prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
/ wędrówki po Ameryce

Kanion Antylopy
piękno wyrzeźbione przez piasek i wodę na pustyni
STANISŁAW BŁASZCZYNA
TEKST I ZDJĘCIA


Kanion Antylopy leży na terytorium rezerwatu Indian Nawaho
w Arizonie. Byłem w tym niezwykłym miejscu wielokrotnie, choć nie zawsze okoliczności i warunki pozwalały mi na dłuższe z nim obcowanie. Pewnego razu jednak (było to bodajże w 2007 roku), zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, dysponując niemal całym dniem na zwiedzanie okolic miasteczka Page, nieopodal którego znajduje się kanion, zjawiłem się rankiem u zarządzających tym miejscem Nawahów, wykupiłem od nich specjalne pozwolenie „fotograficzne” i zagłębiłem się na parę godzin w tę pomarańczową skalną rozpadlinę (a właściwie w dwie rozpadliny: wpierw był to Kanion Antylopy Górny, a następnie Kanion Antylopy Dolny, oddalony od tego pierwszego o dobrych kilka kilometrów). Nie niepokojony prawie przez nikogo, nie licząc sporadycznych grupek, które szły posłusznie za lokalnym indiańskim przewodnikiem, przypatrywałem się jego niebywałym kształtom. Rezultatem tej wizyty był plik fotografii, z których jestem średnio zadowolony (popełniałem pewien błąd w ustawieniu aparatu, dzięki czemu spora część tych zdjęć się popsuła), niemniej jednak mały ich wybór postanowiłem tutaj zaprezentować.
Jak powstał Kanion Antylopy? Otóż przed milionami lat była w tym miejscu piaszczysta pustynia, której wydmy z czasem uległy zeskaleniu i dzisiaj zwane są przez geologów piaskowcem Nawaho. To właśnie w tej skale przed tysiącami lat woda zaczęła rzeźbić szczelinę, która z czasem stawała się coraz większa
i głębsza, głównie wskutek tzw. powodzi błyskawicznych, jakie nawiedzają ten rejon w porze deszczy monsunowych. Gwałtowne strumienie wody niosą ze sobą żwir, kamienie i piasek, które wymywają podatny na plastyczne zmiany piaskowiec, rzeźbiąc
w nim charakterystyczne, opływowe „fale”, zakola i jaskinie. Materiał skalny jest wypłukiwany i znoszony do rzeki Kolorado, tej samej, która nieco dalej rzeźbi najbardziej chyba znaną skalną dziurę świata, jaką jest Grand Canyon. Kanion Antylopy leży na pustyni, więc niemal zawsze jest suchy, niewiele jest w jego najbliższej okolicy deszczów, jednak co jakiś czas wypełnia go
z niezwykłą szybkością szalejąca woda, pochodząca z opadów burzowych, które mogą występować w odległości wielu kilometrów od Kanionu. Dlatego powodzie błyskawiczne są niespodziewane i niebezpieczne. Nie tak dawno, bo w 1997 roku,
w jednej z takich powodzi śmierć poniosło 11 osób, wśród których większość stanowili turyści z Europy (7 Francuzów, Szwed, Anglik
i dwóch Amerykanów) – uratował się jedynie przewodnik tej grupy, który do dzisiaj z poczuciem winy szuka dwóch nieodnalezionych wówczas ciał.
Kanion Antylopy jest kanionem szczelinowym, więc jego rozmiary nie są duże (średnia szerokość to ok. 4 metry, głębokość – do 30 m). Jak już wspomniałem, pod względem spektakularności wyróżniają się dwie jego sekcje, z których każda ma swój odmienny charakter. Aby docenić całe to geologiczne zjawisko koniecznie należy zwiedzić obie te części, jednak najliczniej odwiedzany jest Kanion Antylopy Górny, zwany przez Nawahów Tsé bighánílíní (czyli „miejsce, gdzie woda biegnie przez skały”), jednak Kanion Antylopy Dolny (temu Indianie nadali nazwę Hazdistazí co znaczy „kamienne spiralne łuki”) wcale nie ustępuje mu pięknem i niezwykłością kształtów (dzięki podobieństwu do litery V i pokrętnej aparycji, szczelinę dolną nazywają też niektórzy The Corcscrew, czyli „Korkociągiem”).
Mimo swej niezwykłej fotogeniczności Kanion Antylopy fotografować jest trudno, głównie ze względu na skąpość docierającego wgłąb niego światła. Najlepiej pod tym względem jest w miesiącach letnich, zwłaszcza w godzinach południowych
– charakterystyczne smugi pojawiają się dopiero kilka godzin po wschodzie słońca. Jesienią i zimą jest w kanionie dość ciemnawo, więc bez statywu nie ma się tam co wybierać, jeśli chce się zrobić w miarę czytelne, nierozmyte fotki. Zresztą statyw wydaje się być niezbędny również o każdej innej porze dnia i roku, bo bez dłuższego czasu naświetlania nie można utrwalić falistych ściennych wyżłobień i ostrych krawędzi skał. Trzeba się też mocno nagimnastykować, by uniknąć tzw. przepaleń, czyli jaskrawych plam bez koloru, które na zdjęciu wyglądają jak białe, wypalone
w pomarańczowo-brunatnej skale, dziury. Często kilka minut robi różnicę ze względu na szybko przesuwające się promienie słoneczne. Najlepiej jest jednak słońca w głębi kanionu nie łapać
i skupić się na jego fantastycznych kształtach oraz szerokiej gamie nasycenia barw i ich odcieni – przy świetle rozproszonym
i odbitym. Zawrotu głowy można dostać od całej tej różnorodności form i kształtów napierających na nas z każdej strony – a lekkie przesunięcie perspektywy – miejsca, z którego fotografujemy
– potrafi zmienić cały obrazek nie do poznania, dostarczając nam przy okazji wielkiej frajdy w rejestracji tego, zmieniającego się jak w kalejdoskopie, spektaklu. Oj, nie chce się człowiekowi wychodzić z tej pięknej dziury.
PS. Tego lata dostałem od jednego z moich przyjaciół obieżyświatów przykrą wiadomość: Kanion Antylopy jest obecnie zadeptywany przez hordy turystów. Oczywiście nie zmienia to jego struktury – te tłumy go nie niszczą, ale zdecydowanie obniżają jakość doświadczenia jakim jest zetknięcie się z kanionem, które jednak wymaga wyhamowania zapędów, pewnego skupienia się, może nawet rewerencji – bowiem tylko wtedy możemy docenić wyjątkowość i estetyczną wspaniałość tego miejsca. (...)
Jakże zestroić się z tym dziwem Natury, który można by nazwać cudem, gdyby nie nasza bałwochwalcza skłonność przypisywania cudu jedynie metafizycznej sferze zawłaszczonej przez religie? Sferze, której doświadczyć można jedynie w objawieniu i tylko wtedy, kiedy jest się wybranym lub oddanym bóstwu – a przy tym kimś dążącym do iluminacji?
A może to tylko ciekawostka, przyrodnicza anomalia – ot, siły naturalne stworzyły na ślepo coś, co jest pewnym zaburzeniem spetryfikowanej kosmicznej monotonii Wszechświata, jaką jest skała, góra, pustynia, rozpadlina w ziemi…? Coś, co także rozwiewa naszą egzystencjalną nudę wynikającą
z powtarzania tych samych, podtrzymujących nasze życie czynności w środowisku nam znanym i przewidywalnym
– w dużej mierze stworzonym i przekształconym przez nas samych tak, by zaspakajało nasze potrzeby i byśmy się mogli
w nim zadomowić?
Otóż zestroić można się dość łatwo – wystarczy tylko otworzyć się na barwy i kształty. Zachwyt przyjdzie sam, a jeśli nie zachwyt, to zadziwienie kreatywnością sił jakim poddana jest materia urabiana przez rzekę czasu w sposób poruszający naszą sensoryczną wrażliwość, dzięki której patrzymy
i nazywamy coś pięknem. Pięknem, które przynosi nam radość i świadomość tego, że warto tego piękna szukać – i dostrzegać je wokół nas – bo w pewien tajemniczy sposób afirmuje ono
i dostarcza sensu naszemu uczestnictwu w tym kosmicznym eksperymencie zwanym życiem. Materia, jaką ponoć jesteśmy, (z tym że ożywioną, bo uduchowioną) zderza się z materią martwą, (inercyjną, bo pozbawioną ducha) choć przecież zmieniającą swoją postać i formę. Rezultatem jest konfirmacja istnienia przez istoty, które są tego wszystkiego świadome, a przede wszystkim… czujące.
Nie wiem, czy piękno jest sprawą boską, czy tylko ludzką. Ale wiem, że człowiek jest zdolny piękno dostrzegać, odbierać
i odczuwać. Być może zdolność człowieka do doświadczenia piękna, to piękno dopiero stwarza? Czy też dopiero wtedy, kiedy coś – co niewątpliwie istnieje niezależnie od nas, dzięki tej naszej zdolności nabiera estetycznego, a nawet etycznego sensu – kreuje nową we Wszechświecie jakość, której sprawcami jesteśmy my sami? Czyżby więc ludzie jak bogowie? Czy może tylko zagubione – szukające sensu i celu
– sieroty Wszechświata?
Poezja ziemi… ale czy istnieje poezja skały, kamienia, piasku
i żwiru? Czy to tylko nasze nerwy i chmura elektrycznych wyładowań w ludzkim mózgu? Jednak, czy tak naprawdę może to mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro czegoś, co nazwaliśmy poezją, doświadczamy? A nawet próbujemy się tym podzielić
z innymi?
* * *




/ podróże

Barolo- serce Piemontu
Piemont to rzadko odwiedzany przez turystów region Włoch. Słynie przede wszystkim z trufli
i z wyśmienitego wina Barolo.
MICHAŁ GŁOMBIOWSKI




