prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci i Młodzieży
Nagroda imienia Hansa Christiana Andersena
Pięć najlepszych książek 2023 roku (magazyn "Książki")
"Jak Grinch skradł święta!" wreszcie po polsku!
King pisze o tym, co sam zna. I robi to z maestrią godną swego nazwiska
Pięć rzeczy, których możecie nie wiedzieć o George'u Orwellu, a warto...
Wanda Traczyk-Stawska: „Myśmy w powstaniu walczyli o godność i o wolność. To był bunt młodych”
kultura / literatura / przemyślenia
Drugie odkrycie Ameryki
PAULINA WILK
Za życia opublikowała 77 opowiadań. A żyła nie raz, nie dwa. Wielokrotne przeprowadzki od Alaski, przez Montanę i Kalifornię po Chile i Meksyk, nowe prace – w szkole, szpitalu, centrali telefonicznej i przy sprzątaniu, kolejni mężowie i synowie dali jest wiele wcieleń. Te zaś rozpalały prozę przejmująco realistyczną, melancholijnie dowcipną, pozbawioną złudzeń, ale przesyconą nadzieją i determinacją. Lucia Berlin żyła i pisała do bólu, w obu tych wymiarach triumfowała.
Zmarła przedwcześnie jako autorka o wąskim, choć wiernym gronie wielbicieli jej nietuzinkowego talentu. Dopiero kilka lat później Ameryka oszalała z zachwytu, wybuchły pochlebstwa, a pośmiertnie wydane opowiadania trafiły do zestawień najważniejszych premier 2015 roku. Dwa lata po amerykańskiej premierze Instrukcji dla pań sprzątających dociera do nas zbiór utworów pisarki, o której dziś za oceanem nikt nie mówi inaczej niż „genialna“. Wspaniałe opowiadania, których akcja dzieje się przeważnie na amerykańskim zapleczu, na polski przełożyła Dobromiła Jankowska.
Każda z opowieści to osobne uniwersum, w które wpada się już w pierwszym zdaniu. Różne są języki, różne scenografie. Podmiejski autobus, publiczna pralnia, nocny dyżur na oddziale szpitalnym, apartament pod niebem. Przed oczami natychmiast stają bohaterowie Ameryki – tej innej, nie ze snu, tylko przydrożnej, zadłużonej, osamotnionej, nieubezpieczonej, obcesowo i bez polotu bogatej. Ludzie na krawędzi, przywykli do życia bez pewności, leczą śmiechem swoje frustracje, wybuchają złością w bezradności, ale są i niezdolni do agresji – zbyt zmęczeni, zbyt dobrze rozumiejący reguły swojej egzystencji. Albo tylko wściekli, skupieni na przetrwaniu, zjeżeni. Tytułowe panie sprzątające (Berlin była jedną z nich, utrzymywała synów wykonując różne, zwykle niestałe zajęcia, największe sukcesy odnosiła jako nauczycielka) wracają z pracy biorąc nieszkodliwy odwet na swych pracodawczyniach. Obmawiają je, plotkują, chichoczą. Berlin spisuje porady dla domowych sprzątaczek jak manual obsługi klas wyższych, wraz z ich kompleksami, tkliwym ego
i czającą się pod makijażem rozpaczą.
W scenach z miejsc publicznych, tak w Ameryce nielicznych i przypisanych uboższym, Berlin uchwyciła pogranicze smutku i niespełnienia, ale także coś istotniejszego: niedostrzeganą przez wielkie narracje i główny nurt życia sferę, w której codzienni ludzie odnajdują swoje radości, odnoszą zwycięstwa nad przeciwnościami. Jedno gorące spojrzenie wymienione między starzejącą się pielęgniarką i unieruchomionym pacjentem, dwa serdeczne zdania w kolejce do wiecznie zacinającej się pralki. Życie opowiedziane
w opiłkach, które nikogo innego nie obchodzą, przy których nikt się nie zatrzymuje.
Lucia Berlin w jednym z opowiadań odsłania, komu zawdzięcza dar dostrzegania. Pisze o mamie, która nie przeoczała, uczyła ją patrzeć. Z krótkich form osadzonych w prozaicznych okolicznościach wyłania się istnienie, którego wagę, autentyczność prawdopodobnie mogła dostrzec tylko zmęczona, pracująca matka, zmagająca się z lękiem i z własnym alkoholizmem. Tak pisze ktoś, komu zdarzało się upadać i podnosić. I komu udało się pokonać trudności.
Ten zbiór ma swój odpowiednik w fotografii. Jest skarbem odnalezionym poniewczasie, dziełem surowego talentu, którego nikt nie kształtował. Tak świat pokazywała Viviane Maier, nikomu nieznana i niezamężna opiekunka do dzieci, która pozostawiła po sobie archiwum olśniewających zdjęć amerykańskich ulic i ich mieszkańców. Ona – tak jak Lucia Berlin – patrzyła, gdy inni odwracali wzrok.
Każde z opowiadań tego tomu to klejnot. Przeczytajcie choć jedno. (Przekrój - archiwum)
Instrukcja dla pań sprzątających
Lucia Berlin
Redakcja i wstęp: Stephen Emerson
Przedmowa: Lidia Davis
Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Czarne
Wydanie III, grudzień 2023
496 stron
Książka nagrodzona The Kirkus Prize (I nagroda, rok 2015), dostępna w Stanach Zjednoczonych w językach: angielskim i hiszpańskim (lista bestsellerów).
kultura / literatura
Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci i Młodzieży
Międzynarodowy Dzień Książki Dla Dzieci i Młodzieży celebrowany jest - jak każdego roku - 2 kwietnia.
Owa data nie jest przypadkowa - tego dnia, w 1805 roku urodził się słynny duński baśniopisarz Hans Christian Andersen, autor takich klasyków jak „Brzydkie kaczątko”, „Calineczka” czy „Królowa Śniegu”.
Święto zostało uchwalone w 1967 roku przez Międzynarodową Izbę ds. Książek dla Młodych Ludzi (IBBY, Polska sekcja tej organizacji istnieje od 1973 roku). Każdego roku gospodarzem święta jest inne państwo – impreza odbywała się już w takich krajach jak Japonia, Belgia, Brazylia, Rosja, Hiszpania, Indie, Nowa Zelandia, Egipt, Stany Zjednoczone. Polska także była gospodarzem Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci - w 1979 roku. W tym roku patronat nad tym dniem objęła Japonia. Autorzy i ilustratorzy japońscy przygotowali plakat, napisali tez "male orędzie" do dzieci w każdym wieku, które zostanie przesłane do wszystkich krajów, skupionych w IBBY, i odczytane 2 kwietnia.
Z okazji święta, biblioteki, domy kultury czy księgarnie organizują imprezy promujące literaturę dla dzieci – warsztaty, dyskusje, wystawy, itp. Pakamera dzieciom również przygotuje niespodziankę - zajrzyjcie 2 kwietnia!!!
Przy okazji Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci warto wspomnieć o akcji społecznej „Cała Polska czyta dzieciom”, która odbywa się od 2001 roku i ma na celu zachęcenie rodziców do czytania książek swoim pociechom.
Dlaczego warto czytać dzieciom? Zalet jest bardzo wiele. Książki dostarczają wiedzy, rozwijają wyobraźnię, pamięć, uczą logicznego myślenia, kojarzenia faktów. Książki mają także w sobie duży ładunek emocjonalny. Zaszczepiając młodym chęć czytania, jest nadzieja, że w przyszłości częściej będą siedzieć z nosem w książce niż w smartfonie. (ac)
kultura / literatura
Pod dachami pisarzy (2)
JANUSZ R. KOWALCZYK
Rodzinne gniazda osób parających się piórem – w zależności od czasów, w jakich przyszło im żyć, miejsca urodzenia czy poziomu materialnego przodków – bywały różne; jednak mniej lub bardziej komfortowe możliwości lokalowe, a niekiedy nawet brak własnego mieszkania, decydującego wpływu na dorobek naszych pisarzy nie miały.
Bo też mieć nie powinny. Ważne jest bowiem to, co się ma do powiedzenia. Warunki bytowe, choć istotne, schodzą wtedy na plan dalszy.
Andrzej Strumiłło
Skóra nasza nie jest granicą, od której zaczyna się przestrzeń domu. To, co działo się w nas przez lata, a może i wieki, to, co dzieje się w każdej chwili, należy do niepodzielnej przestrzeni zwanej domem człowieka.Więcej nawet – nasze niepokoje, ambicje, marzenia, potrzeby i tęsknoty, czasy wyprzedzające są dla tej przestrzeni żaglem. Dlatego też refleksja o domu własnym staje się refleksją o losie osobistym, niepowtarzalnym, a jednak umiejscowionym w normach cywilizacji, historii i geografii ojczystej. Zapewne szczęściem jest mieszkać w gnieździe swoich przodków, wzbogacać je życiem własnym, przekazać je synom i wnukom. Dramatyczne dzieje sprawiły, że domy moich przodków pochłonęły rozbiory i powstania, rewolucje i wojny daleko na wschodzie Rzeczypospolitej. Część, którą uniosłem z płomieni historii w sobie, usprawiedliwia moją tęsknotę za domem osobistym, za intymnością i wolnością, jaką dać może jedynie ziemia własna wokoło. Bo i ściany domu nie są jego granicą. Za mistrzem mojej młodości i rodakiem z ziemi mińskiej, Władysławem Strzemińskim, widzę, a to znaczy również myślę, kategoriami przestrzeni otwartej, w której dom rozmawia z ptakiem, a kamień z ciepłem naszej ręki. Czy dom wzniesiony w Maćkowej Rudzie może służyć pokoleniom? Jego ubóstwo i niedoskonałość techniczna skazują go na żywot krótki, a przyśpieszone tętno życia szybko może odmienić potrzeby jego mieszkańców. […] Z biegiem lat coraz bliższy stawał mi się Pascalowski model świata, którego granice są nigdzie, a środek wszędzie. A więc i tam gdzie jesteśmy. Świat zbliżył się do mego domu.
Andrzej Strumiłło, "Dom"
Janusz Krasiński
– Zostaliśmy zameldowani za zgodą zdrajcy systemu [Aleksandra Wata]. Wyjechał za granicę, a ostatnio poprosił o azyl.
– Wiem, ale co ty masz z tym wspólnego?
– To po pierwsze – puścił mimo uszu jej pytanie. – A po drugie, nie tak dawno odmówiłem współpracy ze służbami bezpieczeństwa, zresztą nie po raz pierwszy. […] Ale to nawet nie byli ubecy, zaledwie milicjanci. Choć nie jacyś pierwsi lepsi, wybrani adherenci generała Moczara. Szukali dla niego popleczników pod pretekstem, że dostarczą literatom materiału na kryminały. Podarowali mi teczkę starych akt śledczych z jakąś kryminalną sprawą, a ich pułkownik uważał, że już może mnie za to kupić. "Panie Szymonie, [Szymon Bolesta, bohater powieści; porte parole autora] niech pan do nas wstąpi!" powiedział. A powiedział tak, jakby chodziło o to, żebym wstąpił do nich na herbatę. I wiesz co, może cię zaskoczę, odmówiłem. Odmówiłem mu w obecności jego kamaryli, bo przy nich do mnie się z tym zwrócił. Pewnie myślał, że pod ich wilczym wzrokiem nie ośmielę się powiedzieć: "nie!" Powiedziałem i z pewnością mi to zapamiętali.
– I myślisz, że to jest powód eksmisji?
