prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
/ reportaż
Nie tylko Wielki Mur Chiński...
Fortyfikacje w Państwie Środka widzi się wszędzie
PAUL SALOPEK

Jedenaście lat marszu przez cały świat
– i przez szańce ludzkich umysłów. Wielki Mur Chiński to tylko jedna z licznych fortyfikacji, które można napotkać
w Państwie Środka.
– Czy mury działają?
Stoję na „dzikim murze”, fragmencie Wielkiego Muru Chińskiego – porzuconym, zniszczonym skraweczku umocnień długich na ponad 20 tysięcy kilometrów i składających się z wielu linii. Kiedyś broniły one dawnych chińskich państw przed sobą nawzajem i przed nomadami z krain Eurazji. Ten odcinek fortyfikacji w pobliżu Yanmenguan – Przełęczy Dzikich Gęsi – w środkowej części prowincji Shanxi nie został odrestaurowany na potrzeby turystów.
Niepokojące, obłożone kamieniem szańce mierzą niespełna osiem metrów. Osypują się tu i tam, pozarastały je suche trawy. Łyse, zerodowane grzbiety pasma Hengshan falują niczym ogromny brązowy kręgosłup. Towarzyszy mi Wang Wei, profesor archeologii
z uniwersytetu w Taiyuanie. To niezmordowany piechur – prawdziwa z niego górska kozica.
– Tak, uważam, że mury działają – odpowiada Wang, przekrzykując dmący znad Mongolii wicher. – Ten świetnie spełniał swoją funkcję, i to przez setki lat.
– Gdy widzę mur graniczny, dostrzegam w nim dowód politycznej porażki – upieram się.
– Zgoda. Bywa i tak.
Marsz śladem dawnych i obecnych ludzi
Wędruję przez Chiny. To jedenasty rok mojej długiej podróży przez cały świat: Out of Eden Walk. Wsparty radami archeologów, paleontologów, genetyków i historyków, na piechotę odtwarzam szlaki, którymi ludzie w epoce kamienia rozprzestrzenili się z Afryki. Po drodze przyglądam się bieżącym wydarzeniom z perspektywy długiego trwania. Szukam źródeł newsów z ostatniej chwili na zapomnianych gmachach historii.
Od 2013 r. maszeruję przez świat coraz silniej zjednoczony gospodarczo, ale pod względem politycznym trzeszczący w szwach. Głęboko pod moimi stopami ewidentnie się coś porusza.
Moje obserwacje – mimo że poczynione z nietypowej perspektywy piechura, prącego naprzód z prędkością pięciu kilometrów na godzinę – nie są oryginalne. Owszem, globalizacja dała nam tajską kuchnię fusion i tańsze nike’i, ale przede wszystkim uczyniła elity i międzynarodowe korporacje niewiarygodnie bogatymi.
Towary krążą po świecie bez żadnych ograniczeń. Ale ludzie – i ich marzenia – nie zostali zglobalizowani. Wiele z przeszło 280 milionów osób, które żyją dziś poza swym krajem urodzenia – to rekord wszech czasów – nie wyjechało za granicę, powodowane jakimkolwiek poczuciem globalnego braterstwa.
Z domu wygnały ich stagnacja, bieda (często wywołana przez globalizację), wojny i kryzys klimatyczny. (Pamiętacie te durne przewidywania sprzed lat, że kraje, w których działają McDonaldy, nie będą toczyć ze sobą wojen?). Zwykli ludzie, których spotykam na swej nieskończenie długiej marszrucie, są często rozczarowani stanem zjednoczonego rzekomo świata – o ile kwestia ta w ogóle zaprząta ich myśli. I wszędzie widzę rosnące mury.
Dawno temu w Chinach

Widok z wieży w prowincji Shanxi w stronę mongolskich stepów / Fot. Paul Salopek
Mój towarzysz, profesor Wang, specjalista od dynastii chińskiej Ming – ostatniej, która w XIV w. istotnie rozbudowała potężny mur na Yanmenguan przeciw armiom jeźdźców ze stepu – patrzy na to z perspektywy dynamicznej, burzliwej epoki Szesnastu Królestw. W tamtych czasach, czyli IV–V w. n.e., północne Chiny były rozbite na nieduże, ambitne, nieustająco walczące o pozycję i szybko przemijające państewka. Często wielokulturowe, zamieszkane i przez ludy tureckie, mongolskie czy tybetańskie, i przez Hanów.
Wielki Mur Chiński liczy najprawdopodobniej 21 196 km. Stał się symbolem Chin, niemal godłem imperium. Jego wizerunek jest, chociażby na tak ważnym dokumencie, jak wiza. Pojawia się też na większości pocztówek wysyłanych z Chin. Spacer po odrestaurowanym fragmencie Wielkiego Muru Chińskiego w Badalingu, niedaleko Pekinu, jest obowiązkowym punktem programu podczas wizyty w Chinach.
Budowa i ukończenie Wielkiego Muru zajęło ponad 2000 lat. Archeolodzy wskazują, że początek prac sięga VI-VIII w. p.n.e. Co ciekawe, mur, jaki znamy dziś, powstał dopiero w XV w. Były to czasy panowania dynastii Ming. Ostatni fragment budowli zbudowano stosunkowo późno, bo dopiero w 1878 r. Ważną postacią w historii muru jest pierwszy cesarz z dynastii Qin, czyli Qin Shi Huang. To za jego czasów rozpoczęto budowę wielkiego pasa fortyfikacji na północy Państwa Środka. Największym sukcesem tego władcy było jednak zjednoczenie ziem chińskich i utworzenie cesarstwa w 221 r. p.n.e. Co ciekawe, to w pobliżu grobowca tego właśnie władcy odkryto słynną terakotową armię.