Trzymam chropowatą grudkę, która potrafi zmienić zwyczajność w niezwykłość. Jest warta spore pieniądze, ale to nie one są tu najważniejsze. Najważniejszy jest aromat. Pisarz kulinarny Josh Ozersky opisał go jako „połączenie świeżo zaoranej gleby, jesiennego deszczu, dżdżownic ryjących
w ziemi i cierpkiej pamięci o utraconej młodości i dawnych romansach”.
Trudno to ująć lepiej. Oto trufle – rosnące pod ziemią grzyby, dla których smakosze tracą głowy. Potrafiące uczynić
z prostego posiłku królewskie danie.
Piemont i trufle
Jestem na północy Włoch, w Piemoncie – mało odwiedzanym przez turystów regionie, który słynie z wina i właśnie z trufli. Okaz, który mam w dłoniach, pójdzie w świat, osiągając
z każdym kilometrem podróży i kolejnym pośrednikiem coraz wyższą cenę. Choć pewnie nie taką, jaką zapłacono za słynną truflę mającą zaledwie 0,07 grama – 140 euro. Jeżeli wydaje się wam, że to niewiele, to przeliczcie, ile wychodzi za kilogram
(2 mln euro!).
Piero Gardini, mieszkający we wsi nieopodal Alby, jest jednym ze zbieraczy. Truflę, którą dał mi powąchać, znalazł poprzedniego dnia. Czeka właśnie na kupca, który już jedzie, by odebrać od niego towar. Gardini mógłby być jednym
z bohaterów dokumentu „Truflarze”, zdobywającego kolejne nagrody na festiwalach filmowych.
Jest sędziwy, zna tutejsze lasy jak własną kieszeń,
a aromatyczne grzyby zbiera nie dla ogromnych zysków (te przypadają w udziale głównie pośrednikom), lecz dlatego, że to po prostu lubi. To czynność polegająca na przemierzaniu kolejnych kilometrów, dająca poczucie harmonii z naturą.
I pozwalająca cieszyć się widokiem unoszącej się nad łąkami mgły, gdy wyrusza się o świcie do lasu.
Alba
Symbolem Alby – miasta, do którego zajeżdżam następnego dnia – trufle stały się jednak dopiero w latach 30. ubiegłego wieku. To wtedy Giacomo Mora, jeden z piemonckich łowców grzybów, wymyślił targi truflowe. Odbywają się one do dziś, raz w roku jesienią, przyciągając do stawianego w mieście ogromnego namiotu tłumy turystów i szukających okazji do ubicia interesu handlarzy.
Alba ma średniowieczny rodowód, o czym przypominają sylwetki wież obronnych wybijających się nad mury miejskie.Centrum wyznaczają tu kwartały ciągnące się pomiędzy placami Savona i Garibaldi, pełne eleganckich butików włoskich marek i delikatesów z lokalnymi przysmakami oraz małych punktów prowadzonych przez piemonckich rzemieślników. Odbijam w jedną z wąskich ulic okrążających późnogotycką katedrę San Lorenzo z XV w. (jak na włoskie standardy w architekturze sakralnej jest dość nietypowa, bo wzniesiona z czerwonych cegieł) i prowadzących ku rzece Tanaro, skąd rozciąga się wspaniała panorama na odległe o pół godziny jazdy Alpy.
Barolo i wino
O ile Alba uchodzi za centrum przemysłu truflowego, o tyle miasteczko Barolo jest sercem świata winnego. Na pofalowanych zboczach wokół tej miejscowości ciągną się rzędy winorośli szczepu nebbiolo. Patrzę na nie z wieży zamku Falletti. Urządzono w nim interaktywne muzeum wina. Sunę wzrokiem po winnicach, które produkują jedne z najdroższych win świata.
– Barolo nie ma tańszego odpowiednika – mówi mi Claudio z Muzeum Wina.
– Zamiast szampana możesz kupić niewiele gorszą hiszpańską cavę, francuskie bordeaux ma kilkakategorii cenowych. Tymczasem barolo zawsze wymaga wysupłania większych pieniędzy. Ale też jego jakość zawsze będzie najwyższa
z możliwych. Kilkaset złotych za butelkę to początkowy pułap cenowy. Ale jeżeli masz więcej gotówki na zbyciu, bez trudu znajdziesz butelki warte i kilka tysięcy złotych.
Miasteczko Barolo jest uroczą miejscowością, która jednak sama w sobie niespecjalnie wyróżnia się na tle innych na północy Włoch. Turyści przyjeżdżają tu jednak nie dla architektury czy zabytków, lecz właśnie dla rubinowego trunku. – Dziś trudno w to uwierzyć, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu okolice Barolo były rejonami dość biednymi – wyjaśnia mi Claudio. – Dopiero na przełomie lat 70.
i 80. XX w. tutejsze czerwone wina zaczęły zdobywać sławę.
W samym centrum Barolo znajduję Museo dei Cavatappi, czyli muzeum korkociągów. W gablotach zgromadzono tu ponad 600 przedmiotów
o wszystkich możliwych kształtach. Wiele z nich wykonali na zamówienie prawdziwi mistrzowie fachu. Kościane, złote lub perłowe rączki świadczyły
o zamożności właściciela.
Rowerem wokół Barolo
Gdy kilka godzin później wsiadam na wypożyczony rower, by zrobić rundkę po okolicy, wpadam w urzekający krajobraz oblany złotawym światłem. Na horyzoncie widzę poszarpane szczyty Alp, na wyciągnięcie ręki mam pofalowaną linię winorośli, pomiędzy nimi widać odrestaurowane zabytkowe budynki.
Klasyczna pętla rowerowa, otaczająca niemal wszystkie gminy Barolo, ma blisko 50 kilometrów. I choć jest to dystans możliwy do pokonania w jeden dzień, lepiej rozbić go na kilka etapów, by mieć czas na zwiedzanie i degustację win.
W La Morra, wiosce w zachodniej części Barolo, zatrzymuję się nieco dłużej. Chcę przejść się po historycznym centrum usianym barokowymi kościołami
i zajrzeć do sklepów z winami, których ciąg prowadzi do Piazza Castello, głównego placu miejscowości. Tuż obok niego XVIII-wieczna ceglana dzwonnica pozwala (jeżeli wespnie się po schodach) unieść się nad terakotowe dachy budynków i bez przeszkód ogarnąć wzrokiem niemal całą dolinę.
Gdzieś tam w dole, już poza granicami La Morra, stoi kolorowy kanciasty budynek nazywany kaplicą Barolo (oficjalnie: Madonna delle Grazie). Gdy zatrzymuję przy nim rower, muszę pożegnać wyobrażenia o klasycznych freskach, cherubinach i baroku, których bym się tu spodziewał – jesteśmy
w końcu we Włoszech! Ten budyneczek przypomina sen w technikolorze. Skrzy się jaskrawymi barwami, domagając się momentalnie uwagi.
Mieczysław Horszowski pochodził z wyznającej katolicyzm żydowskiej rodziny, która prowadziła we Lwowie skład fortepianów. Francuski krytyk André Tubeuf powiedział o nim: Horszowski był zarówno bardzo żydowski, jak i bardzo katolicki, tak potrafią tylko Polacy.
Uczył się grać w Galicyjskim Towarzystwie Muzycznym we Lwowie u Karola Mikulego.
W wieku siedmiu lat wyjechał do Wiednia, gdzie pobierał nauki u Teodora Leszetyckiego. Do nauczycieli jego należeli także: Henryk Melcer
-Szczawiński, Mieczysław Sołtys i Stanisław Niewiadomski.
W 1901 roku zadebiutował publicznie w Warszawie, grając I Koncert fortepianowy Beethovena. Jako dziecko odbył tournée po Europie i Stanach Zjednoczonych.
W 1905 Horszowski zagrał dla G. Faurégo i spotkał się z C. Saint-Saënsem w Nicei. W roku 1911 przestał koncertować, aby rozpocząć studia literatury, filozofii i historii sztuki w Paryżu. Pablo Casals namówił Horszowskiego, aby powrócił do gry na fortepianie. Po I wojnie światowej, Horszowski zamieszkał w Mediolanie. W 1940 roku przed wkroczeniem Niemców do Paryża przeprowadził się do Nowego Jorku.
Po II wojnie światowej często dawał koncerty
z Pablo Casalsem, Aleksandrem Schneiderem i Józefem Szigetim. Nas koncertach solowych grał głównie Beethovena, z czasem dodając do swojego repertuaru sonaty Mozarta.
Jego innymi ulubionymi kompozytorami byli: Arthur Honegger, Vincent d’Indy, Bohuslav Martinů, Igor Strawinski, Karol Szymanowski, Fryderyk Chopin i Heitor Villa-Lobos.
Pianista nagrywał płyty w takich wytwórniach jak między innymi: HMV, Columbia Records, RCA, Deutsche Grammophon, Nonesuch Records i inne. Jego uczniami byli między innymi: Richard Goode, Anton Kuerti, Murray Perahia oraz Peter Serkin. (wikipedia; redakcja)
Kaplicę w 1914 roku zbudowali rolnicy, tworząc miejsce nie tylko do modlitw, ale też do ochrony przed sezonowymi opadami. W latach 70. ziemię wraz z budynkiem kupił Bruno Ceretto. I był to ostatni moment, by uchronić świątynię przed rozpadnięciem się. Na jego zlecenie amerykańscy artyści Sol LeWitt i David Tremlett zamienili budynek w dzieło sztuki (zapłatą za pracę były ponoć butelki wina produkowanego przez Ceretta). Twórcy zalali budynek kolorowymi pasami i geometrycznymi formami. – Chciałem stworzyć miejsce, gdzie można miło spędzić dzień, posiedzieć, wypić lampkę wina, poczytać książkę, a może też pomodlić się – wyjaśniał Tremlett.
Siła tego projektu polega w dużej mierze na kontraście – w przesiąkniętym tradycją Barolo ta kolorowa jak rajski ptak kaplica sprawia wrażenie przybysza z innej planety. Nie dziwi więc, że przyciąga turystów, fotografów i miłośników pikników.
Monforte d’Alba
Sztuka obecna jest zresztą w tych regionach w przeróżnych formach. Przekonuję się o tym, docierając do wioski Monforte d’Alba, miejsca widniejącego na liście I borghi più belli d’Italia („Najpiękniejsze wioski we Włoszech”). Średniowieczną mieścinę oplatają strome brukowane uliczki zabudowane okazałymi willami w kolorze ochry.
Na jednej z karczm widzę tabliczkę upamiętniającą tragiczne wydarzenia z XI w. Miejscowość była miejscem życia dla kilku pokoleń katarów – uznawanych przez papiestwo za heretyków członków ruchu, który powstał po rozłamie Kościoła. W 1028 roku arcybiskup Mediolanu zdobył tutejszy zamek i deportował ich do swojego miasta. Tam, nie chcąc wyrzec się swoich przekonań, płonęli na stosach.
Idę do Audytorium Horszowski – niesamowitego teatru na otwartym powietrzu. Jego schody, służące też za miejsca do siedzenia, porośnięte są równo przystrzyżoną bujną trawą. Obok stoi wysoka ceglana dzwonnica z XIII wieku. Działalność tego miejsca zainaugurował w 1986 roku polski pianista Mieczysław Horszowski, chwaląc doskonałą akustykę piemonckiego teatru.
Od tego czasu audytorium co roku gości festiwal jazzowy, a w sezonie staje się areną niemal codziennych koncertów i spektakli. Jest jednym z przykładów na to, że w Barolo doznania kulinarne swobodnie przenikają się z artystycznymi, a proste radości dostępne są na każdym kroku. Kęs obsypanego truflami makaronu, muzyka w cieple wieczoru, kieliszek czerwonego wina, kameralny krajobraz niewiele zmieniony od setek lat. Czego chcieć więcej? (National Geographic)
/ podróże

Fallingwater
dom nad wodospadem...
Są budynki, które nigdy nie przestają zachwycać. "Fallingwater", czyli dom nad wodospadem, zaprojektowany przez Franka Lloyda Wrighta w latach 30-tych XX wieku taki właśnie jest. Jego niezwykła lokalizacja i wyjątkowa, wpasowana w naturę architektura spowodowały, że budynek ten stał się najbardziej rozpoznawalnym prywatnym domem na świecie.
Ukończony w 1937 roku "Fallingwater" (znany też jako dom nad wodospadem) uchodzi za największe dzieło Franka Lloyda Wrigtha. Nie bez powodu. Dom wpisany jest w otaczająca przyrodę, tak jakby w tym miejscu stał "od zawsze". To doskonały przykład architektury organicznej.
Dom w Mill Run w Górach Allegheny, koło Ohiopyle (w stanie Pensylwania), powstał na zlecenie Edgara J. Kaufmanna z Pittsburgha - właściciela sieci popularnych, amerykańskich domów towarowych. Na malowniczo położonym nad rwącym górskim potokiem Bear Run miał powstać dom letniskowy, w którym rodzina Kaufmannów spędzałaby wolny czas.
Co ciekawe, to jedyne dziecko Edgara i Liliane Kauffmanów - Edgar Kaufmann Jr. było "katalizatorem" zlecenia projektu Frankowi Lloydowi Wrightowi. Latem 1934 roku Junior przeczytał biografię amerykańskiego architekta. Zainspirowany jego architekturą organiczną, rozpoczął staż w szkole w Taliesin, założonej w 1932 roku przez Wrighta i jego żonę Olgivannę. W listopadzie 1934 roku Edgar i Liliane Kaufmann po raz pierwszy spotkali Franka Lloyda Wrighta.
Kilka miesięcy później Wright odwiedził Mill Run. Kaufmann chciał, aby dom znajdował się na południowym brzegu potoku Bear Run, bezpośrednio nad wodospadem. Frank Lloyd Wright stworzył projekt domu prawie zgodny z założeniem zleceniodawcy przesuwając go tak, aby zapewnić domownikom widok na kaskady wody. Początkowo nie spodobało się to Kaufmannowi, jednak ostatecznie przystał na wizję architekta.

Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt
Fot. David Brossard - FallingwaterUploaded by GrapedApe, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=31156732

Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt
Fot. Jeffrey Neal at the English Wikipedia, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=14966979


Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt
Fot. Daderot - Own work, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=29163821
Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt
Fot. lachrimae72 - https://www.needpix.com/photo/882899/house-in-nature-house-falling-water-architecture-building-historical, CC0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=88743190
"Fallingwater" - dom nad wodospadem, który wyprzedził epokę
"Fallingwater" powstawał w latach 1936-1937 . Do jego budowy użyto kamieni z okolicznych kamieniołomów i zbrojonego betonu. Najbardziej charakterystyczny element Domu nad wodospadem - rozłożyste tarasy, umieszczono na betonowych wspornikach bezpośrednio ponad strumieniem (niektóre z tych elementów były zanurzone w wodzie). Wszystko to miało na celu stworzenie wrażenia harmonii z otoczeniem i kontaktu z surową przyrodą Zachodniej Pensylwanii. Wielkie głazy leżące w strumieniu w miejscu budowy pozostawiono nietknięte. Jeden z nich delikatnie wystaje z podłogi w salonie. Podobno na wyraźne życzenie rodziny właściciela, która chciała zachować wspomnienia z opalania się nad strumieniem właśnie na tej skale.
Budowa domu nad wodospadem to czas nieustannych konfliktów między Wrightem, Kaufmannem i wykonawcą robót budowlanych. Inżynierowie zwracali uwagę na zbyt małą liczbę podpór. Frank Lloyd Wright nie przyjmował krytyki, a Kaufmann z przerażeniem patrzył na rosnące koszty budowy. "Fallingwater" pochłonął 155 tysięcy dolarów (dla porównania, dom na przedmieściach kosztował wtedy około 5 tysięcy dolarów).
Ostatecznie powstał dom, który wyprzedził epokę. Całość budynku jest bardzo przeszklona w celu zapewnienia ciągłego kontaktu
z naturą. Nie ma jednak ram okiennych - szkło delikatnie znika w kamieniu - przypominając raz jeszcze o niesamowitej, wręcz legendarnej dbałości Franka Lloyda Wrighta o szczegóły. Większość z tak przeszklonych pomieszczeń jest niska a ich zbudowane
z kamienia ściany przenikają się. Potęguje to efekt ''otwierania się'' domu na okoliczny las. Oprócz obowiązkowego dla każdego fotografa widoku piętrzących się tarasów ponad wodospadem, najsłynniejsze są schody, które dają schodzącemu złudzenie wchodzenia wprost do strumienia płynącego pod domem.
Dom nad wodospadem stał się sławny jeszcze przed ukończeniem i sława ta rosła z każdą upływającą dekadą. Idea Franka Lloyda Wrighta, która legła u podstaw ''domu nad wodospadem'' trwa do dzisiaj. Człowiek może żyć w zgodzie z naturą. Niestety, "Fallingwater" choć imponujący okazał się problematyczny. Tuż po zdjęciu rusztowań, dom "opadł" kilka centymetrów - powstały liczne pęknięcia na ścianach. W kamiennych murach było stale chłodno. Dodajmy do tego wszechobecną wilgoć i olbrzymie koszty utrzymania nieruchomości.
W roku 1963, po śmierci rodziców Edgar Kaufmann Jr. podarował dom stanowi Pensylwania w celu utworzenia w nim muzeum. "Fallingwater" był wtedy w fatalnym stanie - beton, jak i jego stalowe zbrojenie były bliskie granic wytrzymałości. Renowacja trwała ponad 20 lat. Kosztowała 11,5 miliona dolarów.
Dom nad wodospadem Franka Lloyda Wrighta to ikona architektury XX wieku. W 2019 roku "Fallingwater" (wraz z 7 innymi pracami Wrighta) został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (bryly.pl)
https://fallingwater.org/see-preservation-in-action-dec-7-2023-march-15-2024/

Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt.
Fot. Aaron Barlow - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=78361600

