Lepecki, jeden z jego biografów. Historyk Arpad Kowalski ma mniej romantyczne wyjaśnienie fenomenu niezwykłego Polaka. – Wybrano go władcą dlatego, że rozmaite plemiona malgaskie były zmęczone wzajemnym wojowaniem. Beniowski umiał zapewnić wewnętrzny pokój w kraju – tłumaczy.
Cesarz w Wersalu
Po kilku miesiącach od wyboru na cesarza Maurycy August I udaje się w podróż dyplomatyczną do Paryża. – Najwyraźniej uznał, że musi popłynąć do Europy, by zalegalizować swoje rządy od strony formalnej. W przeciwnym razie traktowany byłby na arenie międzynarodowej jako pirat – ocenia Kowalski. Beniowski wierzy, że Wersal powita go z honorami. Myli się. Wszystkie jego postulaty zostają odrzucone. Samotny cesarz zaczyna szukać innego kraju, który wziąłby jego rządy pod opiekę. Poszukiwania zajmują mu osiem lat. W ich trakcie udaje się między innymi do USA, gdzie proponuje, by „jego” Madagaskar stał się amerykańską bazą wypadową przeciwko Anglii. Zaprzyjaźnia się z Benjaminem Franklinem, współtwórcą amerykańskiej niepodległości. Zabiegi są jednak bezskuteczne. Mimo to w czerwcu 1785 roku pod fl agą Stanów Zjednoczonych wraca na Madagaskar. Niestety przez lata jego nieobecności Francuzi podporządkowali sobie większość wyspy. Dla dawnego cesarza nie ma już miejsca. Ludzie, którzy wybierali go na władcę, zginęli lub stracili wpływy. Stare drogi zarosły bujną trawą. Polski szlachcic po raz ostatni postanawia zdobyć wyspę. Opanowuje francuską faktorię handlową w Zatoce Antongila. Potem, na krótko, zajmuje stolicę kraju. Jednak na trwałe rządy nie ma już szans. Ginie od zbłąkanej kuli w bitwie z Francuzami 23 maja 1786 roku.
Szlachcic polski i węgierski
W XVIII wieku "Pamiętniki Beniowskiego" były bestsellerem w całej Europie. Czytelnicy zachwycili się opisami miejsc dalekich, niezwykłych, nieznanych. Na dwa lata przed śmiercią Polak był jednym z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie. Jego sławę rozbuchał dodatkowo James Cook, słynny podróżnik, który w swoich dziennikach zachwycał się przygodami Beniowskiego. Wspomnienia Polaka inspirowały też całą XIX-wieczna Europę. Przygody opisywali literaci niemieccy, włoscy, hiszpańscy i francuscy. Postać wykorzystywano jako symbol odwagi i waleczności, wszak Beniowski ma w sobie coś z Don Kichota i z Robinsona Crusoe.
W polskiej literaturze zasłynął dzięki Juliuszowi Słowackiemu, który napisał poemat pod tytułem "Beniowski". W XX wieku wielką popularnością cieszyła się powieść pod tym samym tytułem, napisana przez Wacława Sieroszewskiego. Ciekawe, że sam Beniowski pierwsze tomy "Pamiętników" pisał w trzeciej osobie (On, hrabia Beniowski, dokonał wielkich czynów...).
Dziś polski podróżnik wydaje się zapomniany. Dlatego Fundacja Magellana realizuje film kostiumowy zatytułowany Król Madagaskaru. – Nie będzie to klasyczna produkcja z gatunku płaszcza i szpady, lecz podobnie jak Misja czy Elisabeth kostiumowy dramat
z uniwersalnym przesłaniem – tłumaczy swój zamysł scenarzysta Arkadiusz Wojnarowski. Filmowcy chcą ukazać bohatera jako miłośnika wolności, który w XVIII wieku, jako jeden z pierwszych, domagał się zniesienia handlu ludźmi. – Niewolnictwo w Afryce przypominało Beniowskiemu o latach jego niewoli – ocenia scenarzysta. Film ma być kręcony we Francji, w Polsce i na Węgrzech,
a sceny z Madagaskaru – na wyspie Reunion. Przy okazji nagrywania scen w Afryce powstanie tez prawdopodobnie dokument poświęcony działalności Polaka na Madagaskarze. Problem w tym, że dziś nie bardzo wiadomo, jak postać Beniowskiego ocenić.
– To awanturnik, który posługiwał się romantycznymi i patriotycznymi uniesieniami, ale raczej dla własnych korzyści – uważa Arpad Kowalski. Wielu historyków dowiodło, że jego "Pamiętniki" są mocno podkoloryzowane. Szczególnie francuscy i rosyjscy badacze są surowi dla polskiego szlachcica. Także w Polsce istnieją chłodne analizy, które przedstawiają go głównie jako hochsztaplera.
W dodatku jego postać wykorzystywana była politycznie. W dwudziestoleciu międzywojennym obóz sanacji wykorzystywał go do propagowania idei kolonizacji. Żalono się, że gdyby pożył dłużej, Madagaskar należałby do Polski. W 1930 roku powstała nawet Liga Morska i Kolonialna, która rozpowszechniała wśród społeczeństwa II Rzeczypospolitej kuriozalną ideę podporządkowania Polsce dalekich lądów. Planowano osadnictwo w Brazylii, Peru, Liberii i na Madagaskarze. W 1934 roku Liga kupiła nawet część brazylijskiego stanu Paraná i założyła tam osiedle polskich kolonistów o wdzięcznej nazwie Morska Wola. Organizacja cieszyła się dużą popularnością, przed samą II wojną do Ligi Kolonialnej należało prawie milion członków.