Po wiekach zapomnienia, opieraniu się erozji i siłom natury, polityce Mao, który nawoływał chłopów do rozbiórki muru, historyczna budowla zyskuje jednak drugą młodość. Powstają plany odbudowy muru
w kolejnych miejscach.
W okolicach chińskiej stolicy zwiedzać można pięć fragmentów „kamiennego smoka”. Odwiedza je rocznie ok. 14 mln turystów. Zyski firmy obsługującej ruch turystyczny na murze – z biletów wstępu
i gadżetów – są porównywalne do tych osiąganych przez giełdowe spółki.
Co ciekawe, nie każdy Chińczyk zachwyca się słynną budową. W świadomości osób mieszkających
w głębi imperium panuje przekonanie, że mur to coś bezużytecznego i niekoniecznie dobrego. To dlatego, że oprócz niewolników w pracach musieli uczestniczyć żołnierze i chłopi. Wielu z nich zginęło.
Niepokojące wieści płyną z Chin: szacuje się, że mniej niż 20 proc. Wielkiego Muru z czasów cesarzy Ming jest w dobrym stanie. Poza tym nie dość, że mur się rozpada, to znika. Raporty z Państwa Środka alarmują, że nie ma już około połowy budowli
w porównaniu z latami jego świetności.
Na niektórych odcinkach, mimo prawnej ochrony ze strony państwa, jest on rozbierany przez mieszkańców cegła po cegle. Po co? Z pozyskanego materiału powstają domy i budynki gospodarcze. Kilka lat temu w chińskiej prasie komentowano
i piętnowano podobny wandalizm. Chodziło
o sytuację, w której prawie 100-metrowy kawał muru we wsi Xinxing w północnych Chinach został użyty jako kruszywo do budowy drogi. Lokalny samorząd został ukarany grzywną o równowartości 50 tys. dol., ale cenny zabytek i tak obrócił się w nicość,
a raczej w bitą drogę.
– Żyło się wtedy ciekawie, ale niełatwo, jak to w okresach niepokojów – opowiada Wang. – Wraz z obcymi wpływami pojawiały się okazje do handlu i zarobku. To jak dzisiejsza globalizacja: wszystkim daje nadzieję, ale prowadzi też do wstrząsów. Ma swoją cenę. Świat na przemian otwiera się i zamyka, ludzie chłoną nowości, a potem się wycofują. To cykliczny proces. Może coś jak małżeństwo. Na pewnym etapie osiągasz sytą stabilizację, ale ten stan pozbawia cię podniet. To ludzkie.
Wang wdrapuje się na ruiny dzikiego muru. Prowadzi mnie do maleńkiej szczeliny w kamiennej barierze. Ciasny tunel u stóp grubej na ponad dziewięć metrów ściany jest ledwie widoczny. Z trudem mieści się w nim jedna osoba, i to zgięta w pół. Było to sekretne wyjście i wejście dla zwiadowców i szpiegów.
Pierwszy mur
Na pierwszy mur na trasie mojej wędrówki przez świat natknąłem się 11 lat temu. W Wielkim Rowie Afrykańskim, na słabo oznakowanej, pustynnej granicy między Etiopią a Dżibuti.
Wraz z przewodnikami, pasterzami wielbłądów z ludu Afarów, zostaliśmy zatrzymani przez dżibuteńskich żandarmów, gdy przypadkiem nielegalnie przekroczyliśmy granicę. Afarowie nie chcieli niestety zaufać w tej materii wskazaniom mego GPS-u. Wkurzeni strażnicy kazali nam tłuc się kilometrami w obezwładniającym upale, by w naszych paszportach przystawiono jak należy pieczątki potwierdzające wyjazd z kraju. Nie mam o to do mych pasterskich towarzyszy pretensji.
Towary oferowane przez armię spoconych naciągaczy po etiopskiej stronie granicy: indżera, czyli placek z teffu,
coca-cola, herbata, kawa, orzeszki ziemne, cukierki, doładowania do telefonów, prezerwatywy pakowane po dwie, papierosy na sztuki, piwo i naręcza odurzających liści khatu przywożone codziennie ciężarówkami z wyżyn. Towary oferowane przez naciągaczy po stronie dżibuteńskiej: dokładnie to samo.
Dzielącym ich „murem” był szlaban z wygiętej rury, podnoszony i opuszczany przez sobiepańskich strażników w poprzek skwarnej szosy. Jak okiem sięgnąć, nie dało się dostrzec jakiejkolwiek innej bariery oddzielającej oba kraje. Wszędzie wokół była pustynia. Granice wyznaczające linie najtrudniejszej do przezwyciężenia topografii naszej planety? Pożłobione fałdy ludzkiego umysłu.
Szczelny jak mur?
Profesor Luo Xin, znakomity historyk z Uniwersytetu Pekińskiego, natrafił w odmętach archiwów cesarstwa chińskiego na następujący dialog.
Jest to zachowana do naszych czasów rozmowa Hanów, żołnierzy trzymających wartę na Wielkim Murze (chińskie umocnienia bywały często tak szerokie, że mieścił się na nich trakt, którym ramię w ramię mogło maszerować 10 piechurów lub jechać pięciu konnych)
i samotnego jeźdźca, który wyłonił się z zielonego bezmiaru mongolskich stepów.
– Przyjechałeś nas szpiegować? – krzyczy do intruza żołnierz.
– Tak! – odkrzykuje jeździec. – Jestem tu, by znaleźć słabe punkty przed kolejnym atakiem.