Fallingwater, czyli dom nad wodospadem. Proj. Frank Lloyd Wrigt
Fot. Jonathan Lin from Singapore, xinjiapore - Fallingwater, CC BY-SA 2.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=87625811
/ podróże

Madagaskar
największa wyspa Afryki
DAVID KASZLIKOWSKI
Madagaskarskie baobaby / fot.: wikimedia; domena publiczna
Miliony lat temu Madagaskar, czyli największa wyspa Afryki, oderwał się od Czarnego Lądu. Stał się wówczas czwartą pod względem wielkości wyspą świata. W zupełnej izolacji od kontynentu zaczęły się wykształcać niezwykłe gatunki roślin i zwierząt. Tak powstał raj dla miłośników natury i podróżników.
Podróż na Madagaskar
Krokodyle powoli wychodzą na brzeg. Zwabione miską rozlanej krwi zebu, czekają na kolejne kąski jeszcze gorącego mięsa. – To nasi przodkowie – opowiada jeden ze starców, wskazując na przerażające gady. – Niegdyś odmówili znużonemu wędrowcowi wody, a on okazał się czarownikiem i zmienił ich w krokodyle.
Niektóre bestie mają po 5 metrów. I taki właśnie dystans nas dzieli. Trochę przestraszony robię krok w tył. Jeżeli olbrzym zechce zaatakować, nie mamy żadnych szans. Wieśniacy nic sobie jednak nie robią z bliskiego sąsiedztwa gadów. Zbici w ciasną grupę siedzą na ziemi, intonując kolejne pieśni.
Jestem na północy Madagaskaru, na brzegu świętego dla Malgaszy jeziora Antanavo. Przyjechałem tu zaledwie godzinę wcześniej, zachęcony opowieścią o niezwykłych rytuałach mieszkańców pobliskiej wsi Anivorano.
– Witaj, vazaho (z malg. biały człowieku). Zdejmij buty i wejdź – starszyzna wioski zaprasza na ogrodzony niskim murem teren obrzędu. Pod drzewem, na samym brzegu jeziora, stoi spętany byk. Przez chwilę pojawia się w mojej głowie myśl: a może krokodyle mają go rozszarpać na naszych oczach? Zebu, bo tak nazywa się tu bydło, ma dla Malgaszy wartość szczególną.
Liczba posiadanych byków świadczy o bogactwie gospodarza. Zebu to pożywienie i siła pociągowa, ale także ofiara składana przodkom przy każdej ważnej okazji. W niektórych plemionach po śmierci znaczniejszego członka społeczności do dziś zabijane są wszystkie jego zebu, a ich czaszki składane na grobowcu.
„Nasz” byk rozstaje się z życiem. Jednak to nie krokodyle, a ostry nóż rozpruwa mu gardło. Wieśniacy wprawnym ruchem ćwiartują zwierzę i kilkadziesiąt kilogramów mięsa znika w paszczach krokodyli. Odarta ze skóry czaszka zebu zostaje wbita na słup stojący na środku otoczonego palisadą ołtarza. Obok leżą dziesiątki zbielałych kości poprzednich ofiar.
Nasycone krokodyle wracają do jeziora. Jaskrawozielony gekon przemyka po ofiarnym słupie. Ludzie rozchodzą się dosyć szybko,
a my – nieco zszokowani, lecz zdecydowani nie opuścić żadnej sceny „spektaklu” – zostajemy na placu sami.
Gdy jesteśmy pewni, że to koniec, wychodzimy. Okazuje się, że moje zostawione przed wejściem buty sportowe mają już innego właściciela. Rozgrzany piach parzy bose stopy, a ja rozglądam się za winowajcą. Za późno, wszyscy dawno zniknęli w glinianych domkach.

Mieszkańcy Madagaskaru / fot.: wikimedia; domena publiczna

Lemur / fot.: wikimedia; domena publiczna
Co warto zobaczyć na Madagaskarze?
Marzyłem o tej podróży od dawna. Z grupą moich przyjaciół, alpinistów i eksplorerów, spotkaliśmy się na lotnisku w Paryżu. Po 10 godzinach samolot wylądował w stolicy kraju, Antananarywie. W XVII w. założył ją Andrianjaka, król plemienia Merina. Na jednym ze wzgórz wybudował fortecę, do której ochrony ściągnął najlepsze oddziały, liczące tysiąc wojowników. Od nich pochodzi nazwa Antananarivo, co oznacza „Miasto Tysiąca”. Miejscowi skracają jednak nazwę i mówią o stolicy Tana (miasto).
Klimatyczne uliczki na wzgórzach, targowiska, muzeum oraz królewski pałac, czyli rova, przyciągają naszą uwagę. To stąd rządzili królowie ludu Merina na długo przed przybyciem francuskich kolonizatorów. W 1995 r. pałac strawił pożar, ale do dziś miejsce częściowo odrestaurowano i znów można oglądać rzeźby i komnaty dawnych władców. Z pałacu rozciąga się piękny widok na miasto.
Otoczona polami ryżowymi Tana leży na wysokości około 1 400 m n.p.m. Taka lokalizacja zapewnia jej przyjemny jak na tropiki klimat. Niestety, nie ma tu zbyt wiele do oglądania, poza tym spaliny i niekończące się korki w centrum skutecznie zniechęcają do przechadzek. Przed nami zaledwie miesiąc podróży, plan jest więc napięty.
W Tanie załatwiamy formalności i kupujemy kolejny bilet na samolot, do leżącego na północy Diego Suarez czy raczej Antsiranany. Choć oficjalnie wszystkie miasta mają malgaskie nazwy, ich francuskie kolonialne odpowiedniki wciąż są używane.
W Diego i dawnych nadmorskich kurortach nie ma ekskluzywnych plaż ani ładnych zabudowań. Jedni zrzucają to na biedę, inni na cyklony – zmorę tego wybrzeża. Najsmutniejszym przykładem ich niszczącej siły są okolice rybackiej wioski Ramana, leżącej godzinę drogi na północ od miasta. Z dawnych osiedli bungalowów pozostały zardzewiałe konstrukcje i fruwające dachy z blachy falistej, zaś na plaży – kikuty palm.
Z wyboistej drogi do Ramany możemy podziwiać wystającą z morza skalistą wyspę zwaną Głową Cukru. Odbywają się tam malgaskie obrzędy, a biali mają zakaz wstępu. Nieco dalej, w przyjemnym hoteliku King’s Lodge, przystajemy na zimnego drinka,
a później wspinamy się na skaliste wzgórza Montagne des Français.
Kameleon/ fot.: Sascha Grabow / domena publiczna

Jezioro Anosy w centrum Antananarywy / fot.: Sascha Grabow / domena publiczna

Plac Wolności, Antananarywa / fot.: Bernard Gagnon / wikipedia / domena publiczna
Droga do fortu prowadzi przez porośnięte tropikalnym lasem kaniony, gdzie napotykamy lemury. Przysiadamy na kamieniach,
a stadko schodzi z drzew i coraz śmielej poczyna sobie z odłożonymi na skale plecakami. W końcu najbardziej wścibski osobnik dobiera się do schowanych w nich bananów. Idziemy dalej – przez piaszczyste tereny porzuconych po 1960 r. francuskich fortyfikacji, gdzie widać pozostawione armaty (niektóre mają 10 m długości!), docieramy do Zatoki Wydm – idealnej do wylegiwania się pustej, idyllicznej plaży.
Po każdej z wycieczek wracamy do Diego Suarez, bo poza dogodną lokalizacją ma ono kilka dodatkowych zalet. W centrum miasta jest pełno hoteli, więc nocleg nie stanowi problemu. Na głównej ulicy, Rue de Colbert, bez trudu znajdujemy kilka dobrych restauracyjek. Raczymy się w nich owocami morza, a gdy już mamy dość miejscowych specjałów, przenosimy się do dyskoteki
w hotelu Belle Vue. Czujemy się tam jednak trochę nieswojo.
Przy barze i na parkiecie pląsa ze 100 pięknych dziewczyn. Jedyni mężczyźni w lokalu to siedmiu Europejczyków w średnim wieku. Każdy otoczony wiankiem flirtujących panien. To nie przypadek. Dziewczyny chcą zaprzyjaźnić się z białym, spędzić wspólną noc... Ważne, by rozkwitło między nimi uczucie, i to szybko, bo wiadomo, że vazaha za chwilę wraca do swego kraju.
Przed odlotem następuje wymiana adresów i deklaracja gorącej przyjaźni. Po kilku miesiącach vazaha otrzymuje list albo telefon od przyjaciółki z Czerwonej Wyspy. Dziewczyna ma problemy rodzinne lub spodziewa się dziecka i w imię przyjaźni prosi o przelew gotówki za pomocą Western Union. Na ogół pieniądze przychodzą. Tyle, że piękna Malgaszka ma jeszcze ze 30 takich przyjaciół
i w ten sposób utrzymuje całą swoją rodzinę.
Atrakcje Madagaskaru
Czas zasmakować ciepłych wód Oceanu Indyjskiego, Kanału Mozambickiego, raf koralowych. Na tradycyjnej łodzi suniemy w kierunku archipelagu Nosy Hara. Fale zalewają pokład. Załogę stanowi dwóch malgaskich „marynarzy” – jeden wypatruje mielizn, drugi naciąga żagiel. Wokół szmaragdowe morze. W oddali widzimy poławiaczy alg, którzy na tratwach transportują kolorowy składnik przyszłych kosmetyków. Na horyzoncie widać kilka wysepek.
– Nie pokazujcie ich palcem, a jeśli już, to zginajcie go wpół – Ma-thieu Delacroix, nasz przewodnik i „kapitan” stateczku, objaśnia miejscowy savoir-vivre. – Malgasze mogliby poczuć się urażeni. To są święte wyspy, miejsce pochówku ich królów.
Mathieu jest pierwszym białym, który otrzymał pozwolenie na odwiedzenie wysepek Andantsara i Anjombovola. Ten 35-letni eksplorer z Paryża przeniósł się ponad 10 lat temu na Madagaskar i założył agencję turystyki przygodowej.
– Początkowo było ciężko. Ludzie z nadbrzeżnych wiosek nie chcieli nas zaakceptować, aż do czasu gdy podczas tradycyjnej ceremonii dostałem królewską autoryzację.
Aby swobodnie działać na rajskich wysepkach, Mathieu nauczył się malgaskiego, zamieszkał we wsi i zaprzyjaźnił z królem wioski – głową rodu, mistrzem tradycyjnych ceremonii. Zgodnie z jego życzeniem wybudował w wiosce szkołę i zatrudnił jej mieszkańców do prac w swojej agencji.
- Już prawie dopływamy. Poczujecie się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie – reklamuje swe odkrycie Mathieu. Na skalistej Andantsarze zaaranżował prymitywny obóz. Nie ma tu źródła wody pitnej – kilka baniaków przywieźliśmy ze sobą. Przez najbliższe dni delektujemy się białym piaskiem, podwodnymi polowaniami z kuszą, a przede wszystkim wspinamy się na okoliczne skały.
Sklepienia grot osłonięte ściankami z bambusa są naszym domem. To miejsce niesamowite: ścieżki wyłożone koralowcami, umywalka z wielkich muszli, palenisko i zakryta dachem z liści palmowych „jadalnia”. Wszystko z naturalnych materiałów, ozdobione muszelkami i rozgwiazdami.
Sąsiednia Anjombovola jest większa, ale Mathieu odwiedza ją z turystami niechętnie. Spacer między pełnymi tropikalnych kwiatów kanionami przebiega pod czujnym okiem naszego sternika, Nono. Po zaledwie 4 godzinach Mathieu stanowczo zaprasza do łodzi. Odpływamy. – Anjombovola jest fady – Mathieu usprawiedliwia tę nieco przykrótką wizytę. – Na wzgórzu znajduje się królewski cmentarz ludu Anjoate, nie powinniście tam chodzić.
Fady można przyrównać do tabu – to system nakazów i wierzeń związanych zwykle z kultem przodków. W różnych rejonach wyspy fady przybiera różne formy, może dotyczyć pojedynczej osoby, rodziny, wioski lub całego plemienia. W jednej wiosce nie można na przykład gwizdać, w innej jeść wieprzowiny, ale grobowce są fady na całym Madagaskarze.