– Powód to pisarz Wat – odparł. – To on poprosił o azyl. Ale ja odmówiłem też generałowi Moczarowi. Przekazał mi swój scenariusz "Barwy walki" za pośrednictwem pisarza Wojciecha [chodzi o Żukrowskiego]. Podobno generał życzył sobie, ażebym to ja napisał mu dialogi. Skąd o mnie wiedział, nie mam pojęcia, ale pasowałem mu: były stalinowski więzień, a generał zapragnął właśnie zostać mężem opatrznościowym wszystkich Polaków.
– I co, napisałeś?! – zirytowała się Barbara.
– Co ty…! Gdybym mu je napisał, nikt dziś nie śmiałby nas ruszyć. Przeczytałem i zwróciłem. Powiedziałem, że w dialogach generała jest zbyt wiele rozkazów.
Janusz Krasiński, "Przed agonią"
Jarosław Abramow-Newerly
Andrzej wyszedł na dwór i wrócił z dwoma wiadrami wody. W domu nie było gazu, kaloryferów i bieżącej wody. W pokoju stołowym złączonym z kuchnią stał żelazny trociniak, który ogrzewał mieszkanie. Składało się ono z dwóch pokoi. Trzeci planowali dobudować. W sieni za ścianą urządzono umywalkę. Z zainstalowanej pompy czerpało się wodę do gotowania, mycia i spłukiwania sedesu.
– Przynieść mamie ziemniaków z piwnicy, bo widzę, że brak? – spytał Andrzej.
– Możesz. I od razu weź kapustę. – Pani Jarecka podała mu kamienny garnek.
Zwyczaj robienia zapasów wyniesiony z wojny panował i u nas. Jak w piwnicy zjawiały się ziemniaki i warzywa od chłopa, a w beczce kisła kapusta – to wiedziałem, że sezon w pełni i ten żelazny zapas musi nam starczyć do przednówka. […]
Zbliżał się termin oddania mojej pracy magisterskiej. Przejęty STS-em całkiem o niej zapomniałem i teraz w panice przystąpiłem do pisania. Miałem ją złożyć w czerwcu u profesora Jana Zygmunta Jakubowskiego. Starałem się ustawić mego bohatera Zbigniewa Uniłowskiego na postępowych pozycjach. Wiele szczegółów o nim dowiedziałem się od mego sąsiada z XVI klatki Aleksandra Maliszewskiego. Był starszy od Uniłowskiego o osiem lat, co było niezwykłe. Siedział przede mną wciąż w sile wieku i opowiadał, że "Wspólny pokój" to w rzeczywistości mieszkanie na Woli wynajmowane przez matkę poety Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego.
Pod koniec maja skończyłem pracę i złożyłem ją w gabinecie profesora Jakubowskiego. Podobnie zrobił Andrzej, który ze swym Witkacym szybciej się uporał. Egzamin w gabinecie Zakładu Literatury przypominał towarzyską rozmowę. Profesor oznajmił mi, że portret "Uniłowskego" jest nader interesujący, napisany żywym, barwnym "językem" i postawił mi piątkę. Andrzej Jarecki zdawał egzamin u profesora w domu.
– Kubuś poczęstował mnie kawą – opowiadał mi – i kiedy gawędziliśmy sobie o "Szewcach" Witkacego, nagle zajrzał przez okno murarz, który tynkował dom, i krzyknął: – Panie profesorze! Odbijamy? – I rąbnął ręką w szyję. Kubuś speszył się i odparł: – Co wy, człowieku?! Oszaleliście?! Nie widzicie, że egzaminuję studenta? – To ja poczekam! – I schował się. Wyobrażasz sobie?! Co, stary?! – zaśmiał się.
Na pewno to wymyślił, ale żart był wart Witkacego i należała mu się piątka, którą mu Kubuś postawił. W ten sposób zostaliśmy magistrami filologii polskiej.
Jaroslaw Abramow-Newerly, "Lwy STS-u"
Marek Hłasko
Ja w tym czasie nie miałem jeszcze mieszkania i sypialiśmy z kolegą Berezą częściowo na Dworcu Głównym – częściowo byliśmy goszczeni przez poszczególne komisariaty i izby wytrzeźwień. Wreszcie chwilowo ulokowałem się u innego kolegi, mieszkającego u babki. Kolega ten nienawidził alkoholu; natomiast był miłośnikiem cudzołóstwa. Ale cóż zrobić z babką staruszką? Proste; my mieszkaliśmy na Powiślu – więc kupowało się dla babki bilet do kina, gdzieś na Ochocie. Kino dwie godziny, jazda tramwajami trzy godziny, to już mamy pięć. W tym czasie można coś niecoś zdziałać. Po jakimś czasie babcia kolegi zaczęła mówić stylem bohaterów filmowych. Mówiła na przykład: "Ty, Marek. Kiedy mówisz do mnie, to trzymaj ręce opuszczone, bo może być nieprzyjemnościunia". Kiedy inny kolega przychodził, aby przywitać się z babką, babka odpowiadała: "Nie podaję nigdy ręki mańkutowi. To mi nieraz ocaliło życie". Albo jeszcze inaczej: "Nie bądź taki równiak. Mark. Pamiętaj, że przyjechałeś do Frisco, aby odpocząć i nabrać zdrowia". I wszystko szło dobrze; ale mój przyjaciel erotoman przechytrzył. Wyświetlano czterogodzinny film radziecki pod tytułem "Admirał Uszakow". Cztery godziny kina i trzy tramwajem – idealna sytuacja. Akurat, kiedy dziewczyny zgodziły się oddać nam to, co miały najświętszego, wpadła babka.
– To skandal – zaczęła krzyczeć. – To chamstwo! To zwierstwo! To niedopuszczalne! To ohyda!
Ale nie chodziło jej wcale o nagie dziewczęta, jak myśleliśmy z początku; otóż w filmie "Admirał Uszakow" występował jakiś człowiek o wyglądzie podleca: admirał Nelson. Jego partnerką była jakaś dziewica typu tych, które spotykamy nocą na Chmielnej i które klepiąc się zachwycająco po tyłku, krzyczą: "No co?" Będziemy dziś katować to dupsko?" – Lady Hamilton; ubrana w dodatku w nocną koszulę z koronkami na zasadzie szczytu wykwintu. Admirał Nelson podszedł do niej i demonicznie mrugając brwią, wyciągnął ku niej jedyną rękę, wołając przy tym tubalnym basem:
– Kak pożywajetie, ledi Gamilton?…
I tego nam babka wybaczyć nie mogła. Znów mnie wyrzucono.
Marek Hłasko, "Piękni dwudziestoletni"
Kazimierz Orłoś
Mój dom rodzinny – jak teraz o nim myślę – był domem wyjątkowym: ani z okresu dzieciństwa, ani z późniejszych lat, nie pamiętam podniesionych głosów Rodziców, kłótni, ostrzejszych słów. Pamiętam oboje uśmiechniętych, w dobrych nastrojach, optymistycznie nastawionych do życia. A przecież należeli do pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, rewolucję bolszewicką, 39 rok, okupację niemiecką. Powstanie warszawskie w 44. A potem jeszcze wszystkie absurdy czasów PRL.
Kazimierz Orłoś, "Dzieje dwóch rodzin. Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy"
Janusz Głowacki
Ale póki co na Bednarskiej siedzę przy oknie. Od czasu studiów kombinowałem, jak się z ulicy Bednarskiej wydostać. Chciałem mieć własne mieszkanie, a nie miałem pieniędzy, żeby kupić. Owszem, należałem do jakiejś spółdzielni i czekałem, jak wszyscy, całymi latami. Pisałem też rozmaite podania. Raz, próbując wzruszyć władze miasta, napisałem, że mieszkam z matką alkoholiczką i ojcem chorym psychicznie, ale matka się oburzyła, bo nie znosiła alkoholików, i kazała mi zmienić, że ona będzie chora psychicznie, a alkoholikiem ojciec. Ojcu akurat było wszystko jedno. Nawet przyszła komisja. Matka wypadła nieźle, bo zaczęła się awanturować: "to skandal, żeby młody pisarz nie miał własnego mieszkania!", więc uwierzyli, że to wariatka. Ale ojciec, któremu kupiłem połówkę żytniej, nawet trochę wypił, ale odmówił położenia się na podłodze oraz śpiewu. I nie przyspieszono mojego podania w spółdzielni. Potem wyjechałem, rzucało mną po całym świecie, namęczyłem się okropnie, a teraz znów siedzę na tej Bednarskiej. Czyli może tak miało być i nie było po co fikać? Albo tylko mi się wydawało, że się chciałem wyprowadzić.
Janusz Głowacki, "Z głowy" (culture.pl)
kultura / literatura
Nagroda
imienia
Hansa Christiana
Andersena
Iwona Chmielewska - polska ilustratorka i pisarka ceniona na całym świecie, twórczyni nagradzanych autorskich książek obrazkowych została nominowana do najbardziej prestiżowej międzynarodowej nagrody dla książki dziecięcej Nagrody im. Hansa Christiana Andersena w kategorii ilustratorów. Na ogłoszonej przez IBBY (International Board on Books for Young People) - międzynarodowej organizacji non-profit, zajmującej się promocją literatury dziecięcej i młodzieżowej - krótkiej liście finalistów znalazło się sześcioro autorów i sześcioro ilustratorów. Zwycięzcę poznamy 8 kwietnia 2024 podczas Targów Książki w Bolonii, Włochy.
W Polsce nikt jej nie chciał. Choć od czasów studiów mieszka
w Toruniu, jej kariera zaczęła się w… Korei – tamten rynek wydawniczy stawia na wyrafinowaną estetykę dla dzieci. Ponad 20 lat temu, gdy żaden polski wydawca nie był zainteresowany jej książkami, rysowniczka zabrała ich makiety do Bolonii. Tam poznała Jiwone Lee, koreańską historyczkę sztuki
i literaturoznawczynię mówiącą po polsku. Lee przedstawiła jej prace w swojej ojczyźnie. To, jak Polka widzi świat bardzo spodobało się w Azji. Mówią, że jej kreska jest niezwykle europejska. W ciągu niecałego roku od poznania obu pań dwie książki Chmielewskiej ukazały się w Korei. Do dziś opublikowała ich tam ponad 20, a każda sprzedaje się w 100 tysiącach egzemplarzy.
Gdy w Korei osiągnęła status „gwiazdy”, powstał jej fanklub (jest jedyną polską autorką, która ma w Korei swój fanklub), witały ją
czerwone dywany, miłośnicy jej książek czekali w długich kolejkach po autografy… Gdy podpisywała książki w Korei, w Polsce nikt
o niej nie słyszał. Kiedy zdobyła niemal wszystkie nagrody światowe za swoje książki, została zauważona w kraju.
Bez Korei nie byłabym w tym miejscu, z którym jestem. Gdyby nie ta ich wiara, pewnie zniechęciłabym się kolejnymi próbami, jakie podejmowałam tutaj. Nic z nich nie wychodziło, a przynajmniej niewiele. Pewnie już dawno robiłabym co innego – mówi dzisiaj ilustratorka. Jej książki wydawane są w Ameryce Łacińskiej, Chinach, na Tajwanie, w Japonii, Francji, Hiszpanii i Niemczech. Jest potrójną laureatką Bologna Ragazzi Award, nagrody przyznawanej na najważniejszych targach książek dla dzieci i młodzieży.
W Polsce wspolpracuje już z wieloma wydawnictwami, a za „Pamiętnik Blumki” (wydawnictwa Media Rodzina) otrzymała w 2011 roku tytuł Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY.