– Ej, brzmisz jak Han, a nie jak Mongoł! – dziwi się wartownik.
– Zgadza się. Po tej stronie traktują mnie znacznie lepiej!
– Przekonanie, że Wielki Mur Chiński był szczelną, oddzielającą ludy barierą, jest błędne – wyjaśnia Luo. – Zdarzali się Mongołowie uprawiający ziemię po chińskiej stronie i Hanowie handlujący po mongolskiej. To skomplikowane. Ujmując to inaczej: mury próbują osaczyć nasze człowieczeństwo. Ale nigdy im się to nie udaje.

Archeolog Wang Wei przygląda się pozostałościom Wielkiego Muru Chińskiego w odległej prowincji Shanxi / Fot. Paul Salopek
Mur, który powstał w jeden dzień
Lata temu, gdy wędrowałem z Zachodniego Brzegu do kontrolowanej przez Izrael Jerozolimy, dotarłem do niesławnego „muru separacyjnego”. To onieśmielająca, ośmiometrowa ściana z betonowych płyt, wijąca się pomiędzy terytoriami palestyńskimi a izraelskimi. Doskonale widać ją na zdjęciach satelitarnych.
Pokrywają ją wściekłe graffiti: znaki i klątwy, wiersze i drwiny, krzyki rozpaczy
i wieszczby zaklinające przyszłość. Zaporę wzniesiono, by po drugiej intifadzie trzymać palestyńskich zamachowców-samobójców z dala od Izraela.
– Postawili ten mur w 2003 roku, w jeden dzień – wspominała Claire Anastas, chrześcijanka z pobliskiego Betlejem. Jej dom stał okrakiem na granicy. Nie chciała się wynieść. Więc izraelskie władze otoczyły jej dom z trzech stron potężnym murem, postawionym na wyciągnięcie ręki od okien. – Rano dzieci poszły do szkoły, a gdy wróciły, dom był w potrzasku – opowiadała.
– Ty! – zabrzęczało z głośnika na posterunku kontrolnym. Stałem przy wykrywaczu metali. Wokół żywego ducha. Rozglądałem się zdezorientowany.
– Tak, ty!
– Gdzie jesteś? – zapytałem. – Nikogo nie widzę.
– Za tobą! Za szybą! Co niesiesz w plecaku?
– Laptopa, kamerę wideo, dyktafon, telefon satelitarny…
– Skąd?
– Z Etiopii.
– Nie! Skąd jesteś?
– Ze Stanów Zjednoczonych.
– Witamy w Izraelu.
Mury są wszędzie
Nim wybierzemy się na dziki mur, archeolog Wang Wei spotyka się ze mną
w Pingyao – niewiarygodnie pięknym i doskonale zachowanym zabytkowym
-
Prawdą jest, że z materiałów użytych do budowy muru można by postawić około 210 piramid Cheopsa.
-
„Wielki Mur Chiński” to europejska nazwa. Została nadana przez Anglików w XIX wieku. Chińczycy mówią o nim Wànli Chángchéng, czyli Mur 10 Tysięcy Li. 10 tysięcy oznacza u Chińczyków coś nieskończonego. Li to jednostka miary.
-
Budowli nie widać z Księżyca. Kosmiczny mit, który mówił, że Wielki Mur Chiński jest widoczny z kosmosu, narodził się już w XVIII wieku. W 1932 roku spopularyzował go podróżnik Richard Halliburton.
-
Powstał, by chronić przed wrogiem. Pierwsze fragmenty zabytku pochodzą z czasów ok. V–VIII wieku p.n.e. Był to okres Walczących Królestw. Wały z ubitej ziemi miały grodzić przed wrogami. Wrogie plemiona ze stepu też się grodziły.
-
Zbudowano go dzięki niewolniczej pracy. W budowę muru zaangażowanych było nawet 3,5 mln ludzi. Kiedy umarł cesarz Qin, jego dynastia upadła. Przyczyną było niezadowolenie ludzi z niewolniczej pracy przy murze. Według niektórych źródeł przy wznoszeniu „ściany” życie straciło nawet milion osób.
-
W ścianach nie zamurowano kości zmarłych robotników. Do dziś w chińskich opowieściach żywa jest legenda z czasów cesarza Qin Shi Huangdi o niejakiej Meng Jiang. Jej mąż został wezwany przez okrutnego cesarza do pracy, po czym zmarł z wycieńczenia. Żona płakała przez 10 dni, aż fragment muru runął i odsłonił kości nieboszczyka. Ta opowieść ma wiele wersji – w jednej z nich Meng Jiang rzuca się nawet do rzeki, bo cesarz okrutnik zamierzał ją poślubić. W każdym razie nieprawdą jest, że w murze byli chowani zmarli robotnicy. Ówcześni inżynierowie wiedzieli, że rozkładające się ciała mogłyby osłabić strukturę budowli. Tak jak nasiona, które znalazłyby się w ubitej ziemi.
-
Mur powstał na... ryżu. To prawda. Zaprawa do cegieł zawierała mączkę ryżową. Znana jest i wciąż używana technologia produkcji cegieł. Niestety fortyfikacja nie zdała egzaminu. Ogrodzone od świata północne Chiny najeżdżały między innymi ludy mongolskie i mandżurskie.