Kameleon, Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna
(...)
– Czemu siostry nie pomagają wszystkim?
– Za co?
Pomimo wielu bogactw naturalnych – rud chromu, grafitu, miki, kamieni szlachetnych i złota – Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie, a rozwój ponad połowy dzieci poniżej piątego roku życia jest opóźniony. Według danych z 2012 roku – najświeższych, jakimi dysponujemy – około 1,4 miliona uczniów szkół podstawowych nie uczęszczało na zajęcia. Organizacje pozarządowe, w tym Amnesty International, alarmują o krytycznym pogwałceniu praw człowieka, zwłaszcza w więzieniach. (...)
Wracamy na Andantsarę. W ciasnej jaskini Odile i Marie – urocze Malgaszki – uwijają się nad paleniskiem. Kolorowe ryby, które sami złowiliśmy podczas dzisiejszego polowania z kuszą, idą na ruszt. Elegancka Odile każdego ranka nakłada na twarz żółtą maskę. Roztarta kora drzewa masoanjoany pielęgnuje cerę i chroni skórę przed słońcem.
Najpiękniejsze są wieczory. Rozciągnięty na bambusowych matach, oświetlam latarką piasek na plaży. Setki krabów pustelników
z odwłokami ukrytymi w muszlach wyszło na żer. Zahipnotyzowany szumem morza, liczę gwiazdy. Odile przynosi kubek rumu
z bananami. Gdybym nie widział, jak na szczycie turni Mathieu odbiera maile, naprawdę uwierzyłbym, że jesteśmy rozbitkami.
Jak wygląda Madagaskar?
Przychodzi czas powrotu na stały ląd. Wynajmujemy taxi-brousse („taksówka buszowa”), wszechobecne renault 4 („quatrelle”). Nie ma wiele wspólnego z autem terenowym, ale przy odpowiedniej determinacji szofera pokona prawie każdą przeszkodę. Renówka wiezie nas do Parku Narodowego Montagne d’Ambre (40 km od Diego), do wzgórz porośniętych lasem deszczowym. Florent, nasz przewodnik, prowadzi nas przez las otaczający wygasły wulkan.
Zmierzamy do wodospadu. Po stromym zboczu trochę schodzimy, trochę zsuwamy się w kierunku gęstwiny bananowców. Kilkunastometrowy wodospad nie robiłby może szczególnego wrażenia, gdyby nie kipiące wokół życie. Obok, na gałęzi, ląduje mieniący się barwami zimorodek czarnodzioby, do wodopoju podkrada się mangusta.
Mijamy 10-metrowe paprocie drzewiaste i pielgrzany z wachlarzowatymi liśćmi. Florent opowiada, że w awaryjnych sytuacjach liście te mogą być źródłem wody pitnej. W szerokich pochewkach ogonków gromadzi się woda, z której może skorzystać spragniony podróżnik, dlatego pielgrzany nazywa się też „drzewami podróżnika”. Tyle że... rosną w strefie lasów deszczowych, gdzie raczej nie brak wody wędrowcom.
Inne rośliny magazynujące wodę to baobaby – drzewa charakterystyczne dla suchych terenów. Na Madagaskarze, w jego zachodniej części, rośnie aż 7 ich gatunków, z czego 6 jest endemicznych. Legenda mówi, że diabeł posadził je do góry korzeniami, aby mieć
w piekle zielono.
– Załóżcie kaptury – przewodnik troszczy się o nas, wskazując to, czego nasze oczy nie potrafią dostrzec. – Z tych drzew spadają pijawki.
Te malutkie stworzenia są utrapieniem podczas wypraw w lasy deszczowe, bo wchodzą nawet pod skarpety, a rany po nich nie chcą się goić. Szybko wykonujemy więc polecenie. Nagle Florent pochyla się, rozgarnia ściółkę i pokazuje nam brązowego gada. – Oto jeden z najmniejszych kameleonów na świecie. To Brookesia minima. Dorosły osobnik ma zaledwie kilka centymetrów – przy największych gatunkach kameleonów, które osiągają 60 cm długości, wygląda naprawdę niepozornie.
Fauna i flora Madagaskaru
Idziemy dalej, nad głowami przeskakują lemury, które żyją tylko na Madagaskarze i pobliskich Komorach. Wiele spośród niemal 60 rozpoznanych gatunków i podgatunków jest zagrożonych wyginięciem. Największy z nich, indri, osiąga do 60 cm wzrostu,
a najmniejszy, lemurek myszaty, ma rozmiary dużej myszy z wielkimi oczami. Inny ciekawy lemur to aktywny nocą palczak zwany
aj-aj. Dla wielu Malgaszy jest fady – wierzą, że przynosi nieszczęście.
– Jest nieuchwytny, ostatnio widziałem go 10 lat temu – Florent pozbawia nas złudzeń co do szans zobaczenia aj-aj. – Jego środkowy palec u ręki jest prawie dwa razy dłuższy niż inne. W Europie powiedzielibyście, że pokazuje brzydki gest, ale on używa tego palca do grzebania w dziuplach i pęknięciach drzew. Wyciąga nim larwy owadów.
Ponad 100 km na południe od Diego Suarez zaczynają się tereny Rezerwatu Specjalnego Ankarana. Ten typowy dla Madagaskaru wapienny masyw to kraina jaskiń i głębokich kanionów zamieszkanych przez krokodyle.
Przechadzając się po skalistych szczytach tsingy, czuję się jak fakir. Ostre jak brzytwa skalne ostrza wrzynają się w podeszwy butów. Na moment tracę równowagę i ledwie podpieram się ręką, z palców już leci krew. Tsingy w języku malgaskim znaczy „huczeć”, bo po uderzeniu skała wydaje głuchy dźwięk.
Wędrując w buszu, natrafiamy na wyschnięte koryto rzeki, które wyprowadza nas bezpośrednio na krawędź przepaści. Ogromny otwór w ziemi jakby połknął okresową rzekę. Nasz przewodnik zapewnia, że w porze deszczowej woda płynie 30-kilometrowym tunelem, by zakończyć swój bieg bezpośrednio w oceanie. Teraz jest sucho i jeśli tylko mamy odpowiedni sprzęt, możemy tam wejść.
Przypominam sobie, że całkiem niedawno w okolicznych grotach naukowcy odkryli niezwykłą odmianę ślepego krokodyla, więc wolimy nie ryzykować. Wchodzimy za to do groty prawie stumetrowej wysokości znajdującej się bliżej wschodniej części parku. Drogę oświetlamy sobie latarkami czołowymi. Niestety, ich światło nie dociera do sklepienia. Jedynie dzięki serii „strzałów” z mojej lampy błyskowej widzimy, że całe jest pokryte brunatną sierścią tysięcy nietoperzy.
Rozstawiamy namiot. Oczywiście rezygnujemy z tropiku, bo przy temperaturze 30 st. C już moskitiera nad głową ogranicza oddech. Noc. Puszcza pulsuje. Szmery, nawoływania, piski. Trwa polowanie. Wychodzę z namiotu. Trącam jakąś gałązkę i na ramieniu ląduje mi miniaturowy kameleon. Kilka ciekawskich lemurów zasiada na gałęziach dookoła nas, jakby zapominając o celu swej nocnej wyprawy.
Ponownie lądujemy w Tanie i tym razem terenowym wozem wyruszamy w góry na południu wyspy. Po drodze odwiedzamy Park Narodowy Ranomafana („Gorąca Woda”) blisko sławnego z gorących źródeł miasteczka o tej samej nazwie. Robimy przystanek
w drugim co do wielkości mieście wyspy – Fianarantsoa, którego nazwę Malgasze skracają do „Fiana”. W górskich wioskach nie ma sklepów, więc na targu we Fianie zaopatrujemy się w ryż, ziemniaki, makaron i warzywa. W okolicach tego miasta znajdują się plantacje herbaty i winnice.
Z Fiany na wschodnie wybrzeże, do Manakary, jeździ jedyny pasażerski pociąg na wyspie. Tory wiją się w górzystym terenie, przebiegają nad wodospadami i rzekami, chowają się w licznych tunelach, wreszcie kierują ku wybrzeżu Oceanu Indyjskiego.
W wagonie 2. klasy, na którą decyduje się niewielu turystów, można się zapoznać z ludźmi z plemienia Betsileo – specjalistami od uprawy ryżu – i hodowcami bydła z plemienia Bara.
O koło 46 km za miasteczkiem Ambalavao wjeżdżamy do Parku Narodowego Andringitra – najbardziej spektakularnego masywu górskiego na wyspie. W położonych wysoko dolinach znajdujemy widowiskowe wodospady i oderwane od świata wioseczki. To jedyne miejsce na Madagaskarze, gdzie temperatura spada czasami poniżej zera. Andingitra jest prawdziwym rajem dla trekkersów.

Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Liczi - Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna

Wanilia - Madagaskar/ fot.: wikipedia / domena publiczna
Dość łatwy szlak prowadzi na drugi najwyższy szczyt Madagaskaru – Boby (malgaska nazwa Imarivolanitra, 2 658 m n.p.m.), ale prawdziwą atrakcją tego miejsca są ogromne granitowe monolity. Masyw Tsaranoro („Piękna Dziewczyna”) wysokości 800 m, to jedno z największych wyzwań alpinizmu. Został odkryty przez wspinaczy dopiero 12 lat temu. Nieodwiedzana, trudno dostępna dolina szybko zyskała status atrakcji turystycznej – pod Tsaranoro pielgrzymuje dziś coraz więcej podróżników. Powstał tam luksusowy kemping Camp Catta.
Pod kilkoma ścianami masywu znajdują się stare grobowce przodków. Uznawane za fady, są miejscem budzącym strach. Miejscowi od czasu do czasu pracują dla alpinistów jako tragarze, ale żaden nie pójdzie w góry po zmroku. Boją się duchów. Po stromym zboczu wspinamy się pod ścianę zwaną Mitsinjoarivo. Wbudowane pod skałą grobowce obłożone są czaszkami zebu. Wokół leżą dziesiątki starych noszy, na których transportowano ciała zmarłych.
Z kultem przodków jest związany szokujący dla Europejczyka zwyczaj biesiadowania ze zmarłymi. W niektórych plemionach (np. Merina i Betsileo – tam nosi nazwę famadihana) zmarli są co kilka lat wyjmowani z grobu i owijani w nowe całuny. To do bólu dosłowne spotkanie z przodkami ma świadczyć o poszanowaniu i pamięci, jaką rodzina darzy zmarłego. To także okazja do imprezy suto zakrapianej rumem.
W następnych dniach przenosimy się do często odwiedzanego przez turystów Parku Narodowego Isalo. Jego najbardziej popularna atrakcja, La Piscine Naturelle, naturalny basen zasilany przez mały wodospad, jest pełen turystów, dlatego szybko decydujemy się na wycieczkę w dzicz. Po drodze odwiedzamy Canyon des Makis, gdzie mamy okazję zobaczyć lemury, by udać się później na trzydniowy trekking do odludnej Grotte des Portugais.
Wiele ciekawych zakątków Madagaskaru wciąż czeka na swoje turystyczne pięć minut. Na szczęście wiele z nich wymaga zorganizowania prawdziwej ekspedycji, więc tak szybko nie zostaną zadeptane. Wystarczy przenieść się kilka kilometrów od asfaltowej drogi, by wkroczyć w nietknięty cywilizacją ląd. Nie bez powodu Madagaskar bywa nazywany ósmym kontynentem. Jest wielki, różnorodny i żeby go naprawdę poznać, potrzeba nie miesiąca, ale lat.
Wanilia z Madagaskaru
Madagaskar słynie z przypraw, głównie wanilii. Liana ta pochodzi z Ameryki Środkowej. Na Madagaskar trafiła w 1840 r., a dziś wyspa ta daje 80 proc. światowej produkcji ekstraktu waniliowego. Lianę uprawia się na plantacjach, na których konieczne jest odtwarzanie naturalnych warunków, na przykład osłanianie roślin przed słońcem płachtami płótna.
Taka właśnie zacieniona plantacja o powierzchni pół hektara znajduje się w rejonie miasta Ambanja na północy Madagaskaru. Założono ją 5 lat temu, a dostarcza wanilii wyłącznie na potrzeby firmy Chanel. Cały zbiór jest wykorzystywany do produkcji luksusowego kremu Sublimage. Zielone strąki nie są poddawane „klasycznej” obróbce, ale przerabiane w stanie świeżym. Tuż po zebraniu kroi się je na kawałki, a następnie ekstrahuje sok zawierający cenne poliketony.
Arkady Fiedler, czyli życie na Madagaskarze
Przez lata Madagaskar był znany polskiemu czytelnikowi głównie dzięki podróżniczym książkom Arkadego Fiedlera. Autor przebywał na wyspie w latach 1937–38 i 1965–66. Jego pierwsza podróż była tajną misją na zlecenie rządu polskiego, który w okresie międzywojennym poważnie myślał o posiadaniu zamorskiej kolonii. Fiedler wylądował na wyspie w celu zbadania opłacalności śmiałego planu wykupienia Madagaskaru z rąk Francji. Na dłuższy czas zamieszkał we wsi Ambinanitelo na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru, gdzie pojął za żonę jej szesnastoletnią mieszkankę.
Fiedler bardzo się interesował losami hrabiego Maurycego Beniowskiego. Ten konfederata barski wylądował na wyspie w drugiej połowie XVIII w. jako przedstawiciel Francji. Zdobył wschód wyspy i założył kolonię handlową. Mimo wojskowego charakteru podboju, Beniowski wsławił się szczególnie humanitarnym (nietypowym wtedy) podejściem do tubylców. W roku 1776 plemiona ze wschodu i północy wybrały go swoim „Wielkim Królem”. (National Geographic)
Biologiczna różnorodność wyspy sprowadza podróżników z całego świata. Prawie wszystkie gatunki gadów i płazów na Madagaskarze, połowa ptaków i wszystkie lemury to gatunki endemiczne dla wyspy. To oznacza, że na wolności nie występują nigdzie indziej na Ziemi.
Niezwykła gama roślin i zwierząt to efekt odizolowanego położenia. Pierwsi ludzie na Madagaskarze pojawili się „dopiero” około 2500 lat temu. Od tego czasu wyginęło około 30 gatunków ssaków.
W badaniu opublikowanym na łamach czasopisma naukowego „Nature Communications” paleontolodzy z Europy, Madagaskaru
i Stanów Zjednoczonych alarmują: – Jeśli endemiczna fauna i flora Madagaskaru wyginie, nastąpi upadek ekosystemów na wyspie. Będzie to miało dramatyczne konsekwencje dla źródeł utrzymania ludzi w regionie, prowadząc do głodu i masowej emigracji – powiedział współautor badania Luis Lima Valente, starszy badacz w Naturalis Biodiversity Centre w Holandii. Na Madagaskarze żyje obecnie ponad 29 milionów ludzi.
Z podsumowania naukowców wynika, że głównymi czynnikami powodującymi utratę różnorodności biologicznej na Madagaskarze są:
-
zmiana użytkowania gruntów pod rolnictwo,
-
degradacja siedlisk,
-
gatunki inwazyjne,
-
zmiana klimatu,
-
łowiectwo.
Około 40 procent pierwotnej lesistości wyspy zostało utracone w latach 50. XX wieku i 2000 roku. Według oceny Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) w 2020 roku zagrożonych jest - poza innymi ssakami - ponad 100 gatunków lemurów żyjących na Madagaskarze.
Ryzyko wyginięcia unikalnych gatunków zwierząt grozi kryzysem różnorodności biologicznej. Wyjście z niego może potrwać miliony lat. (redakcja)
/ podróże