Wielki orędownik postaci Beniowskiego Mieczysław Lepecki (zarazem bliski współpracownik Piłsudskiego) pisał o królu Maurycym, że był to człowiek zdolny, niezwykle czynny, ruchliwy i wytrwały. Nigdzie nie stwierdzono, aby popełnił jakieś czyny, które naraziły na szwank jego dobre imię czy też dobre imię narodu polskiego, do którego szczerze się przywiązał.
Nic dziwnego, że po wojnie w PRL-owskiej propagandzie działalność Ligi stała się symbolem „polskich ambicji imperialistycznych”. Przy okazji obrywało się Beniowskiemu. W pracach z tego okresu można przeczytać, że władca Madagaskaru był „kulawym synem wdowca i wdowy”, „bohaterem wojny kartoflanej”, zaś jego rządy w Afryce to „jeden wielki kabaret”.
Sami mieszkańcy Madagaskaru rozstrzygają spór o ocenę polskiego bohatera na jego korzyść. Jedna z ulic Antananarywy, stolicy wyspy, nosi jego nazwisko. Pośród Malgaszów przetrwała też legenda o Długim Białym Człowieku, który bronił ich przed Francuzami
i zginął jako cesarz w bitwie o wolny Madagaskar. Nazwisko podróżnika znane jest również na całym świecie wśród szachistów. „Mat Beniowskiego” to jeden z najefektowniejszych motywów tej gry. Polega on na tym, że samotny skoczek matuje króla przeciwnika. To chyba najlepszy i najbardziej trafiony pomnik wystawiony po latach Maurycemu Augustowi. (National Geographic)
ludzie i obyczaje / portrety
ANTONI CIERPLIKOWSKI
- król fryzjerów i fryzjer królów
Antoni Cierplikowski, Jr. [1884-1976], znany też jako Antoine Cierplikowski oraz Antoine de Paris / cosmeticsandskin.com
Polacy na świecie
To on jako pierwszy obciął kobiece włosy na krótko. Choć zbudował światowe imperium, salon
w Warszawie musiał zamknąć, bo uznano jego fryzjerskie rozwiązana za zbyt nowoczesne. Przez całe długie życie wspierał Polskę, a na starość wrócił do rodzinnego Sieradza.
Urodził się 24 grudnia 1884 roku w Sieradzu w rodzinie szewca
i krawcowej. Mały Antoni, wrażliwy i o wiele bardziej delikatny od czwórki rodzeństwa, długo pozostawał pod opieką matki, która szybko zauważyła i doceniła jego umiejętności manualne. Pierwsze fryzjerskie szlify zdobywał w łódzkim zakładzie swojego wuja. Jako 17-latek zaczął zastępować go przy pracy, swoimi pomysłami fryzur zdobywając uznanie klientek. Idąc za marzeniami i próbując uchronić się przed naborem do carskiego wojska, w 1901 roku wyjechał do Paryża. Znalazł tam pracę przy produkcji peruk i powoli zgłębiał też tajniki fryzjerstwa. Nie musiał długo czekać na uznanie Paryżanek – kiedy w 1903 roku przed obchodzonymi 25 listopada Fête de la Sainte-Catherine tłumy ustawiały się do układania fryzur
w zakładzie jego szefa, stanął do pomocy, a jego stylizacje zyskały błyskawicznie ogromne uznanie. Był to jeszcze czas, kiedy nie tylko nie ścinano kobiecych włosów, ale nawet nie myto, a jedynie układano przy pomocy różnego rodzaju środków gładzących i usztywniających. Kilka lat później, kiedy stał się królem fryzjerstwa, zmienił wielowiekową tradycję i mycie włosów przed cięciem czy czesaniem stało się obowiązkowe.
Zanim Antoni stał się znany jako Antoine de Paris i zbudował markę, która przez siedemdziesiąt lat miała ogromny wpływ na rozwój światowego fryzjerstwa, przez kilka lat pracował
w wakacyjnych kurortach układając włosy bogatym turystkom. Ponieważ na Lazurowym Wybrzeżu jego klientkami były często Amerykanki z którymi nie umiał się porozumieć, wyjechał do Londynu, by nauczyć się języka angielskiego. Tam poznał Marie Berthe-Aster z którą wrócił do Paryża i - mimo jawnego deklarowania homoseksualizmu - tworzył związek do końca jej życia.
Stworzyli razem prawdziwe fryzjerskie imperium. Ich mieszkanie na Montmartre, jako jedno z niewielu w Paryżu, było wyposażone w telefon. Za jego pośrednictwem szybko zapełniał się kalendarz zleceń, a twórca wspaniałych i wyszukanych fryzur jeździł z pałacu do pałacu, by czesać najbogatsze klientki.