U nas gatunek picture booków nadal nie jest jeszcze oswojony. Może o tym już świadczyć, że używamy angielskiej nazwy. Określenie „książka obrazkowa” nie do końca przyjęła się. Sama posługuję się tą nazwą, ponieważ nie godzę się na kategorię „obrazek”, która przypisana jest przede wszystkim do literatury dziecięcej. W ten sposób odbiera się dorosłym możliwość zainteresowania taką książką i jej przeżycia razem z dzieckiem, ale też samodzielnego – tłumaczyła Chmielewska kiedyś podczas wywiadu dla „Gazety Wyborczej”. I dodala – Picture book to forma książki, w której i tekst, i obraz mogą właściwie funkcjonować osobno, ale dopiero gdy się je zestawi, następuje wybuch supernowej. W momencie spotkania dzieje się coś tak fascynującego. Mówię tu także o spotkaniu
z odbiorcą, bo on jest najważniejszy. Dobre picture booki nie epatują popisem talentu autora, ale gościnnością, zaproszeniem do współtworzenia historii przez odbiorcę.
O nagrodzie
Nagroda imienia Hansa Christiana Andersena, często nazywana „Małym Noblem”, to najważniejsze międzynarodowe odznaczenie, przyznawane za twórczość dla dzieci. Patronem nagrody jest Jej Wysokość Małgorzata II, Królowa Danii. Nominacje zgłaszane są przez narodowe sekcje, a wyboru laureatów dokonuje międzynarodowe jury, w którego skład wchodzą badacze i znawcy literatury dziecięcej.
Nagrodę im. H. Ch. Andersena zaczęto przyznawać w 1956 roku w kategorii Autor, a pierwszy ilustrator otrzymał ją dziesięć lat później. Na nagrodę składają się: złoty medal i dyplom wręczane na uroczystej ceremonii podczas Kongresu IBBY. Z okazji przyznania nagrody ukazuje się zawsze specjalny numer czasopisma „Bookbird”, w którym zamieszczane są nazwiska nominowanych, a także sprawozdanie z obrad Jury.
W 1982 roku laureatem Nagrody był Zbigniew Rychlicki – wybitny polski grafik i ilustrator. (az)
kultura / literatura
Pod dachami pisarzy (1)
JANUSZ R. KOWALCZYK
Rodzinne gniazda osób parających się piórem – w zależności od czasów, w jakich przyszło im żyć, miejsca urodzenia czy poziomu materialnego przodków – bywały różne; jednak mniej lub bardziej komfortowe możliwości lokalowe, a niekiedy nawet brak własnego mieszkania, decydującego wpływu na dorobek naszych pisarzy nie miały.
Bo też mieć nie powinny. Ważne jest bowiem to, co się ma do powiedzenia. Warunki bytowe, choć istotne, schodzą wtedy na plan dalszy.
Zofia Nałkowska
Na tej ostatniej górze leśnej nad łąką w rok później stał już nowy dom. Dom był mniejszy, drewniany – nie piękny, murowany, jak tam. I lewkonie, kwitnące tam wtedy przed wielkim, kamiennym tarasem, nie chciały tu rosnąć tak łatwo. I nie było nad urwiskiem niskiego murku, obrośniętego caprifolium, murku, z którego można było spaść w dół na kamienistą drogę z wracającymi do domu owcami, krowami i końmi – i na pewno się zabić. Ale z obu stron drzwi oszklonych do jadalnego pokoju były i tu dwa okna wysokie i węższe od innych, jak podobno były tam. Ale posadzone były przed domem klony i jesiony, jak tam. I z kolei dla nas – dzieci – ten dom stał się wzorem dla innych domów i miarą, i prawem, i najdroższym na zawsze wspomnieniem. Muszę to teraz powiedzieć: domu drogi, gdzie nie ma już mnie, gdzie najbliżsi, w cudne letnie wieczory pod lampą wiszącą w tym za małym jadalnym pokoju, który tak wesoło wygląda z dołu przez gałęzie, gdy się wieczorem idzie drogą nad łąką – myślą może teraz o mnie i pamiętają – o, domu mój drogi, najlepsza, najbliższa łez tęsknota moja jest zawsze przy tobie! I jeżeli stanie się, że umrę gdzie indziej, to jednak o tym właśnie pomyślę w ostatniej godzinie, pomyślę tymi samymi słowami, które powiedziałam już raz: dom swój i przystań ostatnia.
Zofia Nałkowska, "Dom nad łąkami"
Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
To wielka kompromitacja, ale w domu mojej ciotki nie ma wody ani elektryczności (niestety gazu w Zakopanem nie znamy – "nous autres zakopaniens"), a WC jest przybytkiem tak pierwotnym, że (mężczyźni) trzeba "srać" na powietrzu (voley). Moja ciotka nie jest normalna i nie chciała tych urządzeń. Ale sto kroków od nas znajduje się pensjonat zaprzyjaźnionej z nami damy, w którym za tę samą cenę (pięć złotych dziennie), wszystko jest na miejscu (elektr., woda i co tam jeszcze).
Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), z listu do Hansa Corneliusa
Melchior Wańkowicz
Majątek babki, matczyne Nowotrzeby, ongiś od książąt Giedroyciów kupiony, a położony w przepięknej dolinie Niewiaży o szesnaście wiorst od Kowna, dzierżony był od czterech pokoleń w rękach matriarchatu, tak się bowiem składało, że przechodzi w linii kobiecej z matki na córkę, z babki na wnuczkę. A że dziedziczki żyły krzepko i długo, rękę zaś miały twardą i zwyczaje starodawne, zachował się w Nowotrzebach obyczaj żywcem przeniesiony z początków XVIII stulecia. Na wprost ganku, nie takiego tam "polskiego" ganku, jak bywają we dworkach na mazowieckich piaseczkach – z filarkami, ale tęgiego, szklonego weneckimi oknami, gdzie pod sufitem lepiły się jaskółcze gniazda, pod ławkami legiwały kundle, a po stołach, jak dzień długi, suszyły się wiecznie jakieś rumianki, jakieś żywokosty i inne gospodarskie ingrediencje – na wprost garnku tego była sień ogromna, ciemnawa, chłodna zawsze. Nie dałoby się, mimo wszelkich chęci, hallem jej nazwać jak w ojcowskich Kalużycach. Sień to była prawa, obstawiona olbrzymimi, przepastnymi szafami. Jako mały chłopak, urządzając pośród zwałów dziedzicznych tumaków i popielic wigwam w przepaściach szafy, rozmyślałem, że zapewne najprzód ustawiono szafę, a potem wkoło niej "obudowano" dom. Dom bowiem sam był niski. Belki podpierały sufity, do których można było ręką sięgnąć. Futryny drzwi, na których wisiały przybite blachy towarzystwa asekuracyjnego, były tak niskie, że wysocy goście rżnęli o nie głowami nieomylnie, ku naszej nieopisanej radości. […] Przy ścianie podłużnej [pokoju stołowego] był znowu ustawiony sprzęt-olbrzym – szafa z trzech przęseł, o trzech drzwiach jak wierzeje stodoły. Pochodzenie tej szafy było następujące: prababka – z Pohoskich (ze skonfiskowanego Szopowa) Baczyżmalska – tak kochała swe córki, że nie chcąc się z nimi rozstawać i w nocy, kazała zrobić szafę z trzema przęsłami, drzwi miały u dołu zawiasy i na noc opuszczały się wraz z pościelą. W tej szafie nieraz struchlałe panny się chowały, gdy słynny pasjonat, wiodący się z Tatarów, pułkownik Baczyżmalski, wracał zezłoszczony do domu. Dom wtedy pustoszał i jedynie żona odważała się wychodzić go spotykać, czasem nawet z obrazem świętym w ręku. Za pierwszymi drzwiami tej szafy chowano herbatę, cukier, różne tam żelatyny i cynamony. Była to domena rezydentki – panny Agaty, której jedyną ważną czynnością było zaparzanie herbaty i rąbanie cukru z głowy. Za drugie drzwi "odstawiano z obiadu". Tam to się biegło koło piątej z otrzymanym od babki wyślizganym przez lata kluczykiem. Klucz otrzymywało się niezmiennie z dwoma napomnieniami: "kręcąc, ciągnij do siebie" i "nie łasuj zanadto". Trzecia część szafy to były wódki i wina. W onym wieku interesowały mnie mało, o tyle chyba, że się wykradało stamtąd biszkopty.
Melchior Wańkowicz, "Szczenięce lata"
Antoni Słonimski
Urodziłem się na nieistniejącej już dziś ulicy Niecałej, która łączyła kiedyś Ogród Saski z ulicą Wierzbową. W roku 1945, gdy przyjechałem po wojnie do Warszawy, stała jeszcze fasada domu, poznałem okna frontowe i żelazny balkonik na drugim piętrze. Tyle zostało z domu pod numerem szóstym. […] Myśląc o dawnych czasach pamiętać należy, że jak na dawnym Starym Mieście niejedną prawdę smutną i gorzką gotowi jesteśmy przesłaniać żywymi barwami naszej młodości i względną beztroskę życia jednej grupy społecznej przyjmować za obraz całego społeczeństwa. W czasach mego dzieciństwa mieszkania ludzi zamożnych izolowały się od innych mieszkańców tego samego domu ryglami i zasuwami. Łańcuchem u drzwi i służbą w przedpokojach. Tylko biedota z czwartego piętra, z oficyn czy suteryn pożyczała sobie balii, rondla, szczypty soli, zapałek, przychodziła sobie z pomocą w wypadku choroby czy połogu. Solidarność bogatych wyrażała się w bardzie skomplikowanych formach działania społecznego i politycznego; oddawano sobie wzajemne usługi w bankach, urzędach, w prasie i ustawodawstwie, ale w życiu codziennym stykano się ostrożnie i był to normalny stan rzeczy, że adwokat z pierwszego piętra nie znał osobiście swego sąsiada fabrykanta czy doktora z drugiego piętra. Mieszkanie mego ojca było pod tym względem nietypowe. Drzwi zarówno od frontu, jak i od kuchni nigdy na klucz nie zamykano. Drzwi kuchenne były głównym wejściem do mieszkania dla wszystkich domowników i w kuchni koncentrowało się nasze rodzinne życie towarzyskie. W tej kuchni, dużej i przestronnej, królowała kucharka Franciszka Weronowska. Tęgawa, o cerze oliwkowej, odpowiadała swym wyglądem nazwisku. Nie wiem, czy był to wymysł stryja Józefa, czy też istotnie Frania pochodziła z rodziny, która przybyła kiedyś do Polski z Werony. Utwierdzał nas w tym fakt, że Frania mówiła po włosku. Była również jedyną osobą w naszym domu, która mówiła po żydowsku. Wychowała się i służyła długie lata u mego dziadka na Królewskiej, gdzie włoskiego nauczył ją stryj Józef, a żydowskiego dzieci, z którymi bawiła się na podwórku. […] Ojciec mój wierzył w socjalizm i niepodległość i służył tym dwu ideom, w jego pojęciu jednoznacznym. Złudzenia jego i nadzieje, nawet jego błędy, wynikały z wiary w postęp i z patriotyzmu, a obowiązek przychodzenia z pomocą ludziom cierpiącym praktykował na co dzień. Lekarze w owych czasach nie mieli, jak dziś, wyraźnie określonych specjalności. Ojciec wzywany był do najrozmaitszych wypadków i często sam będąc chory, otulony podniszczonym futerkiem, biegał po mroźnych ulicach, wdrapywał się na poddasza i schodził do suteren warszawskich. Był lekarzem ludzi biednych i często nie tylko honorarium nie brał, ale zostawiał pacjentom ostatnie parę rubli.