-
Nie ma jednego muru. Tak naprawdę mur ma wiele odcinków, które zostały zbudowane w różnym czasie i różnymi technikami. Na pustyni Gobi budowano ze żwiru i gałęzi czerwonej wierzby. W niektórych miejscach kamienna budowla pnie się w górę pod kątem 75 stopni. Najdłuższy fragment ma około 8850 kilometrów.
mieście z XIV w. w prowincji Shanxi. Brygady robotników rozkopują tu stare brukowane uliczki, by wyłożyć je bardziej „autentycznym” kamieniem. W sklepach sprzedają lody. W niektórych turyści mogą wypożyczyć stroje z epoki Ming i się w nich poprzechadzać. Komórkami robią sobie selfie z misternie wykonanymi parasolkami.
W czasach dynastii Ming i Qing Pingyao było ważnym ośrodkiem handlu. Otaczają je – jak większość dawnych chińskich miast – wysokie mury.
Podczas wędrówki przez Chiny mury widzi się wszędzie. Te w Pingyao to wysokie ściany z kamienia, z sześcioma bramami, czterema wieżami, 72 strażnicami i blankami z 3000 zębów, symbolizujących 3000 uczniów Konfucjusza.
– W dawnych Chinach najważniejszym zasobem byli ludzie – wyjaśnia Wang Wei. – To spośród poddanych rekrutowali się rolnicy
i żołnierze. Kto panował nad ludźmi, panował nad wszystkim.
Wychodzimy z miasta plątaniną wąskich uliczek. Gdy przechodzimy pod łukiem północnej bramy, Wang dodaje: – Przez tysiące lat to właśnie był dla Chińczyków cały Wszechświat. Tysiące lat żywotów spędzonych właśnie na tych uliczkach. Ten mur wyznaczał skraj znanego świata. Co było za nim? Nic.
Czas jest murem. I być może życie także
Maszeruję dalej wraz ze swym chińskim towarzyszem. Mijamy szpalery tykowatych, bezlistnych topoli o jasnej korze, sterczących
z ziemi jak sztachety w płocie. We wsiach krzyczą do nas wymalowane na murach urzędów slogany: „Zapalisz ogień. Pójdziesz do więzienia!“. Albo: „Brawo lokalne banki! Depozyty przekroczyły 16 miliardów renminbi”. I jeszcze: „Nowe idee. Nowa wizja. Nowy przywódca”. Z wysokich, ochrowych ścian doliny, które trzymają w ryzach Rzekę Żółtą, słychać dudnienie eksplozji: to robotnicy przedłużają linię kolejową.
Nigdy nie zapomnę wsi Mahuaping. Jej ciche ulice przemierzamy w gęstniejącym mroku. W zasadzie nie widać tu murów. To typowa osada z Wyżyny Lessowej, jakich wiele w rolniczych środkowych Chinach. Wiele domów pamięta tu bardzo dawne czasy. To ręcznie drążone pieczary, nazywane yaodong.
Piękne, misterne framugi okien są potrzaskane, bo niemal wszystkie domostwa opustoszały. Mieszkańcy porzucili je dla wieżowców w miastach. Widzimy plecione z gałęzi spichrze. Stare granitowe żarna, porzucone pośród zielska. Na wpół zdziczałe sady głożyny. Jeszcze 20, może 25 lat i to wszystko przeminie. Przeminie i zostanie zapomniane.
– A wy kto? – woła za nami z progu podejrzliwa staruszka. – Czego tu szukacie? – Trwa tu jak rozbitek. Może jako ostatnia we wsi.
– Rut, gdzie ty jesteś? [nawiązanie do biblijnej Księgi Rut 1:16 – przyp. red.] – mówię do siebie na głos, idąc naprzód. Myślę o ludzie moim – tych, którzy poszli przede mną, gdzieś na drugą stronę muru. I nie przerywając marszu, macham do niej. (National Geographic)

tekst: DARIUSZ LACHOWSKI
zdjęcia: SUZANNE STEIN
Kensington
Street
Ulica Kensington w Filadelfii to miejsce, które stało się symbolem miejskich problemów, biedy
i przede wszystkim kryzysu opioidowego. To, co tam się dzieje, ma swoje korzenie w historii, ekonomii
i społecznych realiach życia w Ameryce.
Upadek Kensington rozpoczął się w drugiej połowie XX wieku, gdy dawniej tętniące życiem centrum przemysłowe doświadczyło znaczącej utraty miejsc pracy. Fabryki, które kiedyś były sercem lokalnej gospodarki, zamknęły się lub przenosiły za granicę. To wszystko doprowadziło do masowego bezrobocia. Z dnia na dzień ludzie tracili pracę i środki do życia, a brak pracy oznaczał mniej pieniędzy. Ten gospodarczy spadek przygotował grunt pod wzrost ubóstwa i redukcję usług miejskich, pozostawiając mieszkańców
z mniejszą ilością zasobów i wsparcia.



To stworzyło idealną sytuację, aby narkotyki mogły wejść do gry. Pogłębiały się trudności ekonomiczne – wzrosło używanie i handel narkotykami. W latach 80. i 90. Kensington stało się centrum dystrybucji heroiny. Prawdziwe kłopoty zaczęły się w latach 2000 gdy pojawiły się silniejsze, syntetyczne opioidy, takie jak fentanyl. Łatwa dostępność tych narkotyków doprowadziła do kryzysu zdrowia publicznego, z gwałtownym wzrostem liczby przedawkowań i co za tym idzie, wzrostem przestępczości.
Różne grupy próbowały coś z tym zrobić, sytuacja stała się wieloaspektowa, lecz przede wszystkim bardzo trudna. Władze lokalne, organizacje społeczne i mieszkańcy starali się wprowadzać strategie redukcji szkód, takie jak programy wymiany igieł lub nadzorowanie miejsc do zażywania narkotyków, a wszystko po to, by zminimalizować bezpośrednie zagrożenia. Jednak te działania często napotykały na polityczny i społeczny opór, co utrudniało ich realizację.