Z czasem stał się fryzjerem aktorek. To właśnie aktorka Ève Lavallière w 1909 roku przeszła do historii jako ta, która pierwsza na świecie została obcięta na tzw. chłopczycę. Fryzura wywołała furorę, do Antoine’a ustawiła się długa kolejka jej naśladowczych i choć konserwatywne sfery Paryża uznały to za zamach na kobiecość, pozwoliło to mistrzowi z Polski rozwinąć skrzydła i założyć pierwszy własny salon.
Zakład był bardzo nowoczesny – wyposażono go w elektryczną suszarkę do włosów i myjnie, a w ofercie znalazły się trwałe ondulacje. Ponieważ skrócenie kobiecych włosów wymagało innych fasonów kapeluszy, razem z najlepszymi modystkami stworzył chapeau „klosz” z niewielkim rondem, który błyskawicznie stał się ostatnim krzykiem mody.
W 1912 roku Antoine Cierplikowski był tak popularny, że pod jego marką zaczęły powstawać salony w innych miastach Europy, później świata. Wiele z nich projektowała Sara Lipska, żona Xawerego Dunikowskiego, z którym przyjaźnił się przez wiele lat. Antoine nie tylko czesał kobiety, pod swoim szyldem produkował też peruki i kosmetyki, wprowadził na rynek płukanki, maseczki na włosy, farby, nawet kolorowe lakiery do paznokci. Po I wojnie światowej fryzura na chłopczycę Antoine’a stała się symbolem kobiecej niezależności.
Choć odniósł sukcesy biznesowe na całym świecie mając
w latach 20. około sześćdziesięciu salonów, w Polsce mu się nie udało. Jego salon mieścił się przy ul. Mazowieckiej 12, jednak Warszawa przyjęła go z dystansem, wsłuchując się
w doniesienia o jego ekscentrycznym życiu – szklanym domu czy spaniu w trumnie. W latach 30. zyskał miano fryzjera królowych. Najpierw kilku z nich obciął włosy, a w 1936 roku nadzorował pracę kilkudziesięcioosobowego zespołu fryzjerów zatrudnionych do obsługi uczestników koronacji króla Jerzego VI z Elżbietą.
W sumie uczesano wtedy 400 kobiet z wyższych klas, a jego stałą klientką została siostra Elżbiety II Małgorzata. Powtórzył ten wyczyn jeszcze raz w 1953 roku podczas koronacji Elżbiety II i Filipa.
II wojnę światową spędził w USA, gdzie m.in. obciął włosy Eleonorze Roosvelt, żonie amerykańskiego prezydenta, a w Hollywood dobierał fryzury najwybitniejszym aktorkom. W 1959 roku na okładce Vogue’a znalazło się zdjęcie Jane Fondy z fryzurą zaprojektowaną przez Polaka. Mistrz zbliżał się już wtedy do 80-tki i przeszedł na symboliczną emeryturę. W 1963 roku wydał po francusku książkę „Czesałem cały świat”, która nigdy nie została przetłumaczona na polski. By uczcić 60-lecie pracy twórczej zorganizowano mu galę w Théâtre des Champs-Élysées w Paryżu, został też udekorowany Legią Honorową, a w Polsce Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
W ostatnich latach życia mieszkał w Sieradzu, gdzie urządzał bezpłatne pokazy układania włosów. Przekazał Polsce unikatową kolekcję swoich peruk i wszystkie dzieła Xawerego Dunikowskiego, wsparł wysoką darowizną budowę zamku królewskiego w Warszawie. Zmarł w wieku 91 lat i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Współcześnie trudno szukać śladów po słynnym mistrzu w Paryżu, zaginęła kolekcja jego peruk, nie wiadomo co stało się z majątkiem. Tylko w Sieradzu na jednej z ulic stoi jego pomnik.
Na podstawie książki Marii Orzeszyny „Antoine de Paris. Polski geniusz światowego fryzjerstwa”. (dlapolonii.pl)
Marie Louise Berthe Cierplikowski [1887-1972], żona Antoniego i biznesowy manager / cosmeticsandskin.com
Kobieta wykonująca trwałą ondulacje w salonie Antoine'a przy Rue Cambon 5, (1930 rok) używająca wentylatora / cosmeticsandskin.com
Brigitte Helm (Brigitte Gisela Eva Schittenhelm [1906-1996]), w fryzurze Antoine’a stworzonej na potrzeby niemiecko-francuskiego filmu „L’Atlantyda” (Nero-Film AG, 1932) / cosmeticsand skin.com
Kobiety pod metalowymi suszarkami do włosów przykryte białym prześcieradłem w salonie przy Rue Cambon. Niektóre z nich wykorzystują ten czas na manicure... Rok 1931. / cosmeticsandskin.com
Po lewej: Reklama Antoniego Cierplikowskiego w Australii. Rok 1931. / cosmeticsandskin.com
ludzie i obyczaje / portrety
Matthew Perry nie żyje.
W serialu „Przyjaciele” bawił widzów do łez,
jednak prywatne jego życie dalekie było od komedii...
Presja publiczności, lęki, depresja, problemy zdrowotne, uzależnienie od alkoholu i narkotyków – to tylko niektóre z demonów, z którymi Matthew Perry zmagał się latami.