ARUBA – wyspa szczęśliwa
OPIS I ZDJECIA:: STANISŁAW BŁASZCZYNA
„One Happy Island” – lubią o swoim miejscu zamieszkania mówić Arubańczycy. Ale jak z tym szczęściem jest w rzeczywistości? Pewnie tak jak w życiu – czyli różnie. Jednak to prawda, że na tej karaibskiej wyspie dużo ludzi się śmieje, tańczy i śpiewa. I nie są to tylko turyści ze statków wycieczkowych, czy plażowicze, a przede wszystkim rdzenni mieszkańcy.
A jest ich na wyspie ponad 100 tysięcy. Głównie są to Kreole i Latynosi, którzy stanowią miks różnych ras – w tym Europejczyków, Indian i potomków czarnych niewolników. Jest też kilka tysięcy Holendrów. Warto w tym miejscu wspomnieć, że każdy obywatel Aruby jest jednocześnie obywatelem holenderskim. Wyspa stanowi terytorium autonomiczne, ale wchodzi – wraz z innymi wyspami Antyli Holenderskich – w skład Królestwa Niderlandów, więc jej mieszkańcy są formalnie poddanymi królowej holenderskiej.
Językiem urzędowym na Arubie jest (używany w sprawach formalnych) język niderlandzki, ale jest nim także (używany powszechnie na co dzień) kreolski język papiamento, będący przedziwną mieszanką wielu języków (głównie hiszpańskiego i portugalskiego). Ze zdecydowaną większością mieszkańców można się wszak dogadać po angielsku, gdyż na wyspę przylatują (i przypływają) przede wszystkim Amerykanie (stanowiąc ok. 80% wszystkich turystów odwiedzających Arubę). Obecnie – od czasu, kiedy przestały tu działać rafinerie i podupadł eksport aloesu – turystyka przynosi wyspie największy dochód.
Aruba jest jedną z trzech wysp Małych Antyli, które czasami nazywa się Wyspami Podwietrznymi ABC (Aruba, Bonaire, Curaçao) i jest położona zaledwie 24 km od wybrzeży Wenezueli. A jest to dystans krótszy niż długość wyspy, która wynosi niecałe 30 km. (Jej szerokość to niewiele ponad 8 km.)
Każda z karaibskich wysp jest inna, ale Aruba wyróżnia się wśród nich szczególnie. Choćby tylko tym, że rośnie tu zdecydowanie więcej kaktusów, niż palm, a to z powodu klimatu, który co prawda jest tropikalny i gorący, ale jest jeszcze przy tym półpustynny. Istnieje też różnica bardziej konkretna: Arubę omijają huragany. Za to wieje tu niemal zawsze wiatr (pasat) – bardziej wszak dla ochłody, bo porywisty to on nie jest (chyba, że jesteśmy na wschodnim wybrzeżu wyspy). Pogoda niezbyt zmienia się w ciągu roku, średnia temperatura dnia to 28 °C, zaś ilość dni słonecznych w roku jest tu większa niż na jakiejkolwiek innej karaibskiej wyspie (poza archipelagiem ABC).




Aruba słynie z klimatu, słońca, plaż i nurkowania – i jest to sława zasłużona. Tutejsze plaże są piękne. Największą popularnością cieszą się zwłaszcza dwie, położone w zachodniej części wyspy: Eagle Beach i Palm Beach – szerokie, długie na parę kilometrów spłachetki lądu z pisakiem białym jak cukier, obmywane turkusową wodą Morza Karaibskiego. Jeśli są „popularne” to można się na nich spodziewać sporego tłumu plażowiczów. Przy czym więcej ludzi można spotkać na leżącej bardziej na północ Palm Beach (w rejonie tzw. high-rise, czyli „wysokopiennych” luksusowych resortów w rodzaju Ritz, Marriot, Riu, Hilton…), niż na Eagle Beach (rejon slow-rise, zdominowany przez mniejsze resorty „niskopienne”).
Ta ostatnia była naszą ulubioną plażą. Jakichś szczególnie wielkich tłumów na niej nie było (zwłaszcza spacerując rankiem dzieliliśmy ją z kilkoma zaledwie takimi jak my rannymi ptaszkami). Tutaj też najczęściej kąpaliśmy się i pływaliśmy. Skąd się wzięła nazwa Eagle Beach, to doprawdy nie mam pojęcia, bo orłów tu się raczej się uświadczy. Są za to osobliwe – ale dzięki temu bardzo fotogeniczne – drzewka divi divi: niewiarygodnie powykręcane, chylące się w stronę morza i aż dziw, że do tej pory żywe, bo każdego dnia dotykane i ściskane przez setki ludzi. Drzewka są dwa, ale oblegane jest zwłaszcza jedno z nich, bo każdy chcą zrobić sobie przy nim zdjęcie. (Podejrzewam, że jest to najbardziej obfotografowywane drzewo na Karaibach.)
Są jeszcze inne plaże, wśród których najbardziej znana jest położona na południu wyspy Baby Beach. Jadąc tam można jednak przeżyć szok na widok monstrualnej (opuszczonej i niszczejącej) rafinerii naftowej (ongiś jednej z największych na świecie, przerabiającej ropę naftową przewożoną tu z pobliskiej Wenezueli). Baby Beach znajduje się w sąsiedztwie rafinerii, ale na szczęście nie jest ona z tej plaży widoczna tak bardzo, by komukolwiek zepsuć uciechę z plażowania, opalania się, pływania i kąpieli.
Można powiedzieć, że Aruba to istota o dwóch twarzach. Jedna z nich – ta skierowana na zachód – znaczona jest pięknymi, stworzonymi do wypoczynku piaszczystymi plażami, gdzie morze jest zwykle łagodne i spokojne, a jego woda szafirowa; druga zaś – ta zwrócona ku wschodowi – jest dla tej pierwszej niczym Mr. Hyde dla Dr. Jeckylla: ostre i poszarpane skalne urwiska, smagane szaleńczo przez potężne spienione fale i prawie że sztormowy wiatr (to widok, który robi wrażenie, zwłaszcza jeśli ktoś przyzwyczaił się już do łagodności pierwszego oblicza/osobowości wyspy).
Cóż, być może dlatego ta wschodnia część wyspy wydaje się niektórym z jej gości ciekawsza? Na pewno warto się tam wybrać – nie tylko po to by zobaczyć ten fantastyczny krajobraz i poczuć potęgę morskiego żywiołu, ale również dlatego, że znajduje się tam jeszcze kilka interesujących miejsc.
Najważniejsze z nich to Park Narodowy Arikok – ciągnące się jak okiem sięgnąć wzgórza wulkaniczne pokryte nieprzebytym gąszczem kaktusów (wśród nich wyróżniają się zwłaszcza organowe) i suchokrzewów (typu wilczomlecz mleczny). Są tam nawet jaskinie, wyżłobione przez wodę w skałach wapiennych, powstałych ze spetryfikowanych koralowców (największą i najciekawszą nich Fontein Cave warto zwiedzić). W strefie brzegowej parku znajduje się naturalny basen (Natural Pool), w którym można się kąpać, gdyż jest on od morza – i jego wściekłych fal – oddzielony skalną ścianą. Wielką atrakcją parku był kiedyś most naturalny (Natural Bridge) lecz niestety, runął niedawno pod własnym ciężarem i na jego miejscu zostało tylko skalne rumowisko.
Jest jeszcze kilka innych miejsc, które ewentualnie można na Arubie zwiedzić: latarnia morska California, wulkan Hooiberg, formacja skalna Casibari (z której najlepiej chyba widać prawdziwą, nieturystyczną Arubę), ruiny kopalni złota Bushiribana, farma motyli, plaża flamingów (tam, niestety, bardzo trudno się dostać, a jeżeli już się to uda, to kosztuje to krocie). Ci, którzy nurkują, mają tutaj wiele możliwości – a kto robi to nie tylko z rurką, ale i z akwalungiem, to może u wybrzeży wyspy przeżyć prawdziwą podwodną przygodę, mając do dyspozycji aż siedem wraków (w tym dwa samoloty i robiący największe wrażenie niemiecki okręt SS Antilla, zniszczony
w 1940 roku przez samych Niemców, którzy nie chcieli go oddać w ręce Holendrów). Nie sposób przegapić największego miasta
– a jednocześni stolicy Aruby – Orenjestad (jak dla mnie zbyt upiększonego, z dziwną architekturą przypominającą jakiś pseudo
-kolonialny cukierkowy Disneyland). Trzeba tylko uważać, żeby nie wybierać się do śródmieścia w tym samym czasie, kiedy ze statków wycieczkowych spływają i zalewają miasto tysięczne hordy turystów.
Z tego, co napisałem o rozsianych po wyspie atrakcjach, można chyba wywnioskować, że przebywając na Arubie warto choć na parę dni wypożyczyć samochód (przy czym jazda po terenowych, żwirowo-piaszczystych drogach wschodniej części wyspy, wymaga samochodu z wyższym zawieszeniem – SUV’a, a jeszcze lepiej jeepa z napędem na cztery koła). Jeśli chodzi o nas, to przez cały pobytu na Arubie dysponowaliśmy samochodem, dzięki czemu poznaliśmy wyspę dość dobrze. I muszę powiedzieć, że jej różnorodność bardzo mnie zaskoczyła – pozytywnie, rzecz jasna. Polecam więc przekonać się o tym samemu, ale jeśli ktoś chce spędzić swoje wakacje tylko na plaży, to… voilà!
Jeżeli nie chce się wydawać fortuny na pobyt w hotelu czy resorcie przy plaży, (ceny za noclegi bywają w nich rzeczywiście astronomiczne), to można wynająć jakieś lokum w interiorze wyspy i stamtąd wybierać się na plażę samochodem (wypożyczenie małego samochodu nie jest tu wcale takie drogie). O Arubie mówi się, że wyjazd na nią to kosztowna impreza, ale (z własnego doświadczenia) wiem, że jeżeli zastosuje się ten drugi wariant pobytu na wyspie, to nie wypada to drożej, niż np. wakacje na Florydzie.
Powinienem jeszcze wspomnieć o jedzeniu, które na Arubie jest naprawdę znakomite (całe mnóstwo restauracji serwującej najczęściej owoce morza) ale to trzeba sprawdzić samemu. Dlatego życzę wszystkim Czytelnikom aby mogli się na tej „szczęśliwej wyspie” choć raz w życiu znaleźć, doświadczając jej uroków, piękna i smaków własnymi zmysłami – i na własnej skórze.