Sytuacja na ulicy Kensington odzwierciedla szersze problemy dotykające wielu obszarów miejskich w Stanach Zjednoczonych, gdzie upadek gospodarczy, niewystarczające usługi społeczne i epidemia opioidowa spotykają się w jednym miejscu. Rozwiązanie tych wyzwań wymaga długoterminowych strategii skoncentrowanych na rewitalizacji gospodarczej, zdrowiu publicznym i wsparciu społeczności, a do tego potrzebne są pieniądze i polityczna zgoda. Choć nie ma szybkich rozwiązań, to aktualnym remedium na tę sytuację jest zrozumienie historycznych i systemowych korzeni kryzysu.


Miasto zlikwidowało ten budynek pod koniec 2023 roku


-
Kensington jest jednym z obszarów o najwyższym wskaźniku przestępczości w Filadelfii. Przestępstwa związane z narkotykami, napady i kradzieże są na porządku dziennym.
-
Kensington jest uważane za epicentrum kryzysu opioidowego w Filadelfii. Codziennie można zobaczyć osoby zażywające narkotyki na ulicach, a liczba przedawkowań jest alarmująco wysoka.
-
W okolicy znajduje się duża liczba osób bezdomnych, często uzależnionych od narkotyków. Wiele osób mieszka w prowizorycznych obozowiskach lub opuszczonych budynkach.
-
Ze względu na powszechne zażywanie narkotyków, w tym dożylnych, występuje wysokie ryzyko rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, takich jak HIV i wirusowe zapalenie wątroby typu C.
-
W Kensington funkcjonują programy wymiany igieł i punkty ratunkowe, gdzie można dostać nalokson (lek przeciwdziałający przedawkowaniu opioidów).
-
Mieszkańcy Kensington i okolicznych obszarów często wyrażają swoje obawy i frustracje związane z niebezpieczeństwem i degradacją ich społeczności. Wiele osób czuje się bezradnych wobec nasilającego się problemu.



Ulica Kensington w Filadelfii jest historycznie połączona z tzw. polską dzielnicą. W latach 20. i 30. XX wieku, wielu polskich imigrantów osiedliło się w tej części miasta, tworząc silnie zintegrowaną społeczność. Polacy zakładali tam swoje kościoły, sklepy, szkoły i inne instytucje społeczne, które służyły jako centra kulturalne i wsparcia dla nowo przybyłych.
Jednym z najbardziej znanych symboli polskiej obecności w Kensington jest Kościół Świętego Wojciecha (St. Adalbert), który do dziś jest ważnym punktem odniesienia dla społeczności. Pomimo zmian demograficznych i społecznych, które miały miejsce w ciągu ostatnich dekad, dziedzictwo polskie nadal jest widoczne w tej okolicy.
Podobnie jak w innych częściach Kensington, polska dzielnica nie uniknęła problemów związanych z ekonomicznym upadkiem
i kryzysem opioidowym. Mimo to, wiele polskich rodzin wciąż mieszka w tej okolicy, a polskie organizacje i instytucje starają się podtrzymywać tradycje i wspierać społeczność w obliczu współczesnych wyzwań.


Dariusz Lachowski - Chicago, Polonia, muzyka, podróże, opinie, ludzie...
https://www.transcendentphoto.com/
Suzanne Stein - Ameryka bez tajemnic...
/ reportaż
Śladami bezrobotnych
Amerykanów
IZA KLEMENTOWSKA
Pokonałam ponad jedenaście tysięcy kilometrów, jeżdżąc autobusami po Stanach Zjednoczonych. Chciałam zobaczyć, dokąd podróżują bezrobotni Amerykanie, którzy swój dobytek przewożą
w workach.

Pomnik imigrantów w nowojorskim parku Battery prowadzącym do przystani dla promów płynących między innymi na Ellis Island. Wysoki na ponad trzy metry, wykonany głównie z brązu. Na przodzie kobieta z dzieckiem na ręku, mężczyzna na klęczkach
w żebraczym geście. Drugi mężczyzna z rękami złożonymi do modlitwy. Ktoś inny z twarzą w dłoniach. Żadnego bagażu. I napis: „Imigranci. Dedykowany ludziom wszystkich narodów, którzy przybyli do Ameryki przez Castle Garden”.
Słowo „imigranci” zamazane czerwoną farbą. Obok rzeźby porzucony, już nieco nadszarpnięty, czarny foliowy worek. Dwie ławki dalej biała kobieta z czapką na głowie mimo upału oraz śniady mężczyzna w puchowej kurtce siedzą, obejmując podobne worki. Milczą
i patrzą przed siebie.
- Niech pani powie, że czeka na kogoś, to się odczepi – powiedziała starsza pani z nienagannym tapirem siwych włosów upiętych
w pękaty kok. Ubrana w dobrej jakości rzeczy, stukała w filiżankę paznokciem pomalowanym na czerwono. – Tu niestety mamy problem z bezdomnymi. Za blisko granicy.
Siedziałam w kafejce w Santa Fe w Nowym Meksyku. Byłam w połowie mojej podróży przez USA. Obserwowałam mężczyznę, który przycupnął przy moim stoliku. Na ziemię położył czarny foliowy worek, wypełniony aż do ciasno zawiązanej pętelki na czubku. Nic nie robił. Siedział i patrzył tępo w stół. Nikogo nie zaczepiał. Do nikogo nic nie mówił. Jedyne co, to czuć było od niego nielekką już woń niedomycia. Na oko mógł być około czterdziestki.