O wszystkim tym opowiedział
w swojej autobiografii, która niedawno ukazała się w języku polskim. „Tyle o mnie napisano
w przeszłości. Pomyślałem, że nadszedł czas, by ludzie usłyszeli moje własne słowa. Wzloty były wysokie, a upadki bolesne. Ale przeżyłem, by opowiedzieć tę historię”. Zdążył. Opowiedział. Odszedł w wieku 54 lat 28 października 2023 roku...
Fragment książki "Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka Straszna Rzecz". Tytuł i skróty - redakcja.
Przechodziłem detoks ponad sześćdziesiąt pięć razy w życiu – ale pierwszy raz zdarzył się, gdy miałem dwadzieścia sześć lat.
Mój vicodinowy nawyk ostro się rozkręcił. Jeśli oglądacie trzeci sezon „Przyjaciół”, mam nadzieję, że przerazicie się, widząc, jak chudy jestem pod koniec tego sezonu (opioidy rozpieprzają ci apetyt, poza tym wywołują ciągłe wymioty). W finałowym odcinku zobaczycie, że mam na sobie białą koszulę i beżowe spodnie; i jedno,
i drugie wygląda na przynajmniej o trzy rozmiary za duże. (Porównajcie to do różnicy w moim wyglądzie między ostatnim odcinkiem szóstego sezonu
a pierwszym sezonu siódmego – odcinkami poświęconymi oświadczynom Chandlera i Moniki. W tych dwóch odcinkach mam na sobie ten sam zestaw ubrań – z założenia to ten sam wieczór – ale w przerwie między nagraniami straciłem ze dwadzieścia trzy kilogramy. Moja waga w czasie kręcenia „Przyjaciół” wahała się pomiędzy pięćdziesięcioma ośmioma a stu dwoma kilogramami).
Możecie prześledzić przebieg mojego uzależnienia na podstawie zmian mojej wagi z sezonu na sezon – jeśli przybrałem na wadze, chodziło o alkohol, gdy byłem chudy, o prochy. Jeśli mam bródkę, to łykałem m n ó s t w o prochów.
Pod koniec trzeciego sezonu przez większość czasu obmyślałem, jak zdobyć pięćdziesiąt pięć tabletek vicodinu dziennie – musiałem mieć tyle albo strasznie chorowałem. To była praca na pełen etat: dzwonienie, chodzenie po lekarzach, udawanie migren, wyszukiwanie nieuczciwych pielęgniarek, które dadzą mi to, czego potrzebowałem.
Zajęło mi chwilę zorientowanie się, co się dzieje. Na początku brałem jakieś dwanaście tabletek dziennie, potem pewnego dnia rzuciłem kompletnie
i czułem się absolutnie okropnie. „Dzieje się ze mną coś bardzo złego”, myślałem, ale nie przerywałem. „Dokończę ten sezon »Przyjaciół«, a potem zgłoszę się na jakąś terapię”.
O mało się wtedy nie wykończyłem. Gdyby sezon trwał jeszcze kolejny miesiąc, już by mnie tu nie było.
Podczas pracy nigdy nie byłem na haju. Uwielbiałem tych ludzi – zawsze chciałem się dla nich starać i byłem drugim bazowym New York Yankees. Ale uzależnienie budzi się, zanim sam się obudzisz, i chce cię mieć tylko dla siebie. Alkoholizm zwycięży za każdym razem. Gdy tylko podniesiesz rękę i powiesz: „Mam problem”, alkohol szydzi: „Chcesz coś powiedzieć? W porządku, zniknę na jakiś czas. Ale wrócę”.
Nigdy nie znika na dobre.
Szybko zaklepałem kolejny film, „Bohaterowie z przypadku”, komedię,
w której występował Chris Farley,
a reżyserem był Christopher Guest.
Zapłacili mi za to dwa miliony dolarów. Kręciliśmy w gównianej części północnej Kalifornii, niedaleko Eureki. Farley był dokładnie tak zabawny, jak możecie sobie wyobrazić, chociaż jego uzależnienia
w połączeniu z moimi oznaczały, że
z trudem daliśmy radę dokończyć tę cholerną rzecz. Kręciłem w tym samym czasie „Przyjaciół” i „Bohaterów z przypadku” i byłem zmęczony. Tabletki nie działały tak jak dawniej. Musiałem wziąć garść tylko po to, żeby nie mdliło mnie przez cały czas.
Jedzenie kłóciło się z ćpaniem, więc nic nie jadłem. Poza tym i tak zawsze miałem takie nudności, że nie chciało mi się jeść. Ciągle wymiotowałem. Nie był to wielki problem na osobności, ale nie jest już tak prosto, kiedy jesteś w środku lasu
i rozmawiasz z Christopherem Guestem. „Za trzydzieści sekund się porzygasz. Lepiej wymyśl jakąś wymówkę, żeby przeprosić i odejść”. Wymiotowałem za drzewami, za głazami, w damskich toaletach. Słyszałem opowieści o ludziach przeglądających własne wymiociny
w poszukiwaniu kawałków tabletek, które mogliby ponownie zażyć, ale nie mogłem się do tego zmusić. Miałem już w kieszeni tylu lekarzy, że rzadko czułem potrzebę tego typu. Ale w toalecie trzymałem dwa ręczniki – jeden do wycierania wymiocin, a drugi do ocierania łez. Umierałem, lecz nie mogłem nikomu o tym powiedzieć.