/ podróże
Najsłynniejszy pociąg świata
JANUSZ MINCEWICZ

Przed 140 laty, 4 października 1883 roku z peronu paryskiego dworca Gare de l’Est ruszył pierwszy Orient Express, złożony
z lokomotywy parowej oraz pięciu wagonów: bagażowego, restauracyjnego, dwóch sypialnych oraz z wagonu dla obsługi. Orient Express był spełnieniem marzeń Georgesa Nagelmackersa, 38-letniego Belga (zmarł w roku 1905), który siedem lat wcześniej założył firmę o nazwie Compagnie Internationale des Wagons-Lits et des Grands Express Européens (Międzynarodowa Spółka Wagonów Sypialnych i Wielkich Ekspresów Europejskich).
Podróż 2880-kilometrową trasą trwała ponad 80 godzin, a pociąg rozwijał zawrotną jak na tamte czasy prędkość – 80 km/godz.
Pierwsze na świecie wagony z resorami
W jadącym do Stambułu Orient Expressie było czterdziestu zaproszonych przez Belga gości. Należeli oni do francuskiej elity towarzyskiej i intelektualnej. Każdy uczestnik musiał zapłacić aż 500 franków w złocie za udział w tej podróży. Pasażerowie jechali
w warunkach, jakich nie oferował żaden inny pociąg na świecie, bo oprócz przedziałów sypialnych była palarnia, buduar dla dam oraz łazienki wykładane mozaiką. Luksusowego wystroju dopełniały czerwone pluszowe fotele, orientalne dywany i aksamitne zasłony oraz mahoniowa boazeria. Wszystkie wagony, po raz pierwszy na świecie, wyposażono w specjalne resory łagodzące wychylenie podczas pokonywania zakrętów z prędkością 80 km/godz.
Witali monarchowie
Uruchomienie luksusowego pociągu było dużym wydarzeniem medialnym. Pasażerem pierwszego Orient Expressu był Henry Blowitz, korespondent londyńskiego “Timesa”. Dzięki jego relacjom świat mógł śledzić niesamowitą podróż transkontynentalnej kolei. Dziennikarz opisywał wrażenia z wizyt w przedziale restauracyjnym oraz publikował wywiady z monarchami, którzy witali przyjeżdżający do ich kraju pociąg, m.in. z rumuńskim królem Karolem i sułtanem Turcji Abdulem Hamidem II. Jednak luksusowy pociąg nie mogł dowieźć swoich pasażerów do samego Stambułu, bo nie prowadziła tam żadna linia kolejowa. Po przejechaniu przez Strasburg, Monachium, Wiedeń, Budapeszt i Bukareszt dotarł on do leżącego nad Dunajem rumuńskiego miasta Giurgiu. Tam pasażerowie przesiedli się na prom, a po drugiej stronie rzeki wsiedli do zwykłego bułgarskiego pociągu, który dowiózł ich do Warny. Z Warny statkiem przepłynęli do Turcji. Mimo tych niedogodności Orient Express zrobił furorę. Szczególnie chętnie korzystali
z nowego połączenia zamożni Brytyjczycy. Wkrótce, wraz ze wzrostem zamożności, dołączyli do nich też Niemcy, Amerykanie
i Francuzi.
Od roku 1906 także do Wenecji
Pociąg stał się ulubionym środkiem transportu koronowanych głów, które często podróżowały osobnymi wagonami dołączanymi do podstawowego składu. Car bułgarski Borys III ponoć osobiście pokierował Orient Expressem, kiedy ten przejeżdżał przez jego kraj. Możni tego świata podróżowali pociągiem tym chętniej, że trasę cały czas udoskonalano. Pod koniec XIX w. ostatecznie połączono torami Stambuł z Europą i do stolicy tureckiej można już było dojechać bez przesiadek. Po otwarciu w 1906 r. szwajcarskiego tunelu Simplon (wówczas najdłuższego na świecie) firma Compagnie des Wagon-Lits uruchomiła nową trasę, właśnie przez Simplon
i Wenecję. Dla podróżujących do szalenie modnej wówczas Wenecji Anglików było to właściwie jedynie połączenie. Kursujące na różnych trasach Orient Expressy przeżywały wtedy swój największy rozkwit. Kabiny Orient Expressu miały toaletki z umywalkami. Podczas podróży goście byli przez cały czas pod opieką hostess, stewardów i kelnerów. Kiedy jedli śniadanie, ich przedziały były przystosowywane do podróży dziennej. W trzech wagonach restauracyjnych serwowano dania m.in. wykwintnej kuchni francuskiej, a do dyspozycji pasażerów była bogata karta win. Wszystko podawano na srebrnej zastawie i w kryształowych szkłach. Na kolację należało się ubrać się w marynarkę i krawat lub smoking. Dewizą ubioru dziennego była “niewymuszona elegancja”. Podczas zwiedzania miast na trasie podróży pasażerowie mieszkali w luksusowych hotelach.
Zwieszenie broni w Orient Expressie
Złotą epokę pociągu przerwała na cztery lata I wojna światowa, która zakończyła się w 1918 r. w… wagonie Orient Expressu. To właśnie na pokładzie pojazdu nr 2419 podpisano w Compiègne zawieszenie broni z Niemcami. W okresie międzywojennym znów kursowały luksusowe pociągi. Ostatni regularny kurs Orient Expressu na trasie Paryż-Stambuł miał miejsce 19 maja 1977 roku. U kresu istnienia legendarnego pociągu podróżowali nim głównie tureccy gastarbeiterzy i zwykli turyści. Kiedy w maju 1977 r. wyruszał w swój ostatni kurs do Stambułu, nie miał nawet wagonu restauracyjnego. Jednak pociąg pod nazwą Orient Express kursował dalej na trasie Paryż-Bukareszt, która w 2001 r. została skrócona do Wiednia, a w czerwcu 2007 r. do odcinka Strasburg-Wiedeń. Oficjalnie Orient Express zakończył swój żywot w grudniu 2009 roku, ale nadal po Europie kursują różne pociągi nawiązujące do historycznego protoplasty.
Podróż za 14 tysięcy euro
W 1982 roku angielski milioner James Sherwood założył prywatną spółkę Venice-Simplon Orient Express, która odkupiła od przewoźników wagony z lat 20. i 30. XX wieku i je pieczołowicie odrestaurowała. Każdy wagon był odbudowywany przez 23 tysiące godzin. Odnowa kosztowała aż 11 milionów funtów. 25 maja 1982 roku nowy Orient Express wyruszył na trasę Londyn-Wenecja. Bilet na ten kurs kosztował 1200 funtów. Z uwagi na brak zgody kolei francuskich na użytkowanie starej nazwy Orient Express zmieniono ją na Venice-Simplon Orient Express. Obecnie firma Venice-Simplon Orient Express uruchamia kilka różnych połączeń, między innymi Londyn-Rzym. Możliwa jest również przejażdżka prawie oryginalną trasą Orient Expressu z Paryża przez Budapeszt i Bukareszt do Stambułu. Oferta firmy Venice Simplon-Orient-Express skierowana jest do bardzo zamożnych turystów. Klasyczna podróż na trasie Paryż-Stambuł w eleganckiej kabinie dwupokojowej kosztuje ponad 14 tysięcy euro za osobę. W zeszłym roku Polacy mogli się wybrać w podróż Orient Expresem na trasie Wenecja-Kraków-Drezno-Londyn, która kosztowała 7270 euro.
Pociąg w literaturze i filmie
Orient Express był opisywany w literaturze. Najbardziej znaną książką jest słynny kryminał Agathy Christie “Morderstwo w Orient Expressie”. Jej bohaterami są podróżni z różnych krajów: belgijski detektyw Hercules Poirot, rosyjska księżna Dragomiroff, węgierski hrabia Andrenyi z żoną, włoski przedsiębiorca Foscarelli, brytyjski pułkownik Arbuthnot i ofiara – zamożny Amerykanin Ratchett. Są tam jeszcze Szwedka, Francuz i Niemka. Choć wydarzenia w książce są oczywiście fikcją, to sam przekrój towarzystwa, ekskluzywnego i miesznego narodowościowo, daje obraz pasażerów, jacy na ogół podróżowali tym luksusowym pociągiem. Inna książka o Orient Expressie to “Pociąg do Stambułu” Grahama Greene’a. Orient Expressem podróżował nawet słynny James Bond
w fimie zatytułowanym “Pozdrowienia z Moskwy”. (log24)
/ podróże
Pustynia nikogo nie oszczędza
IZA KLEMENTOWSKA
Zdjęcia: domena publiczna

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna
Ciemnobeżowy budynek łatwo przeoczyć. Z daleka, gdy schodzi się z zasypanych piaskiem skalistych gór, wygląda na plamę cienia. Jakby nad kawałkiem pustyni w okolicy Twentynine Palms w Kalifornii zawisł kwadratowy statek kosmiczny. Wydaje się, że go nie ma. Ukryty między jeszcze mniej widocznymi, bo w kolorze piasku, niewielkimi, pustymi domami, staje przed oczami dopiero, gdy podchodzi się bliżej. Wygląda trochę jak bunkier.
Wiatr tego dnia wiał lżej, jakby chciał dać odpocząć sobie i ziemi przeczesanej piachem w każdym możliwym kierunku. Przez ponad dwa tygodnie nieustającej pustynnej burzy nie ruszyłam się z domu nawet na krok. Telewizor przestał działać, radio wychwytywało tylko zawiłe fale dźwiękowe, których nijak nie mogłam odczytać, jakby nadawali je kosmici. Do najbliższych sąsiadów było jakieś dziesięć minut jazdy samochodem. Jednak ruszać gdziekolwiek było nie do pomyślenia i zupełnie bez sensu. Świat na zewnątrz zamienił się w wirującą kulę piasku, której nie sposób umknąć. Dom lekko trzeszczał przy silniejszych podmuchach wiatru, dach łopotał jak żagiel, a szyby drżały, wibrując cichutko w tonacji C-dur. Telefony komórkowe na próbę połączenia reagowały pustym, pojedynczym sygnałem, który zanikał w sekundę. Stacjonarny szumiał na wzór radia, aż w końcu ucichł zupełnie na tyle, że można było usłyszeć własne krążenie krwi w uszach. Wyglądałam przez okno w poszukiwaniu jakiegokolwiek kształtu, który nie przypominałby ziarenka piasku. Ale im mocniej wpatrywałam się w widok za szybami, tym bardziej wzmagała się szarobeżowość przestrzeni i nieba. Ziemia stała się królestwem piasku.
Już po trzech dniach powietrze w domu zaczęło drapać gardło, na którym osadzała się cieniutka warstwa pyłu. Płukałam je co godzinę, aż w końcu dotarło do mnie, że woda pochodzi z ogromnego zbiornika stojącego na dachu i nie wiadomo tak naprawdę, ile jej jeszcze zostało i na jak długo piasek objął świat we władanie. Przecierałam oczy chusteczką higieniczną, którą strzepywałam później na podłogę, aż zrobiła mi się w pokoju niewielka plaża. To samo robiłam z pościelą. Próbowałam spać pod nią, żeby nie wdychać pyłu przedzierającego się przez szczeliny we framugach okien, ale i tak rano budziłam się z zapchanym nosem.
Piasek w powietrzu zagarnął całe światło, które dochodziło z zewnątrz. Prześwity słoneczne były tak rzadkie i migawkowe, że nie nadążałam cieszyć się ich kilkusekundowym trwaniem. Po tygodniu przyzwyczaiłam się do ciemności, a kiedy w końcu padła elektryczność, brak światła nie przeszkadzał mi zupełnie. Kładłam się spać i wstawałam na wyczucie. Zegary stanęły.
Coś uparcie starało się mnie obudzić. W końcu dotarło do mnie, że nie słyszę ani wiatru, ani piasku rysującego ściany domu, a smużka słońca pada na moje łóżko przez drewniane żaluzje.
Tamtego poranka coś uparcie starało się mnie obudzić. Mrużyłam oczy przez dłuższą chwilę, jeszcze nie do końca przytomnie,
i w końcu dotarło do mnie, że nie słyszę ani wiatru, ani piasku rysującego ściany domu, a smużka słońca pada na moje łóżko przez drewniane żaluzje. Podciągnęłam je do góry. W powietrzu wirowały jeszcze pojedyncze ziarenka, migocząc w świetle jak cekiny, ale znowu można było zobaczyć pustynię na przestrzał dobrych kilku, jeśli nie kilkunastu kilometrów. Nie wiem, jak długo stałam w oknie, wsłuchując się w ciszę. Była to cisza z rodzaju tych pustych, nawet niebrzęczących w uchu. Nie wiedziałam, która jest godzina, ale domyśliłam się po słońcu, które jeszcze nie zdążyło zawędrować do połowy znowu – znowu! – błękitnego nieba. Wyszłam z pokoju
i usiadłam, zwracając twarz w stronę rozsuwanych drzwi, wychodzących najpierw na podwórko, później na pustynię, i zaczęłam wpatrywać się w jeden punkt. Zazwyczaj była nim jedyna palma w okolicy, rosnąca strzeliście i prosto, jakby ktoś włożył jej w pień żelazny drut. Teraz, pochylona w lewo, zwisała swoim liścianym pióropuszem tuż nad drewnianą komórką z narzędziami, jakby chciała do niej zajrzeć. Brak dachu, który zatrzymał się na bambusowym ogrodzeniu kilkanaście metrów dalej, tylko temu sprzyjał.
Wyszłam na zewnątrz. Ratanowe krzesła i stolik zniknęły sprzed domu, musiały przefrunąć przez ogrodzenie. Próbowałam ruszyć przesuwną bramę, ale ani drgnęła. Najpierw musiałam odgarnąć zwały piachu, ale im bardziej go wymiatałam, tym więcej przybywało go z drugiej strony. Wspięłam się w końcu na bramę i skoczyłam prosto w wydmę. Utwardzonej drogi nie było widać, dookoła istniał tylko piasek. Nawet nieliczne uschnięte rośliny wywiało nie wiadomo dokąd. Krajobraz był jednolity, uczesany piachem.
Wiał lekki wiatr, który w pierwszym odruchu wzbudził we mnie lęk, że to jeszcze nie koniec burzy, jednak postanowiłam pójść na spacer. Szkielety paru domów, które wcześniej mijałam od czasu do czasu, teraz leżały złożone jak kartony po rozpakowaniu. Inne budynki trwały, pozbawione tej czy innej zwisającej wcześniej części – okna, drzwi, okiennic. Poszłam w stronę gór na horyzoncie, bo był to jedyny punkt, do którego mogłam się teraz odnieść. Pustynia stała się miękka, pęknięcia w ziemi zasypał piach i szłam jak po plaży, zapadając się lekko. Dotarłam w końcu pod wzgórza, które zazwyczaj były w kolorze szarosinym, a teraz – obsypane łachami piachu jak orkiszowe ciasto cieniutką kruszonką. Odwróciłam się i spojrzałam na dolinę. Przejrzystość powietrza aż mnie zdumiała.
I wtedy w oddali zobaczyłam ciemniejszą, kwadratową plamę na horyzoncie. Słońce było mniej więcej w zenicie, ale nie czułam gorąca. Przeciwnie, pozwalałam promieniom wnikać w skórę, która wyraźnie stęskniła się za naturalnym światłem.