Antoni Słonimski, "Wspomnienia warszawskie"
Kornel Filipowicz
Centralne ogrzewanie jest wielkim wynalazkiem. Urodziłem się i wychowałem w łagodnym cieple pieca kaflowego i w blasku popielnika, ale przeżyłem także czasy, gdy piec był lodowaty, a czarne wnętrze popielnika wciągało z hukiem resztki nagrzanego powietrza. Dzięki temu, że zaznałem dotyku zimnych nocników, mycia się w lodowatej wodzie, a nawet wędrówek do ustępu w ogrodzie, nie mówiąc już o więzieniu, obozie, tułaczkach i innych przykrościach życia w naszej strefie – mogę w pełni docenić dobrodziejstwo ciepła, którym promieniują kaloryfery przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny. Otwieram drzwi na balkon, odgarniam suchy, puszysty śnieg. Mimo, że się ruszam, marznę trochę przy tej czynności, ale zaraz wracam do pokoju, zamykam drzwi i odzyskuję stracone ciepło. Mogę zresztą napić się gorącej herbaty albo trzasnąć sobie kielicha. Gdybym poczuł głód lub tylko ochotę do zjedzenia czegoś, wystarczyłoby zrobić parę kroków do kuchni. Ale w tej chwili nie chce mi się jeść, wracam więc do mojego spokojnego życia, do myślenia, do pracy. Podejmuję pisanie przerwanego zdania, przerzucam w myśli obrazy, dobieram słowa. Jestem zdrów, jest mi ciepło, wygodnie, czuję się bezpieczny, nie myślę wprawdzie o tym, ale mam wewnętrzne poczucie pewności siebie. Nic mi nie grozi. Pieniądze, które leżą na moim koncie, powinny mi wystarczyć na rok. Jeśli mam jakieś troski, to tylko te, aby to, o czym myślę, jak najlepiej napisać. […] Biorę do ręki pióro i wprawiam je w ruch. W domu jest cisza – lubię tę ciszę, tak głęboką, że zdaje mi się, jakby gdzieś z góry, z nieba, opadał na ziemię, na podłogę, na meble i książki, na leżący przede mną papier, jakby na wszystko dookoła mnie i na mnie sypał się z góry srebrzystoszary pył, który pokrywa wszystko, patynuje, postarza, sprawia, że każde moje dzieło w każdej minucie jego powstawania należy już do przeszłości, staje się klasyczne i zabytkowe. Jest cicho, wydaje się, że ten spokój będzie trwał wiecznie.
Kornel Filipowicz, "Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości świata"
Stanisław Grzesiuk
Ulica Tatrzańska to mała uliczka, może około dwustu metrów długa, na której w okresie mojego dzieciństwa stało zaledwie kilka domów. Leży między ulicami Górską i Nabielaka. W tamtych czasach nie było na niej bruku, chodników i latarni, a w domach światła i wody. Po wodę trzeba było chodzić na inną ulicę, płacąc jeden grosz za wiadro. Był też jeden woziwoda, który rozwoził wodę w dużej, specjalnie do tego zrobionej beczce, krzycząc na ulicy i w podwórzach: "Woda – woda – woda!". U niego wiadro wody kosztowało pięć groszy. Ulica otrzymała bruk i oświetlenie wcześniej, lecz w naszym domu dopiero na wiosnę 1939 roku założono na korytarzach światło i wodę. Do tego czasu trzeba było, jak mówiłem, wiadrem przynosić wodę i wiadrem wynosić brudną do zlewu na podwórzu, a z podwórza dopiero rynsztokiem spływała ona do ulicznego ścieku. Światło elektryczne w mieszkaniu miał tylko właściciel sklepu, który przeciągnął linię bezpośrednio z ulicy, ja zaś w 1938 roku przeciągnąłem od niego linię do swego mieszkania. Dom był czteropiętrowy i mieszkało w nim czterdziestu pięciu lokatorów – nie licząc sublokatorów. Mieszkania były jednoizbowe i miały wymiar cztery i pół na trzy i pół metra, zajmowały je rodziny złożone z pięciu, siedmiu osób, a były i takie, gdzie mieszkało jedenaście osób. Ustęp był nieskanalizowany, latem unosił się tam taki fetor, że można było się udusić. Wtedy niektórzy chodzili do pobliskiego, dziko rosnącego parku albo na puste ogrodzone place, przechodząc przez dziury w ogrodzeniu. Zimą znów nieuprzątane nieczystości zamarzały tak wysoko, że niemożliwością było korzystanie z tego urządzenia. Najgorzej jednak było, gdy latem, w nocy, usłyszało się głośne wołanie: "Okna proszę zamykać, z ustępu wybierać się będzie!". Wtedy i w mieszkaniu można było udusić się smrodem.
Życie towarzyskie koncentrowało się na ulicy. Wieczorem ludzie stali grupkami na chodnikach, omawiając wypadki dnia i obmawiając swych bliźnich. Baby, stojąc lub siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni. Niektórzy grali w karty na małym stoliku stawianym na chodniku przed domem. Młodzież urzędowała przeważnie na rogu. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczęta – lecz te częściej spacerowały. Dzieci – tych było pełno wszędzie: na podwórzu, na chodnikach i na środku ulicy. Bawiły się, czyniąc przy tym wielki wrzask. Gdy byłem dzieckiem czy już nawet dorosłym, a w domu rodzice zapytali: "Dokąd idziesz?" – odpowiedź była zawsze jednakowa: "Na korytarz" lub: "Na ulicę". Wiadomo było, że tam spotka się zawsze kilku kolegów, z którymi można pogadać, pohecować, urządzić komuś kawał albo zaplanować wyskok "w miasto" – do kina czy też na zabawę. Na ulicy też dobierano się, by za złożone pieniądze kupić wódki, którą piło się w bramie, na ulicy lub za parkanem. Mieszkańcy ulicy to robotnicy fabryk, budowlani i niewykwalifikowani z robót publicznych. Tym, co mieli prace stałe, powodziło się – jak na owe warunki – dobrze. Bezrobotni i pracownicy sezonowi cierpieli biedę.
Stanisław Grzesiuk, "Boso ale w ostrogach"
(culture.pl; przewidziana jest cześć druga, w kolejnym numerze, a w niej między innymi Marek Hłasko, Kazimierz Orłoś, Janusz Głowacki...)
Pięć najlepszych książek 2023 roku
MIEJSCE 5.
"Prawdziwa powieść", Minae Mizumura,
przełożyła Anna Zielińska-Elliott,
Tajfuny, Warszawa
Złota okładka? Pamiętam, że byłam sceptyczna, podejrzewając, że to tylko pusty gest wydawcy. Niepotrzebnie: „Prawdziwa powieść" to rzeczywiście najczystszej próby złoto.
Urodzona w 1951 r. Minae Mizumura jest jedną z najciekawszych japońskich pisarek. W wieku 12 lat wyemigrowała z rodzicami do Nowego Jorku, jako dorosła kobieta wróciła do ojczyzny i zdecydowała się pisać w rodzimym języku. Stąd jej osobne pisanie, niezamykające się w żadnych ramach, łączące rozmaite literackie wpływy w jeden nurt. W młodości zaczytywała się europejskimi powieściami, ale nigdy nie przestała być na bieżąco ze współczesną japońską prozą.
Być może „Prawdziwą powieść" można uznać za ponowne odczytanie „Wichrowych Wzgórz" Emily Brontë, ale – jak zauważył „The New York Times" – Mizumura błyskotliwie „przechwyciła" dzieło ze ścisłego kanonu europejskiego romantyzmu, przeobrażając je w rzecz na wskroś japońską.
Urok tej książki polega na jej nieuchwytności.
Już myślimy, że wiemy, z czym mamy do czynienia, gdy następuje przeskok, jesteśmy nagle gdzie indziej, śledzimy losy kogoś innego, ciągle jednak wiernie podążając za historią, jak po sznurku rozwijanym przez Mizumurę. Dajemy się prowadzić przez japońską diasporę w Stanach Zjednoczonych, poprzez powojenną Japonię, wreszcie – do kraju wchodzącego w nowe czasy, zachłystującego się tym, co zachodnie.
W centrum tej opowieści jest Tar? Azuma, mężczyzna równie ambitny, co tajemniczy, i próbująca go rozszyfrować kobieta. Poznajemy go, gdy pracuje jako szofer, ale szybko awansuje – staje się ucieleśnieniem „amerykańskiego snu" po japońsku. O względy Azumy rywalizują wszyscy ci, którzy wcześniej nie traktowali go poważnie. Wystarczyła jedna zmiana: pojawiły się pieniądze.
Im głębiej wchodzimy w tę opowieść, tym więcej dowiadujemy się o Tar? Azumie, który jako osierocone dziecko trafił pod opiekę pokojówki Fumiko. Dzięki niej poznał Y?ko, córkę bogatych państwa Utagawów. Ich losy splatają się i znów rozchodzą. Miłość czy obsesja? Może jedno i drugie.
Mamy tu inteligentną zabawę z konwencją. W literaturze Japonii jednym z popularnych gatunków jest „powieść o sobie", czyli książki konfesyjne, nawiązujące do wydarzeń z życia swoich autorów. Na drugim biegunie mamy zaś właśnie „prawdziwe powieści", czyli beletrystykę w rozumieniu europejskim. A Mizumura pogrywa sobie z oczekiwaniami czytelników, tak by nie wiedzieli, z czym właściwie mają tu do czynienia. Jej bohaterka nazywa się... Minae Mizumura, a jej życie w wielu punktach przypomina biografię autorki. Z naciskiem na „przypomina".
Gier prowadzonych przez Mizumurę jest zresztą więcej. Jak pisała na łamach „Książek" Izabela Adamczewska: „Mizumura odwołuje się do klasyki literatury japońskiej, »Opowieści o księciu Genjim« z 1008 r. (jej pełen przekład Iwony Kordzińskiej-Nawrockiej w PIW-ie planowany jest na 2027 r.). Autorka, Murasaki Shikibu, była damą dworu, a opisując obyczaje arystokracji epoki Heian (794-1185) i walkę o władzę na cesarskim dworze, stworzyła obraz »księcia idealnego«, ale zdeklasowanego, a mimo to rozkochującego w sobie kobiety (i mężczyzn). Tar? Azuma z »Prawdziwej powieści« jest więc nie tylko Heathcliffem, ale też Genjim, a Mizumura zakochuje się w swoim bohaterze jak Shikibu".
I tu trzeba wspomnieć o działalności warszawskiego wydawnictwa Tajfuny koncentrującego się na azjatyckiej literaturze z najwyższej półki, m.in. z Malezji, Japonii czy Indonezji. Kto wie, czy doczekalibyśmy się na „Prawdziwą powieść" – książka ma już ponad 20 lat – gdyby nie prężne Tajfuny. A byłaby to naprawdę wielka strata. (Natalia Szostak)
MIEJSCE 4.
"Segretario", Maciej Hen,
Wydawnictwo Literackie, Kraków
Takiego Hena nie chce się przestawać czytać! „Segretario" nie tylko dorównuje wydanej w 2015 r. „Solfatarze", ale jest może
i najlepszą z jego powieści. Maciej, syn Józefa, dowodzi tą książką, że do perfekcji opanował sztukę tworzenia powieści historycznych i że wie, jak w sposób inteligentny oraz zabawny połączyć w nich przygodę z filozofią i innymi naukami, niekoniecznie ścisłymi.
W monumentalnej, liczącej 800 stron powieści opublikowanej blisko dekadę temu zabierał czytelników do Italii, by przedstawić Fortunata Petrellego, dziennikarza „Wiadomości Neapolitańskich" relacjonującego przebieg rebelii zainicjowanej przez syna rybaka
z Amalfi.
Teraz natomiast zajmuje się włoskim humanistą Filipem Kallimachem, który zamieszkał pod Wawelem.