Potem zmarł Chris Farley. Jego choroba postąpiła szybciej niż moja. (Poza tym czułem zdrowy lęk przed słowem „heroina”; był to lęk, którego nie podzielaliśmy). Gdy się o tym dowiedziałem, wybiłem pięścią dziurę
w ścianie garderoby Jennifer Aniston.
A Keanu Reeves nadal kroczy pośród nas. Musiałem promować „Bohaterów
z przypadku” dwa tygodnie po jego śmierci; publicznie omawiałem jego śmierć spowodowaną przez narkotyki
i alkohol.
Przez cały ten czas byłem naćpany.
Nikt o tym nie wiedział – ani moja rodzina, ani znajomi, nikt. Nieustannie niemożliwie mnie mdliło. Co jakiś czas próbowałem rzucić prochy – trzy dni tu, cztery dni tam – ale to tylko sprawiało, że czułem się tak chory i tak zbierało mi się na wymioty, że nie dało się tego utrzymać.
Pewnego wieczoru siedziałem w domu
i próbowałem znaleźć w tym wszystkim jakiś sens, gdy zadzwoniła moja była dziewczyna.
– Wiem, że dzieje się z tobą coś złego – powiedziała. – Zabieram cię do lekarza.
Poddałem się. Wszystko jej opowiedziałem. Nigdy tyle nie płakałem
w życiu. Tajemnica się wydała. Ktoś jeszcze wiedział.
Następnego dnia poszedłem do lekarza.
Kazał mi udać się do Hazelden.
– Mają tam duże jezioro – powiedział lekarz, a ja pomyślałem: „To Minnesota, dość blisko do Kanady. Przynajmniej będę się czuł jak w domu przy tej gównianej pogodzie…”.
Ale byłem tak przerażony, że odchodziłem
od zmysłów. To było realne. Jechałem na odwyk. Miałem dwadzieścia sześć lat.
Udałem się do Hazelden, żeby odstawić prochy, i udało mi się nie nauczyć absolutnie niczego.
Plan był taki, że przed wyprawą do Minnesoty przejdę błyskawiczny detoks. W ramach błyskawicznego detoksu wprowadzają cię w śpiączkę na dwa lub trzy dni i wypełniają antagonistami opiatów. Na końcu powinieneś być
trzeźwy. (Tak przy okazji, teraz wiem, że to nie działa, choć nadal stosuje się to jako terapię).
I tak oto poddałem się błyskawicznemu detoksowi, a potem udałem do Hazelden, ale po przyjeździe czułem się jak trup.
O detoksach od opioidów mawiają, że nie mogą cię zabić, ale mogą sprawić, iż pożałujesz, że nie umarłeś. (Detoksy, które mogą cię zabić, to te od alkoholu
i benzo). Leżałem w swoim pokoju
w Hazelden i byłem niewiarygodnie chory – kopałem jak pieprzony pies. Wierzgałem rękoma i nogami w czystym przerażeniu. Nieustannie błagałem o odrobinę ulgi, ale odpowiadano mi tylko: „Jesteś po detoksie, po prostu się rozluźnij”. Ale nie
byłem czysty – jedynie zszedłem
z pięćdziesięciu pięciu tabletek vicodinu dziennie do zera, w sumie nagle odstawiłem go całkowicie. Zacząłem, jak mawiają, „tulić się do ścian” – aby zrobić choćby kilka kroków, musiałem przytrzymać się najbliższej ściany.
Teraz wiem, że gdybym nie przeszedł błyskawicznego detoksu, daliby mi coś na złagodzenie tej agonii, ale uznali, że jestem po detoksie, więc zostawili mnie
w spokoju. Zejście z pięćdziesięciu pięciu do zera pokazuje, że chyba byłem cholernie silną osobą, była to jednak najczystsza forma piekła.
Mniej więcej w dziesiątym dniu mojego pobytu uczestniczyłem w sesji grupowej, gdy wszystko trochę się zamgliło. Podobno powtarzałem: „Wszystko
w porządku, totalnie w porządku”, ale nie było w porządku. Nauka wpojona mi
w dzieciństwie – że nigdy nie mogę być niegrzecznym chłopcem – była tak ugruntowana, że chyba nawet podczas silnego ataku padaczki musiałem się upewnić, że nie robię zamieszania.
Gdy ocknąłem się po ataku, byłem znów we własnym pokoju, gdzie zebrał się cały przerażony zespół. Nie wiedząc, co się stało, i wyraźnie nadal zdezorientowany, powiedziałem:
– O mój Boże, nie wierzę, że przyjechaliście do Kalifornii, żeby się ze mną zobaczyć. To takie miłe!
– Nie jesteś w Kalifornii – sprostował ktoś – tylko w Minnesocie. Miałeś atak padaczki.
Zostałem tam przez kolejne dwa tygodnie, a pod koniec pobytu czułem się, jakbym zarządzał tym miejscem; byłem tam królem. Mój sposób zarządzania opierał się na naśladowaniu Michaela Keatona
w filmie „Czysty i trzeźwy”. Byłem na tyle młody, że przybrałem na wadze, pograłem trochę w tenisa i przestałem łykać prochy. W duchu jednak wiedziałem, że znów zacznę pić. Gdy poczułem się lepiej, wróciłem do Kalifornii – nie wróciłem do normalności, ale czułem się dobrze. Ale jak już powiedziałem, nie dowiedziałem się niczego o tym, co się ze mną dzieje. Nie dowiedziałem się o AA ani o tym, jak wieść trzeźwe życie; po prostu odstawiłem vicodin, i tyle. Dla tych z was, którzy oglądali serial, był to początek czwartego sezonu – wtedy wyglądałem najlepiej. Nadal nie dość dobrze dla Jennifer Aniston, ale całkiem nieźle.