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna
Ktoś ty?
Kilka dni później chwyciłam za klamkę ciężkich, żelaznych drzwi, przy których na ścianie wisiała ledwo widoczna tabliczka z prawie nieczytelnym napisem „Centrum Pomocy/Centrum Seniora”. Zdziwił mnie brak zwałów piachu, który parkował przy każdej przeszkodzie, jaką napotykał na swojej drodze. Miasto wciąż było zasypane po burzy, a ten budynek wyglądał, jakby pojawił się tuż po niej lub włączył specjalną przeciwpiaskową barierę ochronną. Drzwi ustąpiły z cichym dźwiękiem zassania, jakbym otwierała długo zamkniętą kapsułę ratunkową. Na ścianie z ogłoszeniami tuż przy wejściu przeczytałam:
„Stan Kalifornia zabrania:
– świń każdego rodzaju: dużych, małych, wietnamskich;
– węży powyżej sześciu stóp długości;
– zwierząt jadowitych;
– koni, chyba że uzyska się specjalne pozwolenie”.
Oraz:
„Procedury w przypadku trzęsienia ziemi:
1. Nie panikuj. Najlepiej schroń się pod stołem i zostań tam, dopóki nie ustanie trzęsienie. Połóż się co najmniej piętnaście stóp [około 4,5 metra – przyp. red.] od okna.
2. Po ustaniu trzęsienia sprawdź swoje obrażenia. Udziel pierwszej pomocy, jeśli w twoim otoczeniu są ranni. (…)
4. Zadzwoń na 911 tylko w przypadku pożaru lub konieczności wezwania pomocy medycznej.
5. Opuść budynek. Udaj się w bezpieczne miejsce i sprawdź linie energetyczne oraz czy ściany nie są popękane. (…)
7. Uprzątnij zniszczone przedmioty w pobliżu głównego źródła zasilania. W większości budynków znajduje się na wschodniej ścianie, w holu pomiędzy pokojami.
8. Woda – usuń ją z przejścia przed domem. Gaz – wyłącz główny zawór.
9. Ponowne wejście do domu nie jest wskazane, dopóki straż pożarna nie udzieli pozwolenia”.
Procedur w przypadku burzy piaskowej nie było.
– Ktoś ty? – spojrzały na mnie bladoniebieskie oczy mężczyzny, zarośniętego, jak to tylko możliwe. Jego broda i włosy zostawiały niewiele miejsca dla skóry twarzy. Nie byłam w stanie zobaczyć jego ust. Przekrzywiona głowa leżała mu na prawym ramieniu, jakby odpoczywając. Miałam wrażenie, że cały jest beżowy – od zakurzonych butów traperów, przez koszulkę i spodnie w jasnobrązowym odcieniu, aż po czubek głowy. Szyja gubiła się pod gęstym zarostem.
– Ktoś ty? – spytała kobieta z węzłem na głowie przypominającym ptasie gniazdo. Gęste, niegdyś zapewne rude, a teraz niemal zupełnie siwe włosy nie dawały rady utrzymać się same w koku. Błękitne oczy świdrowały mnie, a bezzębny uśmiech, którym mnie obdarzyła, wyglądał na nieco przymuszony, jakby domalowany.
– Ktoś ty? – kolejne błękitne oczy patrzyły na mnie zza okularów w rogowej oprawce. – Bum, bum, bum – powtarzał mężczyzna ze sporym brzuszkiem rozciągającym koszulkę z literą „S” Supermana. Miał na głowie aztecką czapkę, a na nogach – kalosze. Kolebał się z jednej stopy na drugą, jakby był wahadłem zegara.
– Ktoś ty? – czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia. Spod kapelusza przypominającego konfederacki spoglądały na mnie znowu błękitne oczy, zaciągnięte lekką mgiełką. Mężczyzna ubrany był w płaszcz o kroju surduta i kowbojki.
– Ktoś ty? – kruczowłosa kobieta sięgająca mi niewiele ponad ramię miała na sobie rajstopy kabaretki, skórzaną minispódniczkę oraz sandałki na obcasie. Palce stóp wyzierały przez oczka rajstop. Bardzo ciemny makijaż oczu jeszcze mocniej wydobywał niebieski kolor tęczówek. Uśmiechała się na krwistoczerwono, szminka odznaczała się jej na zębach.
– Ktoś ty?
– Ktoś ty?
– Ktoś ty? – rozlegało się wokół mnie coraz gęściej i zanim się spostrzegłam, byłam otoczona przez kilkanaście osób. Poczułam nagły lęk. Odwykłam od tłumów, a ten napierał na mnie swoją ciekawością. Z jednej strony cieszyłam się, że widzę innych. Z drugiej – nie wiedziałam, kim są. Tym bardziej, że wszyscy, ale to wszyscy mieli tu błękitne oczy. Wzbudzało to niepokój.
– Lunch! – usłyszałam głośny krzyk. Na drugim końcu sali potężna kobieta o długich, siwych włosach podpierała się pod boki. – Lunch, kochani, zostawcie ją. Jedzenie wystygnie. – I zniknęła w pokoju znajdującym się za największą salą, w której stało ze trzydzieści stolików.
Otaczający mnie ludzie powoli się rozstąpili i zasiedli na swoich miejscach, zostawiając mnie samą. Mogłam odetchnąć.

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna
Chick
Skąd masz taką jasną skórę? – ktoś dotknął mojego ramienia, pociągając lekko za włoski na przedramionach. Szyja mężczyzny była zgięta mocno w prawo, jakby któregoś dnia przechylił głowę i świat bardziej spodobał mu się z tej perspektywy. Ogromne błękitne oczy chowały się pod powiekami, których skóra zdawała się być podwójna, jakby jedna warstwa nie wystarczała, by ochronić je przed słońcem i pustynnym kurzem. Powoli zaczynałam podejrzewać, że jedynym wyznacznikiem, który pozwalał przebywać w Centrum, był kolor oczu.
– Jestem Chick, ale czasem wołają na mnie chicken [ang. „kurczak”, ale też „tchórz” – przyp. red.] – wzniósł oba ramiona do góry
i zatrzepotał nimi jak kurczak. – Ko-ko-dak! Ko-ko-dak! – Chick wziął mnie za rękę i zaprowadził do stolika. Wyjął z mojej dłoni maskę przeciwgazową, którą wcześniej bezwiednie podniosłam ze stołu obok. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś przyszedł tu z nią na twarzy, chroniąc się przed wszędobylskim piaskiem. Chick położył ją na stoliku, kręcąc głową i cmokając. Krótkowłosa kobieta
z niebieskimi oczami od razu wstała i, rzucając mi niechętne spojrzenie, odsunęła krzesło gwałtownym gestem. – Mówili na mnie chicken już w szkole, chociaż nigdy niczego się nie bałem. Byłem po prostu słaby, chucherko. Byle podmuch i się przewracałem. Mówili też na mnie chickenshit [ang. „kurze gówno”, ale i „tchórz” – przyp. red.] i że nie jestem zbyt mądry. Nie rozumiałem, dlaczego tak o mnie mówili. Byłem, jaki byłem. Ale moja młodsza o dwa lata siostra Lolly broniła mnie przed kolegami. „Dlaczego mu dokuczacie? Mój brat jest najmądrzejszy na świecie. Kocham go!” – tak na nich krzyczała. A nawet nieraz się za mnie biła
z chłopakami. Bo mnie wyzywali. Och, jak ja ją kochałem! Ciągle ją kocham, chociaż od jej śmierci minęło już chyba sześćdziesiąt lat. Miałem też starszą siostrę, Alice, i też ją kochałem, ale to Lolly była moim aniołem.
– Codziennie chodziliśmy razem do szkoły i wygłupialiśmy się – dodał. – Nie ma to jak ponad cztery mile [prawie 6,5 kilometra – przyp. red.] porannych wygłupów na pustyni przed lekcjami. Często się przez to spóźnialiśmy i musieliśmy siedzieć później za karę po zajęciach. Bywały dni, że wracaliśmy do domu już po ciemku. Nie było latarek, nie wolno nam było mieć zapałek, ale mieliśmy siebie. Wiedziałem, że gdy jestem z Lolly, żaden kojot się do nas nie zbliży. I tak było. Widzieliśmy ich oczy jak świecące punkty w ciemności, ale żaden nigdy nie podszedł.
– Kiedy nie było szkoły, chodziliśmy ukryć się przed całym światem i pustką pustyni do oazy Fortynine Palms – kontynuował Chick.
– Byłaś tam już? Musisz pójść! To tam jest życie! Dla nas to było czyste szczęście. Mogliśmy być tylko ze sobą i tym życiem dookoła,
i nikt nas nie wyzywał. Mogliśmy oddychać tam czystym, niezakurzonym powietrzem i krzyczeć do woli, aż do zakrztuszenia się ze śmiechu. W domu, szkole i miasteczku zawsze mieliśmy być cicho, jakby była to zbrodnia, że jest się dzieckiem, które chce się bawić. Bo zamiast zabawy powinniśmy raczej pracować w ogrodzie, a przynajmniej próbować cokolwiek wyhodować. „Macie dbać o każdą roślinkę, każdego ziemniaka, każdą marchewkę i cebulkę, jakby to były wasze własne ręce” – mawiała nasza mama, a ojciec świstał nam nad głową batem dla koni, kiedy nie chcieliśmy kopać w spękanej ziemi ogródka. Wtedy tego nie rozumieliśmy, chcieliśmy tylko się bawić i wygłupiać. I chronić siebie nawzajem.
Cieszyło mnie, że ludzie będą jedli potrawy na talerzach, które dla nich wyczyściłem. Czułem się przez to potrzebny.
– Mieć siostrę taką jak Lolly było dla mnie błogosławieństwem – podkreślił. – I pewnie dlatego, że była takim dobrym aniołem, Pan Bóg zabrał ją do siebie szybko. Miała osiem lat, kiedy zmarła na zapalenie płuc. Chorowała też na cukrzycę, co pewnie tylko przyśpieszyło jej odejście. Jak ja płakałem! Co noc ją do siebie wołałem, żeby mnie zabrała do nieba. Ale najwidoczniej jeszcze tam nie jestem jej ani Bogu potrzebny. Po jej śmierci chodziłem do szkoły tą samą ścieżką i udawałem, że ona idzie obok i śmieje się, jak zwykła się śmiać. Wyobrażałem ją sobie tak często, że zacząłem ją widzieć. I tak już zostało. Ona ciągle jest przy mnie. Nawet teraz. Siedzi tu obok, widzisz? – wskazał na puste krzesło po lewej stronie. – Jeśli jeszcze nie widzisz, to niedługo ją zobaczysz. Tu wszyscy wszystko widzą, nawet to, zdawałoby się, co niewidzialne. Pustynia zmieni ci mózg, zmieni postrzeganie, poczekaj jeszcze trochę, to zobaczysz.
– Zachciało mi się innego życia niż to tutaj, wyobrażasz sobie? – opowiadał Chick. – Wyjechałem do kuzyna w Santa Fe i układałem towar w sklepie z alkoholem. Zamieniłem zmywanie naczyń w restauracji na sklep z whisky, ginem i wódką. Brakowało mi Lolly, pustyni, zmywania naczyń. Nawet tego kurzu, który osiada wszędzie. Możesz powiedzieć, że układanie towaru na półkach i zmywanie to takie nudne zajęcie. Nietwórcze. Bez przyszłości. Ale byłem szczęśliwy, patrząc, jak brudne talerze dzięki mnie stają się znów czyste i błyszczące. Cieszyło mnie, że ludzie będą jedli potrawy na talerzach, które dla nich wyczyściłem. Czułem się przez to potrzebny.
– Ludzie mówią, że jestem głupi, niedorozwinięty, że coś mam w głowie nie tak i nie po kolei – wyznał. – Może tak jest, ale ja widzę szczęście i wartość we wszystkim, co robię. Nie było w moim życiu ani jednego dnia, w którym nie byłbym szczęśliwy. Po śmierci Lolly płakałem, ale odkąd ją na nowo odzyskałem, każdy dzień to czysta radość. Rano wstawałem, szedłem przez pustynię kilka mil do restauracji tutaj, widzisz, naprzeciwko. Wtedy nazywała się inaczej, mój Boże, teraz nawet nie pamiętam, jak się nazywała. Zmywałem naczynia aż do zamknięcia, z przerwą na posiłki i śmiech z kolegami w kuchni, i po zmroku, jako ostatni, zamykałem knajpę i tą samą drogą wracałem do domu. Już z latarką. I tak przez czterdzieści lat na okrągło. Z Lolly przy moim boku.
Chick wstał nagle z krzesła, zabrał maskę i poszedł do innego stolika, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Po chwili zobaczyłam, że założył maskę na twarz. Ludzie wciąż jakby się gdzieś spieszyli, chociaż nie wychodzili z Centrum. Dwadzieścia osób przechodziło szybko od stolika do stolika, niespodziewanie zawracając z obranej drogi i potrącając jedna drugą. Niektórzy docierali do drzwi wyjściowych, by jeszcze szybciej spod nich zawrócić i usiąść na krześle jedynie na kilka sekund. A potem znowu w ruch, znowu dookoła stołu, całego rzędu stołów, od człowieka do człowieka. Mówili teraz jeden przez drugiego, harmider panował jak na dworcu. Przesuwali swoje walizki i plecaki z miejsca na miejsce, jakby istniała jakaś niewidoczna dla mnie kolejka do czegoś, do jakiegoś pojazdu, który miałby ich zabrać gdzie indziej. (...)