– Proszę mu powiedzieć, że nie życzy sobie pani, żeby siedział przy tym samym stoliku – kontynuowała tymczasem kobieta.
– Nie przeszkadza mi – powiedziałam zgodnie z prawdą. Bo gdzie miał iść? Na zewnątrz, gdzie było tylko jakieś 5 stopni Celsjusza? Do innych stolików, przy których i tak nie było miejsc? Miał stać?
Kobieta usłyszała mój na pewno nieamerykański akcent, zmierzyła mnie od stóp do głów, wyłapując przykurzone trampki i dziury w bluzie oraz spodniach.
Wstała, zebrała komórkę, notes i klucze jednym ruchem ręki i nie pakując ich do torebki, szybko wyszła. Mężczyzna podniósł czarny foliowy worek z podłogi i delikatnie położył go na krześle przy stoliku, przy którym siedziała starsza pani. I zamiast w podłogę, zaczął wpatrywać się w niego. Po chwili dziewczyna pracująca w kafejce postawiła przed nim papierowy kubek z kawą i małą, czekoladową babeczkę. Uśmiechnął się do niej tak, jakby dała mu czek na milion dolarów. Zjadł i dalej wpatrywał się w swój worek.
Im docierałam dalej w głąb USA, tym coraz częściej widziałam podobne worki. Czasem przybierały brunatną barwę, wyblakłą już nieco od słońca. A niekiedy były tak zakurzone, że czerń nijak nie mogła się przebić. Worek miał jeszcze jedną cechę. Przez każdego właściciela traktowany był z czułością i ostrożnością. Czekając na lotnisku LaGuardia w Nowym Jorku na lot najtańszych linii Spirit Airlines do Chicago (około 90 dolarów, autobus 120 dolarów, pociąg od 100 dolarów), obserwowałam białą kobietę, która siedziała już ponad czterdzieści minut, nie wypuszczając worka z rąk. Wtulała się w niego jak w najbardziej ukochaną maskotkę. Kiedy na pokładzie stewardesa odebrała go jej, ponieważ nie mieścił się pod siedzeniem, kobieta przez całe dwie i pół godziny lotu wpatrywała się w schowek, gdzie go umieszczono. Po wylądowaniu od razu po niego sięgnęła i, przytulając kurczowo, szybko zniknęła. Przy wyjściu z lotniska czekał na nią mocno zardzewiały truck.
Jesteście imigrantami?
Jeszcze przed Santa Fe, cztery tygodnie wcześniej. Burlington w stanie Iowa.
– Jesteście imigrantami? – spytała siwiejąca brunetka, wpatrując się w dwóch śniadych mężczyzn. Poczekalnia autobusowa
w Burlington była prawie pusta, nie licząc dziesięciu osób, z którymi jechałam z okolic Chicago. Poza najludniejszym miastem stanu Illinois widzę mało turystów. Spotkałam dotychczas dwie Niemki, podróżujące do Milwaukee do ciotki jednej z nich. Im głębiej w serce USA, tym więcej Amerykanów wszystkich ras, z bagażami składającymi się z ogromnych, wymęczonych walizek, kraciastych toreb, widywanych u nas w latach 90. XX wieku, i dużych foliowych worków. Te przeważają. Większość tych osób śpi na dworcowych bądź przystankowych ławkach, czekając na przesiadki. Z Burlington można jechać we wszystkie strony świata. Zdarza się, że na swój autobus trzeba czekać nawet do dziesięciu godzin. Na ten czas poczekalnia staje się dla każdego tymczasowym domem. Można tu się umyć, zjeść, podgrzać własne jedzenie w kuchence mikrofalowej.
Ponieważ sama od jakiegoś czasu nie mam domu, próbuję zrozumieć jego ideę oraz różne potrzeby ludzkie z nim związane, szczególnie gdy ktoś nam go odbiera.
Co roku 5 milionów Amerykanów traci swoje domy z powodów ekonomicznych: eksmisji czy niespłaconych kredytów.
Prowadzi to do poszukiwania pracy nawet bardzo daleko od miejsca zamieszkania. Przyglądam się również ruchomym domom, takim, które człowiek nosi ze sobą i zatrzymuje się w przyjaznym dla siebie miejscu. Tam, gdzie jest większy dostęp do pracy, czy tam, gdzie nie ma uprzedzeń. Domom, w których czujemy się jak u siebie, bezpieczni i swobodni.
Ponieważ przemierzyłam już trasę Nowy Jork – Chicago – Manitowoc w Wisconsin – Duluth w Minnesocie – Galesburg w Illinois – Burlington, łącznie około 3 tysięcy kilometrów, głównie autobusami, moja walizka zdążyła już stracić jedno kółko i jest odrapana tak bardzo, jakby dorwał się do niej rzeźbiący odpowiednik Jacksona Pollocka. Przykuwa spojrzenia. Mój akcent również. Wybieram autobusy, ponieważ do mniejszych miejscowości nie można inaczej dojechać. Poza tym w środkowych stanach USA, w odróżnieniu od hubów obu wybrzeży – Nowego Jorku, Los Angeles i San Francisco – są one znacznie tańsze niż samoloty i pociągi.
Nie wszędzie się też doleci – odległość między portem lotniczym w stolicy danego stanu a miejscem docelowym jest czasami tak duża, że tyle samo czasu zajmie transport lądowy, co lotniczy plus samochodowy. Infrastruktura kolejowa nie jest w środkowych stanach rozbudowana, natomiast wynajęcie samochodu przez osobę z polskim prawem jazdy nie zawsze jest możliwe, szczególnie jeśli jedzie się z jednego stanu do drugiego i tam planuje zostawić auto. Pracownik jednej z wypożyczalni aut powiedział mi, że zbyt dużo imigrantów kradnie wozy i wywozi za południową granicę.