Po powrocie do Kalifornii wytrwałem sześćdziesiąt osiem dni, a potem wypiłem pierwszego drinka, hołdując teorii, że przecież to nie picie o mało mnie nie zabiło, tylko opiaty. Wódka tylko wypełniała pustkę, a ponieważ ta pustka nadal istniała, coś musiało ją zapełnić. (...)
ludzie i obyczaje / portrety
Jan Sztaudynger
– poeta, który uczył radości życia
ANNA BUGAJSKA
Wisława Szymborska w przemówieniu z okazji uhonorowania jej Literacką Nagrodą Nobla twierdziła, że praca poetów jest „beznadziejnie niefotogeniczna”: – Człowiek siedzi przy stole albo leży na kanapie, wpatruje się nieruchomym wzrokiem w ścianę albo w sufit, od czasu do czasu napisze siedem wersów, z czego jeden po kwadransie skreśli, i znów upływa godzina… Tylko że Jan Sztaudynger nie pasował do tego opisu. Poeta wyczynowiec, z niewiarygodnym wprost twórczym zapałem.
Jan Sztaudynger / fot.: okruchy.pl
W historii zapisał się przede wszystkim jako fraszkopisarz. Zapytany podczas jednego z wieczorów autorskich na Śląsku, kogo uważa za swojego najgroźniejszego konkurenta, zażartował: – Kochanowskiego! Na te słowa publiczność wybuchła śmiechem, ale w historii polskiej poezji Sztaudynger faktycznie nie miał wielu znaczących konkurentów.
Na jego złośliwych, a jednocześnie ciepłych fraszkach wychowały się pokolenia. I to nie tylko Polaków, bo dzięki bardowi Jaromirovi Nohavicy, który w latach 80. przetłumaczył jego – wydawałoby się niemożliwe do przełożenia – „Piórka”, cięty dowcip Sztaudyngera poznali także Czesi.
No dobrze, a co z opisywaną przez Szymborską figurą pracującego wolno i z namysłem poety? Dopóki Sztaudyngerowskie fraszki wydawane były w wielu mniejszych zbiorach, jego niesłychana wprost produktywność nie rzucała się tak w oczy. Dopiero w 2007 roku, kiedy na rynek trafił zbiór „Piórka prawie wszystkie”, cała prawda wyszła na jaw. Ten opasły tom mieści ponad dwa tysiące utworów. Wpadały mu do głowy, jak mówił, tak szybko, jakby strzelał z karabinu maszynowego. Choćby taka, która do potocznego języka wkradła się na dobre:
Myjcie się, dziewczyny,
Nie znacie dnia ani godziny.
Opowiadał: „Pisząc od godziny wpół do piątej rano do godziny dwunastej w południe – to jest mój rekord życiowy – napisałem ich sto sześćdziesiąt trzy. Kiedy indziej – stwierdziłem to z zegarkiem w ręku – pisałem przez pełną godzinę i fraszek powstało siedemdziesiąt”.
Grzyby i włoskie słówka
Ten sam zapał, z jakim wyrzucał z siebie kolejne strofki, wykazywał też w innych dziedzinach życia. Wiecznie ciekawy świata wciąż wynajdował sobie nowe zajęcia. Nie wystarczyło, że zbierał grzyby. Kolekcjonował na ich temat fachowe książki, poznawał nowe gatunki, uczył się nazw łacińskich i ludowych. I ku zgrozie całej rodziny przyrządzał i zjadał kolejne grzybowe znaleziska. Bliskich uspokajał, że zabiera na noc do sypialni garnek słodkiego mleka, które miało zniwelować skutki ewentualnej trucizny. Z równą zachłannością uczył się języków. Wykształcony na Uniwersytecie Jagiellońskim polonista i germanista dobrze znał też francuski i czeski, a pod koniec życia zaczął się uczyć włoskiego. Żeby łatwiej zapamiętywać słówka, pisał – a jakże – fraszki. Jak wbić do głowy, że „pollo” to „kogut”? Na przykład tak:
Piejąc, każdy pollo
Piękny jak Apollo.
Każdy wie jak, żaden nie potrafi
Czy byłby zaskoczony, wiedząc, co po latach wyprawia się z jego poetyckimi miniaturami? Weźmy taką sytuację. Jest rok 2008. Na Akademii Górniczo-Hutniczej wykład o niekompetencji specjalistów od energetyki wygłasza Waldemar Pawlak. W pewnym momencie wplata Sztaudyngerowską fraszkę:
Krytyk i eunuch z jednej są parafii,
Każdy wie jak, żaden nie potrafi.
Albo rok 1995. Kampania przed wyborami prezydenckimi. To właśnie wtedy jeden z dwuwierszy wykorzystał – bez tytułu i z błędami w interpunkcji – komitet Aleksandra Kwaśniewskiego, żeby żartobliwie usprawiedliwić nieścisłości w podanych publicznie informacjach o wyższym wykształceniu kandydata.