W czasie długiego pobytu w stolicy Jagiellonów Filippo Buonaccorsi (bo tak naprawdę nazywał się uczony pochodzący z San Gimignano) stanie się między innymi sekretarzem króla Kazimierza IV oraz doradcą jego syna, Jana I Olbrachta, którym suflował przekonanie o konieczności uniezależnienia się Polski od papiestwa. Początkowo fetowany i traktowany z uznaniem, popadnie
w niełaskę i zostanie zmuszony do opuszczenia dworu.
„Segretario" to, podobnie jak „Solfatara", znakomita powieść łotrzykowska. W kolejnych rozdziałach dostajemy tu opowieść o losach Kallimacha, od zawsze i na zawsze niepokornego myśliciela, członka Akademii Rzymskiej, prekursora literatury antytureckiej, który – zamieszany w spisek na życie papieża Pawła II – musiał uchodzić ze stolicy Italii. By ocalić życie, przez Konstantynopol dotarł do Polski, gdzie początkowo znalazł schronienie przed śmiertelnym wrogiem i jego służbami, a następnie – po śmierci biskupa Rzymu słynącego z zamiłowania od uciech i przepychu – przez wiele lat był zaufanym doradcą Jagiellonów, dyplomatą, na którym mogli polegać.
To nie Kallimach opowiada jednak u Hena swoją historię. Czyni to jego „segretario", czyli sekretarz Georg Starkfaust. Ale
w rzeczywistości i wbrew temu, w co wierzy (lub usilnie chce wierzyć) większość dookoła, najbliższym współpracownikiem Włocha jest… kobieta, Gredechin Specht z Heidelbergu, miłująca naukę i przepełniona ambicją. Jako 14-latka decyduje się na krok radykalny – w męskim przebraniu rusza w świat, by studiować upragnioną medycynę. I to ona jest narratorką powieści; wszystkiego, co najważniejsze o życiu Kallimacha, a także tego, czym w drugiej połowie XV wieku żył Kraków, dowiadujemy się z jej korespondencji do przyjaciółki z lat dzieciństwa, niejakiej Enneleyn.
Hen, oddając jej głos, by opowiadała kolejne istotne wydarzenia tej fabuły, wykazuje się tu ogromną wiedzą o epoce, a także językową inwencją i ponadprzeciętnym poczuciem humoru. A wśród poruszanych przez niego wątków są sprawy nadal aktualne: kwestia relacji polsko-żydowskich, miejsce kobiet w życiu publicznym czy rola, jaką odgrywają za zamkniętymi drzwiami domów. Stale obecne są tu polityczne gry, których Kallimach początkowo jest beneficjentem, a następnie ofiarą, a w zaskakującym finale pojawia się motyw, który można z powodzeniem nazwać genderowym, umiejętnie wpleciony w życiowe wybory, których Gredechin dokonuje po śmierci swego wybitnego patrona.
A skoro o śmierci mowa – „Segretario" to również powieść pandemiczna. Historia morowej zarazy, która nawiedziła Kraków w 1496 roku, zbierając okrutne żniwo, ścinając po równi bogatych i biednych, rządzących i poddanych, a przede wszystkim obnażając chaos i brak zdecydowania na szczytach władzy. Wszelkie podobieństwa nieprzypadkowe. (Michał Nogaś)
MIEJSCE 3.
"Toń", Ishbel Szatrawska
Cyranka, Warszawa
Aż trudno jest ją lubić, tak jak szkolnych prymusów. Nie da się ukryć, Ishbel Szatrawska jest dziś Ananiaszem naszej klasy. Ledwo rok temu z okładem ukazał się jej debiut, „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia". Połączyć w jednym dziele getto, homofobię i FBI, wpasować Auschwitz między Hollywood a Woodstock, doprawić to nutą tragedii i sporą dawką humoru – cóż, trzeba mieć to coś, brawurę.
Szatrawska dostała nominację do Paszportu „Polityki" i parę innych wyróżnień. Tyle można było jej wybaczyć, wszak każdy ma ponoć tę jedną dobrą historię do opowiedzenia. Ale że po chwili wróciła z powieścią – i to jaką – nie, to już za dużo na nasze nerwy.
Żarty na bok. Za długo czekaliście na polską powieść z takim biglem? Oto jest.
Wielka historia i osobiste dramaty, decyzje sprzed lat, których konsekwencji nie sposób było przewidzieć, a które wciąż wychodzą na wierzch. Nie tylko zapraszająca do dyskusji, ale też z takimi bohaterami, których losy mocno nas obchodzą.
W tym roku mieliśmy kilka książek, które próbowały objąć to, co wydarzyło się z naszym krajem po 1945 r. Na Ziemie Odzyskane wyruszyli Filip Springer („Mein Gott, jak tu pięknie") i Zbigniew Rokita („Odrzania"). To jednak reportaże, w dodatku koncentrujące się bardziej na zachodniej części kraju. Ale Prusy Wschodnie były dotąd słabiej opisane – przynajmniej z tej perspektywy, która interesuje Szatrawską. Bo przecież można tu przywołać wybitną książkę Waltera Kempowskiego „Wszystko na marne" (przeł. Małgorzata Gralińska), która ukazała się w tym roku po polsku. Ale pisane przez Niemców elegie o utracie to jedno – Szatrawskiej brakowało opowieści, która dotyczyłaby nowej, napływowej ludności, przybywającej wraz z frontem i z kolejnymi falami „repatriacji".
„Toń" to opowieść o rodzinie, którą sprzedaż domu na Warmii prowokuje do rozmyślań o przeszłości. Urodzona w międzywojniu Janka, jej syn Wolf i córka Wolfa – Alicja. Szatrawska opisuje ich płynną tożsamość, trudną do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz. „Jeden uważa się za Polaka, choć ma niemieckie nazwisko i wyemigrował do RFN, drugi jest protestantem i powtarza, że jest Mazurem, trzeci twierdzi, że jest Niemcem, a do tego katolikiem. I to wszystko w jednej rodzinie! Nie da się w tym wszystkim połapać!". Ta rodzina jest w ciągłym ruchu. Ostatnią rzeczą, która trzyma ich razem, jest dom babki pod Kętrzynem. Nie wiedzą, jaka tajemnica się z nim wiąże.
W tym świecie czas jest kolisty, wszystko dzieje się naraz: przeszłość i teraźniejszość, powojenna zawierucha i PRL-owskie dzieciństwo Wolfa, ucieczka Janki i śmierć migrantów na granicy z Białorusią, gdzie jeździ chłopak Alicji. Jest „Toń" wreszcie triumfem fikcji, po latach dominacji narracji z nurtu non-fiction. Szatrawska mówiła: „Nie do końca wierzę w pisanie autobiograficzne. Bardzo lubię fikcję i wymyślanie postaci. Gdybym pisała o sobie i swojej rodzinie, nie miałabym tej radochy. Autobiografizm może być bardzo wyzwalający, ale może też ograniczać".
Najpierw przez tę książkę się brnie, jakby przy wchodzeniu do jeziora napotkać gęste szuwary. Proszę się nie zniechęcać. Bo im głębiej, im bardziej się zanurzymy, tym bardziej „Toń" pochłania. Aż trudno wynurzyć się, by złapać oddech.
Więc ostatecznie musimy przyznać, że jeśli kolejne książki będą tak dobre, to Szatrawska może publikować je i co roku. Cała przyjemność po naszej stronie. {Natalia Szostak}
MIEJSCE 2.
"Demon Copperhead", Barbara Kingsolver
przełożyła Kaja Gucio
Filia, Poznań
Tytuł nie kłamie: wszelkie skojarzenia z dziełem Dickensa zamierzone. Więcej, gdyby ktoś kiedyś chciał zorganizować przepisywanie na współczesne realia dickensowskiego kanonu, „David Copperfield" został już niniejszym odfajkowany. Jurorom Pulitzera w ogóle nie przeszkadzało, że Barbara Kingsolver w zasadzie skopiowała układ fabularny i sieć relacji łączących kluczowe postaci, nawet ich nazwiska ledwo modyfikując. Oraz to, że wiemy, jak to się wszystko skończy. I słusznie, laury należą się temu homeryckiemu przedsięwzięciu.
Wyobraźcie sobie, „ten Charles Dickens, stary, martwy i do tego cudzoziemiec, ale Jezu Chryste, jak on zrozumiał, że dzieci i sieroty są gnojone i wszyscy mają to w dupie. Można by pomyśleć, że pochodził z tej okolicy". Czyli z Appalachów, amerykańskiego synonimu totalnego zadupia, gdzie wieśniacy spluwają żutym tytoniem na rupiecie porozrzucane wokół ich mieszkalnych przyczep.
Amerykańska popkultura długo potrzebowała tego regionu wyłącznie do tego, żeby mieć z czego szydzić – zacofanych, nierozgarniętych rednecków z popsutymi zębami, za to bez zdolności kredytowej.
Aż przyszła ich kolej w długiej kolejce czekających na symboliczne odzyskiwanie godności. Chodzi o ten rodzaj opowieści, który nagle pojawił się w Hollywood, gdy Fabryka Snów odkryła swoje lewicowe serduszko i zapragnęła robić kino jak Ken Loach. Oscarowy „Nomadland" na podstawie książki Jessiki Bruder nie dotyczył Appalachów w sensie geograficznym, ale klasowym jak najbardziej. Za to „Elegia dla bidoków" jej autora J.D. Vance’a, z korzeniami w Kentucky, błyskawicznie wykatapultowała na fotel senatora.
Kingsolver ma jednak temperament do innego rodzaju uprawiania polityki. Owszem, jej powieść to jest wypowiedź polityczna. Dotyczy kwestii tożsamości, modelu życia społecznego, który spajany jest tradycją i lojalnością – ale już wcale niekoniecznie bogoojczyźnianym konserwatyzmem. Mamy tu do czynienia z mitologizacją, ale bez sentymentalnych bzdur – podejście, które ma zresztą w amerykańskiej literaturze masę wzorców. (...) (Łukasz Grzymisławski)
MIEJSCE 1. Książka roku
"Chłopki. Opowieść o naszych babkach", Joanna Kuciel-Frydryszak Marginesy, Warszawa
Grzbiet ma zgięty od opartego na barkach jarzma, w dłoniach trzyma ciężkie wiadra z wodą, chustka zsunęła jej się z głowy, odsłaniając twarz – wygląda na starą kobietę, ale może być w każdym wieku między trzydziestką a siedemdziesiątką. Takich wiader dziennie przyniesie z rzeki więcej. W międzyczasie wydoi krowy, nakarmi kury, oporządzi chałupę, zrobi rodzinie posiłki, wypieli grządki, zaceruje koszule. I jeszcze raz od początku. Nic dziwnego, że na żółtej okładce „Chłopek" głowa kobiety jest w białej aureoli: nasze przodkinie ze wsi były męczennicami.
Ich codzienność – skrajnie uboga, pełna wzgardy – najczęściej bezwzględnie dławiła wszelkie aspiracje do lepszego życia. Zwłaszcza u kobiet.
Z detalami poznajemy tu wiejską biedę w międzywojniu, kiedy cukier krzepił wyłącznie miastowych, a buty były luksusem.
Owej biedzie towarzyszyła niewyobrażalna dziś harówka, która zaczynała się, gdy dziecko zaczynało chodzić i rozumieć polecenia, i trwała do śmierci. Sześciolatki pasły krowy, dziesięciolatki oddawano na służbę, sterane pracą i porodami trzydziestolatki wyglądały jak staruszki.
Chłopka miała być przede wszystkim robotna, córki słyszały, że szkoła im niepotrzebna, paniami i tak nie będą. Dziecko najpierw musiało się nauczyć posłuszeństwa, a najskuteczniejszym nauczycielem był strach przed biciem.
Posłuszeństwo się przydawało, gdy dziewczynę przyszło wydać za mąż.