Dopiero później przeczytam na stronie Public Religion Research Institute (PRRI, Publiczny Religijny Instytut Badań), że republikanie oraz biali ewangelicy postrzegają imigrantów jako zagrożenie. I że ci pierwsi stają się coraz bardziej antyimigranccy.
Aż 49 procent republikanów i 16 procent demokratów zgadza się z twierdzeniem, że Bóg stworzył Amerykę jako nową ziemię obiecaną dla europejskich chrześcijan, zagrożoną obecnie napływem imigrantów.
Z kolei 65 procent białych protestantów i 50 procent białych katolików oraz 27 procent wyznawców religii niechrześcijańskich również uważa, że imigranci stanowią zagrożenie dla amerykańskiego społeczeństwa. Jak podaje PRRI: „46 procent białych Amerykanów, częściej niż Amerykanie innych ras (31 procent), znacznie częściej niż Latynosi (31 procent) oraz Afroamerykanie (28 procent), uważa, że imigranci zagrażają tradycyjnym amerykańskim zwyczajom i wartościom.
Co więcej, biali Amerykanie bez dyplomu ukończenia czteroletnich studiów wyższych podzielają ten pogląd znacznie częściej (53 procent) niż ci z wyższym wykształceniem (34 procent)” [przeł. I.K.]. Im dalej i dłużej podróżuję przez USA, tym bardziej orientuję się, jak wiele osób przemieszcza się przez ten kraj w poszukiwaniu pracy. Ci ludzie są postrzegani jako imigranci przyjeżdżający do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia.
– Dla niektórych są synonimem imigrantów – powie mi później w Santa Fe pewien czterdziestolatek, od urodzenia mieszkający
w niewielkim domu z gliny, pracujący w odpowiedniku miejscowej opieki społecznej. (...)
Kiedy zdarza mi się coś powiedzieć, spytać o drogę lub uzyskać jakąś informację, od razu przykuwam uwagę, mimo że staram się mówić z najbardziej amerykańskim akcentem. W poczekalni w Burlington przyglądam się siedzącym i śpiącym tu ludziom. Niektórzy
z nich dojechali tu z Nowego Jorku w drodze do Teksasu i jeszcze dalej. Czekałam już prawie dwie godziny na autokar, który po kolejnych czternastu godzinach miał dowieźć mnie do Ogallali w Nebrasce. Kilka stolików, kilkanaście krzeseł. Automat do kawy, osobno do przekąsek typu chipsy i batony oraz mikrofalówka.
Za pancerną szybą siedziała przy biurku młoda kobieta w mundurku miejscowych linii autobusowych. Lekko znudzona, ponieważ autokary przejeżdżały przez tę miejscowość zaledwie trzy razy na dobę. Pomieszczenie nie miało okien, jarzeniowe oświetlenie już uśpiło kilka osób. Tylko dwóch mężczyzn chodziło tam i z powrotem po niewielkiej przestrzeni i rozmawiało między sobą w języku hiszpańskim.

– Jesteście imigrantami? – powtórzyła nieco głośniej kobieta. Ubrana na cebulkę, z przewieszoną przez plecy plecioną, pokaźnych rozmiarów torbą. Obok stała ogromna walizka na kółkach i duży, foliowy czarny worek.
– O co pani chodzi? – spytał po angielsku jeden z mężczyzn. Obaj ubrani w ciemne bluzy z kapturem i dżinsy. Obaj tylko ze średniej wielkości plecakami.
– Mieszkamy i pracujemy w Denver. Mamy obywatelstwo amerykańskie.
– Ale jesteście imigrantami! Przyjechaliście do mojego kraju! – kobieta podniosła głos. – Przez takich jak wy muszę jej szukać gdzie indziej! Musiałam zostawić moje piękne mieszkanie w Nowym Jorku, bo nie stać mnie na nie, i zamieszkać z siostrą w Kolorado.
– To, że mówią po hiszpańsku, nie oznacza, że są imigrantami – odezwała się młoda dziewczyna z ciemnymi włosami i zielonymi oczami. Do tej pory przyglądała się całej sytuacji. – Też mówię po hiszpańsku i co? Jestem Amerykanką mówiącą również po hiszpańsku. A pani w jakich językach mówi?
– Nie z tobą rozmawiam! Tylko z tymi dwoma – wskazała palcem na mężczyzn, którzy skulili ramiona i patrzyli na starszą kobietę ze smutkiem. – Dla mnie jesteś white trash [„białym śmieciem”, dyskryminacyjne określenie dla biednych ludzi białej rasy, zamieszkujących prowincję i tereny rolnicze, zazwyczaj niewykształconych, przeważnie z południowych stanów USA – przyp. I.K.]! Widać to po tobie.
Dziewczyna wstała gwałtownie. – Bo podróżuję autobusem? Pani też nim podróżuje. Bo mam dżinsy z dziurami? – mówiła dość spokojnie, wpatrując się w kobietę, która również wstała.
– Dlaczego czepia się pani tych mężczyzn tylko dlatego, że mówią po hiszpańsku?
– Niech pani da spokój – odezwała się inna kobieta, ciemnoskóra, siedząca naprzeciwko. – Nie warto wdawać się w dyskusję. Ta pani ewidentnie ma jakiś problem.
– Z tobą, czarna suko, też nie rozmawiam – starsza kobieta już całkiem straciła panowanie nad sobą. Dziewczyna za szybą chwyciła za telefon. – Wróci Trump i zrobi z wami wszystkimi porządek!