Uwaga, profesorzy,
Geniusze często uczą się najgorzej. („Studencka przestroga”)
Oburzeni nadużyciem córka poety Anna Sztaudynger-Kaliszewiczowa i jej brat Jan Jacek Sztaudynger wytoczyli komitetowi sprawę sądową, uzasadniając, że ojciec krytykował PRL i nie zgodziłby się na wykorzystanie jego utworu przez szefa SLD, a sąd uznał, że spadkobiercom poety należą się przeprosiny. Rodzinie trudno było zapomnieć choćby historię z pismem „Teatr Lalek”, stworzonym przez Jana Sztaudyngera w 1950 roku. Po kilku numerach urzędnicy z Ministerstwa Kultury i Sztuki odebrali mu redakcję kwartalnika, by powierzyć ją „właściwszej” osobie. Poeta z rodziną znaleźli się prawie bez środków do życia. Dopiero dzięki pomocy przyjaciela Wojciecha Natansona Jan dostał pracę w piśmie „Teatr”. Żalił się potem:
Wilki udające owce zagryzły ideowce. („Ja i lalkarze”)
Skandal na plaży
Erotyczne fraszki (które przyniosły mu największą sławę) nazwał „Szumowinami”. Skojarzenie jeszcze z dzieciństwa – matka i babka przyrządzały znakomite konfitury, a podczas smażenia zbierały z nich mętną pianę gromadzącą się na powierzchni. Małemu Jankowi udało się czasem wyprosić, żeby nalały mu kubek tej dziwacznej mazi – deseru niby-gorszego gatunku, ale jakże smacznego. Sztaudynger, rocznik 1904, pochodził z rodziny o polsko-niemiecko-francuskich korzeniach. Wśród jego przodków byli Franciszek Gautier – mąż zaufania Tadeusza Kościuszki, i Jan Gautier – chrześniak Naczelnika. Kuzynem Sztaudyngera był Albert Chmielowski, czyli święty Brat Albert. Z kolei ojciec poety Izydor pracował w Towarzystwie Ubezpieczeniowym im. św. Floriana w Krakowie. Sztaudyngerowie mieszkali w kamienicy przy ul. Długiej 64. Bywali u nich notable i przedstawiciele krakowskiej bohemy, m.in. krytyk i kolekcjoner Feliks „Manggha” Jasieński, posiadacz wielkiego zbioru sztuki japońskiej. W rodzinnym archiwum zachowało się kilka zdjęć z balu kostiumowego, na którym Izydor, Anna i Feliks oraz kilkoro innych gości dumnie pozują w japońskich strojach z kolekcji Jasieńskiego. Z kolei podczas pewnych wakacji u wuja młody Jan poznał późniejszego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Pożyczył mu nawet swój kostium kąpielowy, a że przewyższał polityka o dwie głowy i tkanina nie przylegała ściśle do ciała Starzyńskiego, na plaży nieomal doszło do skandalu.
Wzdycham do własnej żony,
Taki już jestem zboczony.
– deklarował Jan po latach małżeństwa z Zofią, z którą poznali się w 1929 roku w Wydawnictwie Świętego Wojciecha w Poznaniu, gdzie pracowała. To ona naciskała na publikację jego wierszy w czasopiśmie „Tęcza”. Postawiła na swoim, a po roku i on dopiął swego – ożenił się ze śliczną redaktorką. I chociaż nigdy nie krył, że lubi flirtować (najładniejszym znajomym i nieznajomym dedykował frywolne wierszyki), bliski przyjaciel, pisarz i tłumacz, Tadeusz Chróścielewski nazywał go jedynie „teoretykiem niewiastologii”. Po latach córka przekonywała Sztaudyngera, że jako stateczny, dojrzały mężczyzna powinien spuścić już nieco z tonu i spoważnieć.
– Postanowiłem pisywać tylko fraszki albo treści religijnej, albo biblijnej – zgodził się poeta. – Chciałbym ci dać przykład, jak taka ostudzona twórczość będzie wyglądać. A więc wierszyk religijny:
Aniele stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój,
Anioł spojrzał na Jadzię
I zamiast stanąć się kładzie.
Razwmordeczki
– Kiedyś zwrócił się do mnie dziennikarz z łódzkiego „Expressu Ilustrowanego” z zapytaniem, czy popieram inicjatywę desygnowania jakiegoś dnia na Święto Ojca. Przyparty do muru przez redaktora odpowiedziałem: „Popieram z całego serca i proponuję dzień 23 czerwca. Jest to plus minus najkrótsza noc roku, ojciec ma labę, więc największe święto”.
Nie bez znaczenia był tu pewnie fakt, że dzień później Sztaudynger świętował imieniny. Faktycznie laba. Tak czy inaczej data została, do dziś Dzień Ojca obchodzi się właśnie 23 czerwca. Sam poeta był tatą pogodnym i serdecznym, ale niezbyt cierpliwym.
– Nigdy nas nie karcił – wspomina w jednym z wywiadów córka – […] za to… totalnie się wściekał. Na szczęście tak samo szybko jak popadał w furię, nerwy go opuszczały. Po prostu choleryk.