Bo swaty to wyrok: decydowały o całym jej przyszłym życiu. Nikt jej o zgodę nie pytał – czy ktoś pyta krowę, czy jej się podoba nowy właściciel? Dziewczyna wyrok przyjmowała zazwyczaj ze stoickim spokojem. „Doskonale wie, czego może się spodziewać w dalszym życiu: trudu i zmagania, a często głodu i samotności. To los kobiet w jej rodzinie od pokoleń, dlaczego jej własny miałby być lepszy?".
(...) „Chłopki" pozbawiają nas różnych iluzji, ale także pokazują ogromną siłę naszych przodkiń, ich wytrwałość, a nierzadko determinację. Uruchamiają pokłady empatii, wdzięczności i – tak – dumy: nasze babki przetrwały, poradziły sobie i zapewniły swoim dzieciom i wnukom lepsze życie. I odblokowanie tych emocji to największa zasługa tej wspaniałej książki. (Katarzyna Wężyk)
kultura / książki dla dzieci
66 lat musieli czekać polscy czytelnicy na przekład „Jak Grinch skradł święta!”. Klasyczna książka dla dzieci autorstwa Dr. Seussa ukazała się w tłumaczeniu Michała Rusinka nakładem wydawnictwa Kropka.
Powodów, by zainteresować się „Grinchem”, polscy wydawcy mieli wiele. Theodor Seuss Geisel, jak w rzeczywistości nazywał się autor, pod wieloma względami wyprzedził swoją epokę. Jego twórczość charakteryzują genialne gry słowne, purnonsensowy humor
i pochwała indywidualizmu. Wspomniana zaś książka to jedno z koronnych dzieł w jego dorobku.
Historia opisana w „Jak Grinch skradł święta!” jest uwielbiana przez małych czytelników za Oceanem – do dzisiaj w samej Ameryce Północnej publikacja ta sprzedała się w nakładzie blisko 10 milionów egzemplarzy. Również tamtejsi nauczyciele i bibliotekarze doceniają jej wartość, dając miejsce w swoich branżowych rankingach stu najlepszych książek dla dzieci. Na dodatek tylko
w ostatnim ćwierćwieczu pojawiły się dwa komercyjne powody, by przybliżyć postać stworzoną przez Dr. Seussa polskim odbiorcom.
W 2000 roku na ekranach kin gościł przebojowy, choć w Polsce oglądany umiarkowanie chętnie, film „Grinch: Świąt nie będzie”
z Jimem Carreyem w roli głównej, a w 2018 roku – ciesząca się zawrotną popularnością (ponad milion widzów w naszym kraju!) animacja zatytułowana po prostu „Grinch”. Czemu wydawcy nie skorzystali choćby z tej drugiej okazji? O tym zapewne wiedzą tylko oni sami.
Grinch pojawił się po raz pierwszy w innej książce Dr. Seussa z 1953 roku, „Scrambled Eggs Super!”, a dwa lata później w wierszu opublikowanym w magazynie „Redbook”. Poza imieniem nie miał jednak za wiele wspólnego z późniejszą postacią znaną na całym świecie. Książka „Jak Grinch skradł święta!” ukazała się na niedługo przed Bożym Narodzeniem w 1957 roku, kilka miesięcy po wydaniu innego bestsellera Geisela, „Kota Prota”. Świąteczna historia okazała się kolejną, w której autor dawał wyraz swojej przekornej naturze.
Tytułowy bohater przypomina innego bożonarodzeniowego zgorzknialca znanego z kart literatury – Ebenezera Scrooge’a. Grinch to zrzędliwy samotnik, który ma serce „dwa rozmiary za małe” i nie cierpi świąt. Kiedy więc tylko mieszkańcy pobliskiego Ktosiowa zaczynają przygotowywania do uroczystego świętowania, jemu jeży się futro na grzbiecie. Postanawia więc ukrócić słodkie ucztowanie i śpiewy.
Pasierbica autora mówiła po jego śmierci, że w dobre dni Dr. Seuss był jak Kot Prot, a w złe – jak Grinch. W czasie, kiedy powstała ta historia, miał wszelkie powody, by czuć się jak ten drugi bohater. Problemy zdrowotne żony w połączeniu z obserwowaną wokół komercjalizacją świąt Bożego Narodzenia sprawiły, że pewnego dnia Theodor Geisel znalazł pomysł na książkę. „Rankiem 26 grudnia ubiegłego roku myłem zęby, kiedy zauważyłem w lustrze bardzo grinchową minę. To był Seuss! Napisałem więc o moim skwaszonym przyjacielu, Grinchu, aby sprawdzić, czy uda mi się na nowo odnaleźć w Bożym Narodzeniu coś, co oczywiście utraciłem” – mówił w wywiadzie udzielonym w 1957 roku.
Podobieństwa między Dr. Seussem a Grinchem nie kończyły się na podłym, świątecznym nastroju w tym konkretnym okresie. Biograf Charles D. Cohen zwraca uwagę, że Geisel już w czasach studenckich ośmieszał ideę świąt w magazynie humorystycznym tworzonym na kampusie. W jednym z esejów pisał wprost o bożonarodzeniowym materializmie. Identyfikacja z Grinchem sięgała więc głębiej
w przeszłość. Warto też zauważyć, że Dr. Seuss, podobnie jak stworzony przez niego bohater, miał w chwili publikacji książki 53 lata. A później, kiedy odniosła ona już duży sukces, sprawił sobie nawet na samochód tablicę rejestracyjną z napisem: GRINCH.
Dr. Seuss przyznawał, że „Jak Grinch skradł święta!” to książka, którą najłatwiej mu się pisało w całej karierze. Powstała w ciągu zaledwie kilku tygodni. Jedynie wymyślenie zakończenia nastręczyło ogromnych trudności. Od początku zależało mu, żeby historia miała jak najmniej związków z religią. Dlatego na ilustracjach poza choinką i wieńcami nie ma żadnych chrześcijańskich odniesień.
W finale tym bardziej nie chciał zatem wypaść jak „drugorzędny kaznodzieja” ani umieszczać „jakichś biblijnych truizmów”.
Wbrew własnym intencjom stworzył dzieło, w którym wiele osób odnajduje esencję świąt. Zwraca bowiem uwagę na niematerialny charakter Bożego Narodzenia: znaczenie wspólnoty i radość wypływającą z dzielenia się z drugimi tym, co mamy. Czy książka miała oznaczać, że Dr. Seuss pogodził się ze świętami? A może chodziło po prostu o pomysł na dobrą historię? Tego się zapewne nie dowiemy. Bez względu na odpowiedź zrzędliwy Grinch zapisał się już na stałe w annałach popkultury, wzbudzając sympatię nowych pokoleń odbiorców. A my możemy wreszcie dołączyć do jego wielbicieli. (Booklips)
kultura / książki
King pisze o tym, co sam zna.
I robi to z maestrią godną swego nazwiska
MARTA GÓRNA
Dobro zostanie nagrodzone, choćby wcześniej pisarz przeczołgał je przez wszystkie kręgi piekielne.
W "Holly", najnowszej powieści Stephena Kinga, tytułowa, dobrze znana fanom Króla bohaterka odżywa po śmierci toksycznej, nadopiekuńczej matki (ta umiera na koronawirusa, którym zaraziła się na proteście antymaseczkowców) i opłakuje śmierć starszego mentora: znanego m.in. z "Pana Mercedesa", "Znalezione niekradzione" i "Końca warty" detektywa Billa Hodgesa. Prowadzi też śledztwo w sprawie tajemniczych zaginięć, za którymi stoi pierwotne zło
w przebraniu pozornie nieszkodliwych staruszków, snobów z akademickim wykształceniem.
Między wierszami King, jak to King, przemyca swoje osobiste poglądy. Nie tylko na temat pandemii czy polityki Trumpa, ale Ameryki w ogóle: tej nietolerancyjnej, wciąż rasistowskiej
i nieprzyjaznej kobietom. Pisze też o tym, że starość jest okropna. I wie, co mówi.
W końcu sam zbliża się do osiemdziesiątki.
Przyznajcie: to pytanie czasami przychodzi wam do głowy. Przynajmniej raz do roku. A nawet częściej, bo King pisze z prędkością karabinu maszynowego. A brzmi tak: czy ten facet opowiada wciąż tę samą historię? Czy jako czytelnicy nie daliśmy się wpuścić
w maliny?
Jeśli przeanalizujemy treść jego blisko
70 powieści i ponad 200 opowiadań, to cóż… na to wygląda. Pod tym względem nie różni się więc wiele od Danielle Steele: królowej nakładów, której uciemiężone przez życie i mężczyzn bohaterki przeżywają w kółko te same przygody, choć dla niepoznaki w nieco innym anturażu.
Jak więc King, współczesny król powieściowej grozy, w ojczyźnie stawiany w jednym szeregu z H.P. Lovecraftem czy Edgarem Allanem Poem, zrealizował ten mistrzowski szwindel? Taki, który przyniósł mu miliardy dolarów
i tytuł jednego z najpopularniejszych autorów w historii ludzkości?
Odpowiedź jest prosta: King gorąco wierzy w to, co pisze. A wierzy, bo odwołuje się do swoich własnych doświadczeń. Od czasów "Carrie", wydanego w 1974 roku powieściowego
debiutu, serwuje swoim czytelnikom te same motywy, choć polane nieco innym sosem, a czasami sprytnie zmiksowane.
Nigdy jednak swojej recepty na sukces nie ukrywa. Tworzy tak, jak zaleca młodym autorom: pisze o tym, co sam zna. I robi to z maestrią godną swego nazwiska.
Pisarz, alkoholik, stalker
Weźmy najprostszy przykład. Pisarz (najczęściej z problemem alkoholowym)
w centrum wydarzeń. Ben Mears
w "Miasteczku Salem" ucieka przed
brakiem weny do mieściny, którą terroryzują wampiry, Jack Torrance (alkoholik o słabym charakterze)
w "Lśnieniu" szuka natchnienia
w nawiedzonych korytarzach Overlook Hotel i tam popada w obłęd. Bill Denbrough, bohater "To", tak jak King pisze opowiadania już jako nastolatek,
a starcie z morderczym klaunem
z kosmosu robi z niego pisarza z krwi
i kości. Gordie LaChance, uznany pisarz, opowiada w "Ciele" o tym, jak z kolegami pewnego lata szukał ciała potrąconego przez pociąg nastolatka i gwałtownie dorósł.
Pozwala też czytelnikowi przeczytać jedno ze swoich pierwszych opowiadań: o konkursie jedzenia ciast, który zamienił się w festiwal wymiotów.
Idźmy dalej. Paul Sheldon, autor wiktoriańskich romansideł o wiecznie
popadającej w tarapaty pięknej Misery, wpada w ręce psychopatycznej fanki swoich książek, a Mort Rainey
z opowiadania "Tajemnicze okno, tajemniczy ogród" jest prześladowany przez stalkera, który twierdzi, że Rainey splagiatował jego dzieło.
Jest wreszcie Holly, która - jak przypomina Ben Vincent w wydanym właśnie u nas „Stephenie Kingu. Kompletnym przewodniku po życiu, twórczości i inspiracjach" - pisze przecież wiersze. Jej śledztwo w "Holly" skupia się zresztą na środowisku ludzi, którzy też piszą i marzą o uznaniu.
Kinga z jego bohaterami łączy coś więcej niż tylko profesja. W latach 80. był uzależniony od alkoholu, marihuany
i kokainy. Wciągał tyle, że - jak przyznał
w autobiograficznym "Jak pisać. Poradnik dla pisarzy" - gdy pracował, musiał wpychać sobie do nosa kłęby waty, by zatamować krwawienie.