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna
Steven
Ktoś od razu przycupnął z ciężkim westchnieniem przy moim stoliku. Mężczyzna w brudnogranatowych dżinsach i bordowym golfie patrzył przed siebie w ścianę naprzeciwko, a jego usta mówiły coś niemo. Położył duży, à la wojskowy worek na podłodze, obok niego mały plecak. Nie zdjął tylko niewielkiej torebki nerki, przepasanej nie w pasie, lecz w poprzek ciała. Biodra miał przewiązane granatową bluzą z kapturem.
Mimo całego harmidru i chodzących wkoło ludzi bingo trwało w najlepsze. Przy stoliku obok siedział mężczyzna ze znakiem Supermana i co chwila krzyczał: „Bum!”. Ten, który się do mnie dosiadł, nie reagował. Ani na „bum”, ani na kolejne liczby odczytywane przez prowadzącego grę. Jego tablica do bingo była niewzruszona jak on. Przed nim wciąż leżał lunch: na plastikowej tacce w osobnych przegródkach spoczywały kawałki kurczaka w sosie, ryż, brokuły i fasolka szparagowa. Jedynym elementem, który się ruszał, była galaretka, czerwona, mała górka na skraju tacki. Mężczyzna w końcu się przeżegnał, odmówił niemo modlitwę, wysypał sól za siebie i zaczął jeść. Drobne kąski dzielił na jeszcze mniejsze, powoli je przeżuwał i za każdym razem zamykał błękitne oczy. Kiedy skończył jeść, uśmiechnął się.
– Dziękuję, jestem Steven – wyciągnął do mnie drobną dłoń, nieproporcjonalną do całego ciała. Obie z krótkimi, obgryzionymi paznokciami wyglądały jak dłonie dorastającego chłopca. – Nie wiem, jak długo zniosę to czekanie. – Czekanie? – spytałam, a on przewrócił oczami i cmoknął zniecierpliwiony. – Na wyrok czekam, na decyzję sądu. Dom mi zabrali. Rozumiesz? Mówili: „Nie zapłacisz, to nie masz domu”. Ale jak miałem płacić, gdy mnie zwolnili z roboty? Niemal cały kredyt na dom spłaciłem. Nie chciałem wiele. Ot, zwykły, mały, parterowy domek dla mojej dziewczyny i mnie, trzy pokoje, z ogródkiem od strony kuchni. Kocham jeść – trącił palcem niezjedzoną jeszcze galaretkę. – Było dobrze, dopóki nie uszkodziłem ręki, widzisz? – Długa szrama szła od łokcia po nadgarstek prawej ręki. – Pręt z sufitu, który skrobałem, wszedł mi pod skórę, jak ramię w rękaw. A potem ponad dwa miesiące nic nie mogłem robić. Dla fachowca jak ja to tragedia. Zlecenia odleciały, zniecierpliwieni klienci znaleźli kogoś innego. A żyć trzeba było. Nie jest łatwo żyć pół-Meksykaninowi w Los Angeles. Że niebieskie oczy mam, się dziwisz? – Steven wzruszył ramionami. – Tu każdy tak wymieszany, że czasem trudno się dowiedzieć, jakiej krwi mamy najwięcej. Najpierw zabrali mi dom, potem odeszła dziewczyna,
a później zmarł mój pies. Zapakowałem swój dobytek w worek, najważniejsze rzeczy oraz lekarstwo na nadciśnienie, i ruszyłem
w drogę. Na początku spałem po przyjaciołach. Szybko się zorientowałem, jacy to przyjaciele. Po tygodniu, dwóch pytali, kiedy się wyniosę. Pakowałem się wtedy od razu i znikałem. „Jedź na pustynię, tam coś znajdziesz” – doradził mi jeden z nich.
Bywały dni, że nie spotkałem nawet jednej osoby, jednego zwierzęcia, jakby wszystko wymarło. Mój azyl stał się moim więzieniem.
– Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to pustynia, wtedy jeszcze nie było, jak teraz jest. Poszedłem więc w jej kierunku, nie mając pojęcia, co mnie czeka. Ale było mi wszystko jedno. Wszędzie już spałem: w jaskiniach, pod drzewem, w namiocie z koca. I każdego dnia szukałem pracy. Czasem ją miałem, czasem nie. Nie każdą pracę mogłem wziąć. Po wypadku wiele się zmieniło – Steven poruszył małym palcem u prawej dłoni i dopiero wtedy do mnie dotarło, że musi mieć uszkodzone nerwy. – Nie zrosła się dobrze. Wiesz już, jak wygląda noc na pustyni? Najpierw nie słyszysz nic poza ciszą, potem słyszysz wiatr, a później dociera do ciebie nawet szmer poruszającego się muszego skrzydełka czy ździebeł suchej trawy. Uszy wychwytują, jak się ze sobą stykają, jak szeleszczą między sobą, jak podgryza je żuczek pustynny. Nagle dochodzi do ciebie, że pustynia nie jest pusta, że jest na niej życie. Że to prawdziwa metropolia stworzeń, o których nie miałaś pojęcia. A potem te stworzenia zaczynają cię kąsać i rano budzisz się cała w bąblach,
i modlisz się o to, żeby ugryzienie nie pochodziło od jadowitego węża. Wytrzymałem na pustyni tydzień. Codziennie chodziłem na stację benzynową się myć i dezynfekować rany. Teraz mam pytanie do ciebie. Czy jest kradzieżą, kiedy używasz na miejscu spreju dostępnego w sklepie? Bo wziąłem z półki sprej i schowałem go za jedną z muszli klozetowych w toalecie. Ulga jest po nim tylko na chwilę. Potem wszystko, całe swędzenie wraca i drapie się człowiek przez cały dzień.
– Któregoś dnia, to było lato, uznałem, że nie dam rady tak dłużej żyć – opowiadał. – Że prędzej robaki zjedzą mnie żywcem, niż doczekam się decyzji sądu. Nie chciałem wracać do Los Angeles i zostać kolejnym bezdomnym, którym każdy gardzi. Ruszyłem przed siebie jeszcze dalej w pustynię i odkryłem, że są na niej opuszczone domy. To był raj. Nie zastanawiałem się, dlaczego domy są puste, dlaczego mieszkańcy z nich zrezygnowali: zmarli, czy po prostu je opuścili. Często znajdowałem jeszcze w szafkach puszki z zupami,
z fasolą lub kiełbaskami w przeróżnych sosach. Ten mój znaleziony domek był w kolorze białym. Cementowy. Z kominkiem, który robił za kuchnię. Najpierw zapukałem do drzwi, bo wyglądał, jakby ktoś w nim mieszkał. Czyste ściany na zewnątrz, czysto w obejściu. Tylko ten dziecięcy rowerek bez koła nie dawał mi spokoju. Rzucony kilka metrów od wejścia, z oponami, z których już dawno zeszło powietrze. Zapukałem. Nikt mi nie otworzył, więc naparłem na drzwi, myśląc, że są zamknięte na amen. Ale poszło gładko jak masło, klucz był wepchnięty w dziurkę od środka. Postanowiłem poczekać na właściciela, bo słońce topiło opony roweru i niemal słyszałem skwierczenie. Taki był upał. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak zaczyna się koniec. Siedziałem na krześle przy stole i niczego nie ruszałem. Dopiero gdy słońce zaczerwieniło się nad horyzontem, dostrzegłem na wszystkim kurz. Warstwa pyłu, który w opadającym świetle wyglądał jak wata lub otulina. Otworzyłem szafkę, wziąłem puszkę z fasolą w sosie pomidorowym, zapaliłem drewienka
w kominku i po godzinie, już syty, położyłem się spać. Nikt mnie nie niepokoił. Postanowiłem zostać. Bez prądu, bez bieżącej wody, bez sąsiada. Tylko sam ze swoimi myślami. Wiedziałem, że w sądzie decyzja będzie dopiero za miesiąc, więc spacerowałem po Wonder Valley [wyludniona osada, położona kilkanaście kilometrów od Twentynine Palms – przyp. red.] przez ten czas.
– Bywały dni, że nie spotkałem nawet jednej osoby, jednego zwierzęcia, jakby wszystko wymarło – kontynuował. – Mój azyl stał się też moim więzieniem. Wiedziałem, że nie mogę się ruszyć zbyt daleko. Wody miałem tylko tyle, co w zbiorniku stojącym na tyłach domu. Studnia pachniała jedynie piaskiem, myłem się co trzeci dzień, bo i tak nikogo nie było. Śmierdziałem więc sobie, jak chciałem. A lato tego roku było wybitnie upalne. Czułem, że coś się zmienia, tylko nie potrafiłem wychwycić co. Iść gdziekolwiek w ten skwar nie było sensu. Siedziałem w domu i z nudów zacząłem widzieć innych ludzi, a potem słyszałem głosy. Rozmawiałem więc z nimi, dotykałem własnego cienia i patrzyłem, jak rządki puszek znikały z każdym dniem. Zacząłem kłócić się o jedzenie z własnym cieniem. „Jesz więcej niż ja, a powinniśmy dzielić wszystko na dwóch” – mówiłem. Kiedy zjadłem ostatnią puszkę, długo patrzyłem w dno. Zrozumiałem, czemu chata stoi pusta. Spakowałem się, zamknąłem domek na klucz, schowałem go do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak blisko jestem Twentynine Palms, na spacerach nigdy wcześniej nie dotarłem do miasteczka, musiałem wybierać nie te kierunki, co trzeba.
Mężczyzna wstał, poprawił przepasaną nerkę, zabrał worek i mały plecak, zasalutował mi i zniknął w toalecie. (...)

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna
Robin
Zaczęłam się zastanawiać, czy cały ten budynek nie istnieje jedynie w mojej głowie. Czy to nie aż tak mocno namacalna fatamorgana, która chce przypominać świat? Pewnego rodzaju wspomnienie, nawet nie moje własne? Bo widok tak wielu osób naraz na jednej przestrzeni, po tak długim czasie, w dodatku w miejscu, w którym graniczy z cudem spotkać drugiego człowieka, wydawał się snem. Zastanawiałam się, skąd się wzięli wszyscy ci ludzie. I gdzie byli wcześniej, że ich nie widziałam?
– Pustynia robi ci z głową, co chce – powiedziała Robin, kobieta, która wcześniej wołała wszystkich na lunch. Miała długie do pasa włosy, talię szerszą niż biodra i obwód biustu, a biceps tęższy od mojego uda. Na jej koszulce widniała plakietka z imieniem wypisanym bardzo dużymi literami. – Jakby piasek zasypywał miejsca w mózgu odpowiedzialne za racjonalne myślenie. Do tego brak wody, odpowiedniej żywności i witamin wywołuje halucynacje, a upał gotuje ci mózg. Jak myślisz, dlaczego tyle tutaj kościołów? Jest ich aż dwadzieścia trzy, a ludzi jak kot napłakał. Ludzie boją się, że to koniec świata, i szykują na ostateczne rozliczenie z Bogiem. Moim zadaniem jest uczynić te ich ostatnie dni najprzyjemniejszymi, jak tylko można. – Robin do każdego mówiła per honey lub sweetheart [ang. „skarbie”, „złotko” – przyp. red.]. – Dlatego miło mi, sweetheart, że zajrzałaś do naszego Centrum. Jeśli możesz, sweetheart, to staraj się być niewidzialna. Ci ludzie chcą tu mieć przede wszystkim spokój.
Z klatki piersiowej Robin patrzyła na mnie czaszka, taka, jaką można zobaczyć na okładce płyty niejednej grupy heavymetalowej. Na nadgarstkach nosiła skórzane bransolety, nie przykrywające jednak grubych, jasnych blizn po cięciach, przypominających wrośnięte rzemyki.
Chcę tu pomagać takim ofiarom przemocy, jak ja sama, i sprawcom, jak mój brat. Chcę pomagać każdemu, kto tego potrzebuje.
Trzydzieści cztery lata temu Robin opuściła więzienie w Santa Cruz i nikt na nią nie czekał. Trzy lata za kratkami sprawiły, że zapomnieli o niej przyjaciele, a jedyny brat był przyczyną jej przymusowego odosobnienia. Ślady na szyi zniknęły po kilku dniach, ale sińce w psychice pozostały do dziś. Dłonie brat miał silne, podobnie jak całe ciało, którym przydusił ją do podłogi jej własnego mieszkania. „Daj pieniądze, suko”. I kiedy nie chciała, rzucił nią o ścianę. Wtedy była mniejsza, drobniejsza. To w więzieniu budowała masę, żeby już nikt nie zdołał jej skrzywdzić i żeby dała radę wszystkiemu, co może ją jeszcze w życiu spotkać. Niemal ją udusił, ale to ona poniosła karę, bo dźgnęła go nożem. Brat wyniósł się z malutkiej rodzinnej miejscowości Ben Lomond z hrabstwa Santa Cruz
w Kalifornii, gdy tylko zapadł wyrok. Przed wyjazdem zdążył jeszcze sprzedać sprzęty z jej mieszkania. Kiedy wróciła po odsiadce, nie miała już pamiątek rodzinnych, telewizora, sprzętu grającego. Ale miała chęć, by pomagać innym.
W więzieniu spotkała wielu, którzy wiedzieli, że dotychczas błądzili. Zapisała się na zajęcia z resocjalizacji, a potem sprzedała mieszkanie, z którym wiązały się niezbyt przyjemne wspomnienia. Szczególnie ściana ze śladami jej własnej krwi oraz podłoga. Na początku była wolontariuszką w Valley Churches United w Ben Lomond. Wyszła za mąż, urodziła syna. Odkąd w 1994 roku przeprowadziła się do Twentynine Palms, opuściła miasto tylko raz, by przez pięć lat pracować w ośrodku leczenia uzależnień St. John of God Health Care Services w Victorville [miasto odległe o 140 kilometrów – przyp. red.]. Wróciła w 2011 roku. O mężu nie chce dziś mówić. Mały domek w Wonder Valley w zupełności jej wystarcza. Podobnie jak samotność i ciemność, kiedy światło gaśnie wraz ze słońcem. Nauczyła się, że dbanie o siebie oznacza też dbanie o innych. – Chcę tu pomagać takim ofiarom przemocy, jak ja sama,
i sprawcom, jak mój brat. Chcę pomagać każdemu, kto tego potrzebuje, kogo pustynia nie oszczędza swoim płomieniem.
Większość jej podopiecznych jest powyżej siedemdziesiątego roku życia, dlatego Centrum Pomocy nazywane jest tu Centrum Seniora, jakby w Twentynine Palms nie było w ogóle młodych. Jakby natura zabierała najpierw ich, odwrotnie, niż zwykła to robić. Jakby czas się cofał.
Zadzwonił telefon i jego dźwięk mnie zdziwił, bo zdążyłam się już odzwyczaić od wytworów nowoczesności. Robin podniosła słuchawkę, wymawiając niemo słowo sorry. Zostawiłam ją w gabinecie, w którym rozmawiałyśmy, z niezadanym jeszcze pytaniem, skąd wzięli się tu ci wszyscy ludzie. Stałam przez chwilę i tylko patrzyłam. (...)
Centrum Seniora w Twentynine Palms zostało utworzone przez władze stanu Kalifornia. Pierwszym powodem jego powstania było skrajne ubóstwo mieszkańców, z których wielu ocierało się o bezdomność. Drugim – ich problemy psychiczne, pojawiające się często po dłuższym pobycie w odosobnieniu, szczególnie na pustyni. Od poniedziałku do piątku każdy może zjeść w Centrum drugie śniadanie oraz pełnowartościowy lunch za skromnych kilka dolarów.
Robin jako jedyna ze spotkanych przeze mnie osób nie miała błękitnych oczu. Jej były piwnozielone.
Obszerne fragmenty artykulu "Kapsuła", który ukazał się w 2022 roku w miesięczniku"Pismo. Magazyn opinii".