Znacznie więcej wyrozumiałości będzie miał później dla wnuczki Dorotki. Kiedy nie chciała jeść, przygotowywał jej miniaturowe kanapki, które nazwał razwmordeczkami. Dziewczynce tak się spodobały, że od razu pochłaniała cały ich talerz. Jest też wspomnienie, kiedy to Sztaudynger na kilkanaście dni wynajął z wnuczką pokój w domu Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w górach. Dorotka, znudzona towarzystwem dorosłych, układała na stole domki z kart. Któregoś dnia jedna z sióstr, zwana przez poetę Osą, chciała nakryć do obiadu i chociaż dziewczynka błagała, by nie psuć jej misternej konstrukcji, ta ją zniszczyła. Poeta był tym naprawdę wzburzony. Zażądał, by krewka zakonnica nigdy się już w jego pokoju nie pojawiała. Równie serio traktował nie tylko własną wnuczkę. Miał świetny kontakt z dziećmi. Jeszcze jako młody chłopak, po skończeniu polonistyki i germanistyki, wybrał się na roczne studia pedagogiczne, a jakiś czas potem na dobre wciągnął go temat teatru lalkowego. – Świat dorosłych przygniata sobą świat dzieci – pisał w wydanych w 1938 r. „Marionetkach”, pierwszej polskiej monografii teatru lalek, z której do dziś uczą się studenci. – Teatr lalek przez sam fakt swego istnienia, jeśli tylko stosuje się do poziomu dzieci, staje się elementem prostującym psychikę dziecka, staje się drożdżami jego osobowości.
To inny ważny nurt jego twórczości. Skrajnie różny od rubasznych „Szumowin” i beztroskich „Piórek”. A może po prostu kolejny przejaw nieposkromionej energii, dzięki której był w stanie poświęcić się tak wielu pasjom z równym zaangażowaniem?
Mam was wszystkich…
Energii, która sprawiała, że potrafił cieszyć się jak dziecko, ale i złościć z tą samą siłą rażenia. Pewnego razu, kiedy odpoczywał w Zakopanem (wyprowadzi się tam w końcu na stałe po latach mieszkania w Łodzi) nastolatka na jego oczach cisnęła papierową torebkę na chodnik.
– Proszę pani, czy to ładnie zaśmiecać Zakopane? – napomniał ją poeta.
Dziewczyna ironicznie odpowiedziała: – Zakopane, perła naszych uzdrowisk!
Dla kąpanego w gorącej wodzie Sztaudyngera tego było już za wiele: złapał arogantkę za kołnierz i potrząsnął. Szybko się jednak zreflektował, puścił dziewczynę i przeprosił.
Będę krzyczał za każdym,
co mi Łódź zaśmieca:
„Fe, brudasie, do kąta, a papier do pieca!
Kolegom i klasykom też się zresztą obrywało, zwłaszcza tym, których cenił najbardziej. Jego największym współczesnym rywalem w dziedzinie fraszkopisarstwa był Stanisław Jerzy Lec.
Lec zezem patrzy w moją stronę,
Bo on fraszki ma z-Lecone.
Dowcipkował – czasem beztrosko, czasem z nutą goryczy – niemal ze wszystkiego: z relacji męsko-damskich, bliskich, z siebie samego. Człowiek, któremu los nie szczędził ciężkich doświadczeń, przedstawiciel pokolenia skazanego na wojenną traumę.
Także ostatnia dekada życia przetykana była pasmem nieustannych kłopotów. Sztaudynger choruje, trafia w sumie do 20 różnych szpitali. I nawet wtedy nie traci ochoty na żarty. Kiedy lekarka prosi o podpisanie zgody na operację kręgosłupa, odpowiada:
Mam was wszystkich w dupie,
Róbcie, co chcecie, na kręgosłupie!
W czasie ostatniego rzutu choroby córka zaczęła zapisywać ich rozmowy – tak powstała książka „Chwalipięta, czyli rozmowy z Tatą”. Pracę nad nią zaczęli w domu Anny, a potem kontynuowali w kolejnych szpitalach. Chociaż słabł w oczach, rozmowy i ich późniejsze opracowywanie okazały się dla niego nie tylko przyjemnością, ale wręcz lekarstwem na cierpienie. Leżał w separatce, a życzliwi lekarze pozwalali mu w niej organizować nawet niewielkie spotkania autorskie.
Któregoś dnia znękany bólem i chorobą napisał:
A kiedy do mnie przyjdzie ta z kosą,
Niech będzie ładną, młodą i bosą,
Abym nie słyszał zawczasu
Stukania jej obcasów.
Umiera w roku 1970. Na jego grobie na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie znalazł się tekst: „Zmarł po długim i szczęśliwym życiu”.
Ale chciał innego napisu. Córce powiedział, że ten najlepiej się chyba nadaje na jego grobowiec:
Żyłem z wami, kochałem i cierpiałem z wami,
Teraz żyjcie, kochajcie, cierpcie sobie sami.
Korzystałam z książek, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Literackiego, m.in. z: „Szczęście z datą wczorajszą” (2014) i „Piórka” (2014), a także „Chwalipięta, czyli rozmowy z Tatą” (2009).
Współpraca Zofia Fabjanowska-Micyk.
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.