Jego problemy z używkami zaczęły się jednak wcześniej, a nasiliły się po śmierci matki, która po premierze "Carrie" zmarła na raka. Pijany King wygłosił nieskładną mowę na jej pogrzebie, twierdzi też, że nie pamięta procesu pisania "Cujo"
(o morderczym bernardynie), bo w latach 80. jego pociąg do używek całkiem wypadł z torów.
Po interwencji rodziny King pod koniec dekady Ronalda Reagana zerwał
z nałogami i od tamtej pory jest czysty. Temat stalkerów też zna od podszewki. Dlatego tak świetnie oddaje narastające przerażenie, które wnieśli do jego życia obsesyjni fani. W pół wieku dorobił się kilkudziesięciu prześladowców. Jak donosiła w 2003 r. agencja Associated Press, jeden z nich – niespełna czterdziestoletni Czech Bretislav Bures - nachodził Kinga w jego domu w Bangor
w Maine. Żonie pisarza, Tabicie, powiedział, że musi z Kingiem porozmawiać "w sprawie bezpieczeństwa narodowego". Wezwała policję.
W 1991 r. do domu Kingów wdarł się z kolei mężczyzna, który twierdził, że ma przy sobie bombę i zamierza ją zdetonować.
Porozmawiajmy o matce
Matka. U Kinga zazwyczaj chora czy nieobecna lub – przeciwnie, jak w "Holly" - po prostu kontrolująca. W "Carrie"
sadystyczna dewotka religijna, w "To" ewidentnie cierpiąca na przeniesiony zespół Münchhausena.
Matka Kinga wychowywała przyszłego autora i jego brata samotnie, z trudem wiążąc koniec z końcem. Pracowała jako opiekunka ludzi ciężko chorych i sędziwych, a także intelektualnie niepełnosprawnych. Tak jak tytułowa "Dolores Claiborne", która zawiera pakt ze swoją schorowaną, wredną i złośliwą starszą podopieczną.
Ojcowie zwykle są u Kinga nieobecni, tak jak nieobecny był jego ojciec, który porzucił rodzinę, kiedy synek miał trzy lata, po czym słuch po nim zaginął. Być może dlatego wielu nastoletnich bohaterów Kinga na początku opowieści poznaje starszego mentora, kogoś, kto
odgrywa w ich życiu rolę ojcowską. Tak
było np. w niedawnej "Baśniowej opowieści" czy noweli "Telefon pana Harrigana", w trylogii o Billu Hodgesie pod skrzydła mrukliwego detektywa trafiła oczywiście Holly. Bywają u Kinga też mentorzy potworni - jak były nazista
w "Uczniu szatana".
Tanie dreszcze i klasyka
W twórczości Kinga widać oczywiste wpływy innych mistrzów grozy: wspomnianych już Poego i Lovecrafta, ale też autorów pulpowych westernów, powieści SF i horrorów z lat 40. (na strychu ciotki znalazł jako nastolatek cały ich karton). A także klasyków: Charlesa Dickensa, Brama Stokera, ale też wiktoriańskiego dramaturga Roberta Browninga, którego wiersz "Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął" stał się inspiracją dla opowiadań i całej serii powieści Kinga o rewolwerowcu Rolandzie "Mroczna wieża".
Sam King jest bardziej znany jako autor powieści grozy niż wierszy, choć ma ich na koncie całkiem sporo.
Imponująca wiedza Kinga o literaturze to nie tylko zasługa wieloletniego pochłaniania książek. King ukończył
w latach 60. stanowy Uniwersytet
w Maine, na którym studiował anglistykę. Północne, śnieżne Maine to stan,
w którym toczy się akcja większości jego utworów. Poszczególne historie są ze sobą powiązane, także bohaterami. Miejscowy oprych z miasteczka Castle Rock, Ace Merrill, jako nastolatek prześladuje bohaterów noweli "Ciało",
a jako dorosły facet z kokainowym nałogiem i bez specjalnych perspektyw występuje w "Sklepiku z marzeniami".
Nad miejscem akcji wielu opowieści Kinga góruje też znany z "Lśnienia" Overlook Hotel. Uniwersum Kinga po pół wieku rozrosło się na podobieństwo tego marvelowskiego. Doskonałym dowodem na to jest świetny serial "Castle Rock", który splata ze sobą wiele wątków z jego twórczości.
Supermoc Stephena Kinga
W twórczości Kinga powtarzają się nie tylko motywy autobiograficzne. Bohaterowie tacy jak Ace - bezinteresownie źli i zdegenerowani - nie zasługują na odkupienie. Dobro zawsze zostanie nagrodzone, choćby wcześniej pisarz przeczołgał je przez wszystkie kręgi piekielne.
U Kinga istnieje małe zło, które bierze się z nieszczęśliwego dzieciństwa i traumy, lecz to wcale go nie umniejsza. I jest też zło potworne, trudne do zdefiniowania.
To potężna siła, którą pokonać może jedynie ktoś o czystym sercu i intencjach.
King często wyposaża swoich bohaterów w paranormalne talenty: zdolność telekinezy ("Carrie"), pyrokinezy ("Podpalaczka") czy słynnego "lśnienia"
u Danny’ego Torrance’a, które polega między innymi na czytaniu myśli innych, telepatii i przerażających wizjach.
Największą mocą, jaką King obdarza bohaterów, jest jednak zdolność do samopoświęcenia. I stawania naprzeciw teoretycznie niepokonanemu złu.
Naiwność czy idealizm? Pozostać idealistą w tym świecie przez ponad pół wieku to wyczyn bardziej imponujący niż sprzedaż 400 mln egzemplarzy książek. Czy to, że niemal każdy twój utwór został już przez Hollywood przerobiony na film czy serial.
Ten niezachwiany idealizm to osobista supermoc Kinga. I powód, dla którego jego odgrzewane dania za każdym razem mają nieco inny smak. (Książka. magazyn do czytania)
kultura / książki
Pięć rzeczy, których możecie nie wiedzieć o George'u Orwellu,
a warto...
MAŁGORZATA I. NIEMCZYŃSKA
Eric Arthur Blair, bardziej znany jako George Orwell. Rok 1940. Autor fotografii nieznany - własność BBC / domena publiczna
1
W młodości był antysemitą. Szokujące? Owszem. Eric Arthur Blair, bardziej znany jako George Orwell, od dawna jest – słusznie – uważany za pisarskie sumienie XX wieku.
Zagorzały krytyk systemów totalitarnych, który rozpoznał i nazwał wiele groźnych zjawisk życia społeczno-politycznego, jak nowomowa czy dwójmyślenie, i którego „Folwark zwierzęcy" i „Rok 1984" stały się absolutnym kanonem opowieści o dławieniu wolności, pisał np. w „Dzienniku z chmielobrania" o pewnym „Żydku z Liverpoolu", żonglując zwrotami w stylu: „wzbudzał we mnie obrzydzenie", „aż człowiekowi zbierało się na wymioty" itd.
Po co to przypominać? Bo jeśli komuś, kto pisze takie rzeczy, udało się zrozumieć, jak wielkie zło popełniał, i okazać skruchę, jest nadzieja dla każdego.
2
Na świat przyszedł w Indiach, dokładnie w Motihari, w parterowym domku z pobielonej cegły. Był 25 czerwca 1903 roku. Biograf Richard Bradford twierdzi: „Fakt, że Orwell wyrósł na dziwaka, nie jest wcale zaskakujący, gdy weźmiemy pod uwagę pierwszych dziesięć lat jego życia".
Ojciec przyszłego pisarza pracował w Indiach jako brytyjski urzędnik czy też – jak kto woli – „agent opiumowy". Tam poznał i poślubił o 18 lat młodszą kobietę, która postanowiła jechać z dwójką ich dzieci do Anglii, gdy młodsze z nich było niemowlęciem. To właśnie Eric, czyli George O.
Mąż po kilku latach ją odwiedził i spłodził trzecie dziecko, ale na dobre wrócił dopiero, gdy Orwell (nazywajmy go tak dla ułatwienia) miał dziewięć lat. Po 37 latach służby kolonialnej ojciec się upierał, by palić w kominku nawet latem, i pilnował szczelnego zamykania okien oraz drzwi.
Był oschły i miał kij dokładnie tam, gdzie się go spodziewacie. Nie chciał, by syn bawił się z dziećmi hydraulika (a to byli jego najlepsi przyjaciele!) ani z kimkolwiek z klasy niższej. Choć sam przecież nie był żadnym lordem.
3
Mało prawdopodobne, by Orwell wstąpił do Królewskiej Policji Imperialnej w Birmie, chcąc wziąć przykład z protoplasty. Jako
19-latek, który właśnie rzucił szkołę, mógł nie mieć na siebie lepszego pomysłu.
Tam zobaczył na własne oczy, jak biali Brytyjczycy potrafią brutalnie skopać rdzennego mieszkańca za to, że upuścił ich bagaże.
I wiele innych podobnych sytuacji. Zaczęło w nim rosnąć poczucie winy.
Walczył w Hiszpanii przeciw falangistom. Mówi się, że bohatersko. Został postrzelony w gardło. Stalinowcy oskarżyli go o zdradę. Musiał się ukrywać.
Zbrodnie, których dopuściły się w Hiszpanii NKWD i GRU, a także ogólne prawidła realnego stalinizmu zdemaskował
w autobiograficznej książce „W hołdzie Katalonii".
4
Zdarzały się okresy, gdy żył w tak straszliwej nędzy, że zmuszony był żebrać. Matka z siostrą załatwiały mu czasem jakieś posady, na ogół nauczyciela, ale był też m.in. pomywaczem, uprawiał warzywa, hodował drób i zbierał chmiel. W 1945 roku był korespondentem wojennym we Francji, pracował w BBC.
„Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz" – napisał, protestując przeciwko „tchórzliwemu nastawieniu brytyjskiej prasy do Powstania Warszawskiego". W PRL jego książki znalazły się na cenzurowanym, podobnie w innych krajach komunistycznych. Sam swoje poglądy określał jako „demokratyczny socjalizm".
5
Był bardzo chudy i nosił wąsy, uwielbiał jeździć na motorze. Jeszcze w latach 30. ożenił się
z Eileen O’Shaughnessy, Irlandką, która zmarła w ostatnim roku wojny. Mieli adoptowanego syna. Jego drugą żoną była Sonia Mary Brownell, pobrali się tuż przed jego śmiercią.
Pogardzał stylem życia klasy średniej i często zachowywał się ekscentrycznie. Już
w dzieciństwie miał się przedstawić nowym sąsiadom, stając na głowie, bo przecież przedstawianie się na dwóch nogach jest tak pospolite, że zaraz o nim zapomną. Wyniszczające doświadczenia i lata biedy zrujnowały mu zdrowie, pod koniec życia ogromnie cierpiał. Zmarł na gruźlicę w wieku zaledwie 47 lat.
A właściwie dlaczego George Orwell? Pierwszą książką, którą tak podpisał, było „Na dnie
w Paryżu i w Londynie". Przybrał pseudonim, bo uważał, że jest słaba. Nie chciał też, by rodzina musiała się za niego wstydzić z powodu opisanych w niej upokorzeń, których doświadczył na własnej skórze.
Poza tym po prostu nie lubił imienia Eric.
najchętniej
czytane...
SPOTKANIA / PORTRETY
Umberto Eco - zawsze
w cieniu swoich książek Robert Rient
(...) Był prawdziwym człowiekiem renesansu. Pisał, podróżował, rysował mapy i plany budynków, kolekcjonował dokumenty i listy, a czasami szkicował plany okrętów. Gdy pracował nad „Imieniem róży”, (...) https://https://www.pakamerachicago.com/portrety-z-myszka-1
KULTURA / KSIĄŻKI
Wielka i trudna miłość Osieckiej i Giedroycia
Dorota Wodecka / Manuela Gretkowska
(...) W 1957 roku do Laffitu przyjechała
o 30 lat młodsza od Giedroycia Agnieszka Osiecka. Autostopem
z południa Francji, gdzie z grupą studentów pracowała przy winobraniu. Od tego pierwszego spotkania przez kilkadziesiąt lat pisali do siebie listy. (...) https://https://www.pakamerachicago.com/portrety-z-myszka-1
Tekst pochodzi z dwumiesięcznika "Książki. Magazyn do Czytania" (5/2023)
kultura / książki
Wanda Traczyk-Stawska: „Myśmy w powstaniu walczyli o godność
i o wolność. To był bunt młodych”
JOANNA DERDA
Była żołnierzem w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie pracowała z dziećmi w szkołach specjalnych. I zawsze, kiedy tylko widziała niesprawiedliwość czy krzywdę innych, mówiła
o tym publicznie. A czasem krzyczała. Tak Wanda Traczyk-Stawska rozumie swój obowiązek.
Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, myślałam, że będziemy rozmawiać przede wszystkim o książce Michała Wójcika „Błyskawica”, która jest zapisem rozmów z Panią, i o tamtej wojnie. Dziś jesteśmy w zupełnie innym świecie. Obok nas znowu ludzie walczą i giną. Czy brała pani pod uwagę, że jeszcze kiedyś przeżyje wojnę?
Nie, ani zaraz po wojnie, ani później nie mogłam sobie wyobrazić, że po tak okropnych przeżyciach, jakie były udziałem całej Europy
i nie tylko Europy, po tak strasznych doświadczeniach znowu, jeszcze zanim ja odejdę, zanim odejdzie całe moje pokolenie, ludzie będą walczyć. Bo gdyby nas nie było, gdybyśmy o tym nie mówili, gdyby nie miał kto przekazywać, jak okropna jest wojna… Ale jeszcze jesteśmy, mówimy. Cały czas. Wojna to nieszczęście dla każdego państwa i dla każdego człowieka.
No właśnie. Jesteście, mówicie. Czy z tego wynika, że niczego się nie uczymy?
Tak czuję. Bardzo to smutne. Wydawało mi się, że będzie inaczej. Przecież my jako naród odzyskaliśmy niepodległość między innymi dzięki temu, że była pamięć o powstaniu. O tym, jak straszny był nazizm, faszyzm, ale też o tym, że warto walczyć i umierać za kraj.
A wtedy, w sierpniu, bez wahania stanęliśmy do walki, bo byliśmy wychowywani przez tych, którzy sami walczyli o tę wolność po 123 latach niewoli. Pamięć ta zaowocowała Solidarnością – co ja też uważam za powstanie, tyle że bez rozlewu krwi. (...)
Warto za to walczyć.
Warto. I trzeba stale mieć na uwadze, że naród musi być tak wychowywany, żeby znał konstytucję, wiedział, na czym polega demokracja, i nie dał jej sobie przez źle wybrane władze odebrać.
Ja byłam żołnierzem, w książce o tym opowiadam, bo chciałam przekazać wszystkim ludziom na świecie – że wojna jest najgorszym złem. Ale chcę też mówić do Ukrainek, bo mam do nich prośbę – niech pamiętają, że kiedy zaczyna się wojna, każda kobieta przede wszystkim musi umieć opatrywać. Wiem, jakie to ważne, świetnie pamiętam nasze sanitariuszki – to dopiero były bohaterki, najwspanialsze, dzięki nim tylu nas, żołnierzy, ocalało, bo umiały nas opatrzyć, żebyśmy się nie wykrwawili. To jak dać drugie życie. Moje wspomnienia z powstania to najwyższy szacunek dla lekarek i sanitariuszek. Dlatego wołam: Niech każda ukraińska kobieta umie opatrywać! Ale też niech każda wie, że jeśli przyjdzie ostateczność i będzie musiała bronić swoich najbliższych, swojego dziecka, to też musi umieć posługiwać się bronią.
Dużo kobiet teraz z Ukrainy wyjeżdża.
I dobrze robią, muszą ratować dzieci. To najważniejsze.
Tak się fatalnie zaczął wiek XX, od dwóch wojen światowych, a teraz, na początku XXI – znowu wojna, mimo tamtych strasznych doświadczeń. To takie ważne, żebyśmy umieli się tak zachować, żeby ci, którzy walczą o swój kraj, czuli nasze wsparcie. Doskonale rozumiem ludzi, którzy z tego piekła uciekli, ale zostają w Polsce, nie chcą jechać dalej, bo tu czują się bliżej Ukrainy. I cały czas mają nadzieję, że wrócą do domów. Chcę im powiedzieć: Wrócicie na pewno! I będziecie silniejsi. Myśmy przetrwali w powstaniu dwa miesiące w okropnych warunkach, bez wystarczającej ilości broni, bez amunicji, bez jedzenia. Oni mają pomoc całego świata, mogą trwać.
We wspomnianej książce mówi Pani, że walka w powstaniu była walką o godność. Ale także później ważna była dla Pani godność dzieci z niepełnosprawnościami, mniejszości seksualnych, godność kobiet. Godność to dla Pani kompas w życiu?
Tak. Tym różnimy się od zwierząt. Musi w nas być godność i ta potrzeba serca i rozumu, żeby nie było wojen, żeby nikt nie chciał zabijać, żeby ludzie sobie nawzajem pomagali. Żeby ojczyzna to był kraj, w którym każdy – i generał, i prezydent, i bezdomny – mieli takie same prawa. Bo wszyscy mamy tę samą ludzką godność. Wszyscy jesteśmy równi.
Ja nie musiałam w książce podkreślać, z jakiego pochodzę środowiska. Że mój dziadek był dorożkarzem, że urodziłam się tam, gdzie ludzie byli naprawdę bardzo biedni. Ale mówię o tym, bo to ważne. I ci prości chłopcy, z którymi grałam w piłkę, potem walczyli i byli znakomitymi żołnierzami. Każdy człowiek ma w sobie możliwości. Oczywiście z pewnymi cechami przychodzimy na świat, ale potem jesteśmy kształtowani. I od rodziców, wychowawców, nauczycieli zależy, jaki będzie z tego dziecka człowiek. Ważne jest środowisko, ale najważniejsza jest rodzina, a potem szkoła. Bo często nawet jak w rodzinie nie dzieje się najlepiej, nawet jak jest tam przemoc czy choroba alkoholowa, to szkoła może dużo zmienić. Nauczyciel może być tym, kto naprawdę zobaczy to dziecko w jego problemach,
w jego nieszczęściu i je z tego wyciągnie. Ale żeby tak się działo, muszą być dobrzy nauczyciele. Nie tylko dobrze wykształceni, ale
i mający tę właśnie ludzką godność i wrażliwość. Jednak nikt im niczego nie może narzucać. Dobry nauczyciel nie tylko zna metodykę nauczania, lecz także odpowiada za wychowanie. Dlatego tak ważne, by do tego zawodu szli ludzie, którzy chcą go wykonywać i którzy za swoją pracę będą dobrze wynagradzani. Nie będą gonić z jednej szkoły do drugiej i jeszcze na korepetycje, żeby dorobić. I będą
o te swoje dzieci w szkole dbać, widzieć je jako ludzi, z ich problemami, rozterkami, radościami. Dlatego tak mi zależy, żeby szkoły
w Polsce miały prawdziwą niezależność. Żadnej partii nie wolno wchodzić do szkoły. Dopiero dojrzały człowiek może sobie partię wybierać. Małe dzieci muszą być wychowywane w świadomości, że wszystkie są jednakowe. Muszą słyszeć: Bądź dobry, pomagaj, uśmiechaj się. I to wynosi się ze szkoły, w której nauczyciel jest nie tylko nauczycielem, urzędnikiem, lecz przede wszystkim człowiekiem.
czytaj także...
SPOŁECZEŃSTWO / HISTORIA
Warszawa 1944
Andrzej Borowiec
(...) Oblężenie zakończyło się, kiedy ktoś poinformował nas o rzadko wykorzystywanym małym podziemnym wejściu do piwnicy. Zastanawiał się, czy wróg jest równie nieświadomy jego istnienia. (...) https://www.pakamerachicago.com/warszawa-na-szyldach-reklamowych
Mówi Pani o roli nauczyciela. Dlatego Pani sama zdecydowała się na taką drogę zawodową?
Dorastając, nie interesowałam się ani pedagogiką, ani psychologią. Chciałam zostać archeologiem. I tak się złożyło, że po wojnie trafiłam do Egiptu. Oglądałam najpiękniejsze zabytki. Któregoś dnia zobaczyłam most na Nilu – i zamiast podziwiać to, co widzę, myślałam o naszym warszawskim Poniatoszczaku; dotarło do mnie, jak ważne w życiu jest wrócić do swojego gniazda. No, może nie każdy człowiek tego tak mocno potrzebuje, ale dla mnie to było najważniejsze. Wszystkie myśli tam szły, tam, gdzie się urodziłam, wychowywałam, i czułam, że jestem zobowiązana wrócić. Pomóc odbudować moje miasto po tym, co stało się w powstaniu i w czasie wojny.
A odbudowywać to też wychowywać, uczyć. Przekazywać to, co musi być przekazane.
Zajęła się Pani dziećmi, którymi mało kto chce się zajmować, dziećmi
w szkołach specjalnych. Znowu wybrała sobie Pani nie najłatwiejsze pole walki – żeby zostać przy terminologii wojskowej.
Ale te dzieci są wspaniałe. I mają ogromną siłę przyciągania. Bardziej niż inne nas potrzebują, często są bezradne, w dużo większym stopniu zależne od opiekunów czy nauczycieli.
Kiedy pracowałam, były dużo mniejsze możliwości, dużo mniej też o różnych defektach i niepełnosprawnościach wiedzieliśmy, więc trudniej było pomagać. Wiele rzeczy robiło się instynktem, sercem, intuicją. Ale kiedy udawało się do nich dotrzeć, one rozkwitały. Proszę spojrzeć na sportowców na paraolimpiadach. To cudowna sprawa! Jakie to ważne, że ci ludzie mogą pokazywać swoje możliwości, ktoś ich docenia – jak oni się przez to rozwijają! (...)
Jest Pani z natury optymistką?
Tak, jestem. I jako optymistka wróżę Ukraińcom, że obronią swoją wolność. Nikt, żaden barbarzyńca im nie będzie narzucał swojej władzy i woli. Mają po tylu latach własny kraj, znają już smak wolności i nikt im jej nie odbierze.
Ja swoją służbę kończę 1 sierpnia, kiedy będzie już wybudowana izba pamięci. Wtedy będę miała prawo powiedzieć, że wykonałam zadanie, i przejść w stan spoczynku. I bardzo chciałabym potem mieć jeszcze czas, kiedy będę mogła nie z rozkazu, ale z potrzeby serca coś dla społeczeństwa zrobić. A mogę robić teraz tylko jedno: wołać. Przypominać. Zwracać uwagę na pewne sprawy. O jednej chcę tu powiedzieć, bo dotyczy przyszłości naszej Ziemi, czyli kwestii klimatu, i jednocześnie wychowania. Dzieci się bardzo boją, kiedy my mówimy o końcu świata, o tym, że nie będzie wody, że zatruta jest ziemia, że zanieczyszczone powietrze. Tak, wszyscy wiemy, jakie są zagrożenia, ale dzieci nie można straszyć, tylko motywować. Muszą wiedzieć, że mają zadanie. To od nich zależy, jak
z tym światem będzie, mogą tę katastrofę zatrzymać. No właśnie, widzi pani, jestem optymistką – wierzę, że to zrobią.
Tekst (fragmenty) pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.