– Bardzo proszę się uspokoić – powiedział do niej łagodnie jeden ze śniadych mężczyzn. – Wszyscy jesteśmy stąd, wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Też jestem biedny – wyciągnął do niej rękę, pokazując, żeby obniżyła swój głos.
– Nie porównuj mnie do siebie. Nie jestem taka jak ty. Ani jak ty, ani ty – wskazywała na wszystkich w poczekalni. Mężczyzna wzruszył ramionami i się wycofał. – Pewnie się czegoś boisz, dlatego chcesz, żebym się uspokoiła – zawołała za nim jeszcze głośniej. Zaraz zadzwonię po policję, to się okaże, kim naprawdę jesteś!
– Niech pani dzwoni po policję, może oni przywołają panią do porządku – młoda kobieta, nazwana „białym śmieciem”, potakiwała głową.
Nikt już nie spał.
– Proszę do mnie podejść – kobieta za szybą zawołała starszą kobietę. – Jeśli się pani nie uspokoi, zadzwonię po policję. Ochroniarz już ma na panią oko. Chce pani dalej jechać? Chce pani dojechać do siostry, to proszę uszanować innych pasażerów.
– Ty czarna… – zaczęła kobieta, ale machnęła ręką i usiadła na swoim miejscu, zaciskając mocno szczęki. Jednak wciąż patrzyła wyzywająco na wszystkich, z którymi rozmawiała.
Dziewczyna za szybą pokręciła głową i w końcu wróciła do rozmowy przez telefon. Przez następne dziewięćdziesiąt minut nikt się do siebie nie odzywał. Dwie osoby wyszły na zewnątrz zapalić.
Kenny: Byłem już chyba wszędzie
Autobus podjechał częściowo już wypełniony, ale w bagażniku prawie w ogóle nie było miejsca. Nadwątlone szmaciane walizki
i kraciaste torby, przetykane czarnymi foliowymi workami, upchanymi praktycznie, gdzie tylko się dało. Dla mojej małej walizki na kółkach nie było nawet centymetra. Próbowałam przesunąć część bagażu, lecz przychodziło mi to z trudem. Kierowca tylko patrzył.
– Fucking immigrants – powiedział, więc od razu się podniosłam.
– Przepraszam, co pan powiedział? – spytałam, patrząc mu w błękitne oczy.
– Pieprzeni imigranci – powtórzył bez zająknięcia. – Szybciej pakuj tę walizkę, bo muszę się trzymać rozkładu.
– Co pan powiedział na temat imigrantów? – spytałam jeszcze raz.
– Najlepiej, żeby was tu po prostu nie było. Masz minutę. Jeśli nie uda ci się włożyć walizki, nie jedziesz.
Włożyłam. Zapamiętałam też jego nazwisko, numer autobusu oraz numer podróży. Kilka dni później złożyłam skargę, ale nie otrzymałam odpowiedzi. Usiadłam na przeznaczonym dla mnie miejscu obok ciemnoskórej kobiety, która uśmiechnęła się blado.
– W autobusie ma panować kompletna cisza. Nie ma rozmów przez telefon. Nie ma słuchania muzyki ani oglądania filmów. Jeśli chcecie to robić, to tylko przez słuchawki. Każde naruszenie tej zasady spowoduje, że zostawiam was na trasie. Tyle.
Popatrzyłam na pasażerów. Dla wszystkich ten komunikat wydawał się czymś normalnym. Nikt nie zareagował ani nie skomentował. Starsza kobieta, która wszczęła wcześniej awanturę, otuliła się kocem z dość dużymi dziurami, odwracając się plecami od ciemnoskórego mężczyzny siedzącego obok niej. Miał na sobie jedynie wymięty już mocno T-shirt, krótkie spodenki i plastikowe klapki. Na zewnątrz było około 14 stopni Celsjusza, ale w Chicago, skąd jechał autobus, było jeszcze mniej.
PUSTYNIA NIKOGO NIE OSZCZĘDZA...
Stan Kalifornia zabrania: świń każdego rodzaju: małych, dużych, wietnamskich; węży powyżej sześciu stóp długości; zwierząt jadowitych; koni, chyba że uzyska się specjalne pozwolenie... (...)
Wpatrywał się w jeden punkt na siedzeniu przed nim. Próbowałam dostrzec, na co patrzył, jednak kolor materiału na nim i jego struktura były jednolite. Nie miał tam ani położonej książki, ani telefonu, na którym mógłby coś oglądać. Mężczyzna przesiedział tak trzy następne godziny do kolejnego przystanku. Dopiero wtedy przyjrzałam się pozostałym pasażerom. Stali na zewnątrz autobusu, przy ścianie stacji benzynowej, na której znajdował się przystanek. Osobno, w około metrowej odległości. Nikt ze sobą nie rozmawiał. Kupiłam kanapkę i również stanęłam przy ścianie niedaleko ciemnoskórego, bardzo wysokiego mężczyzny.
Uśmiechnęłam się.
– Długa droga – powiedział. – Jadę z Chicago do Phoenix. A wcześniej byłem w Kentucky. Jeszcze wcześniej w Alabamie. Krążę tak. Dwa dni temu zadzwonił do mnie kuzyn z Phoenix, że będzie dla mnie praca.
– Też mieszkasz w Arizonie?
– Na Florydzie. Ale wiesz, tam już nie mam pracy. Dlatego krążę. Od dwóch lat tam, gdzie ta praca dla mnie jest. Z reguły na dwa, trzy miesiące. Byłem już chyba wszędzie. Cieszę się na Phoenix, bo przynajmniej nie będę musiał płacić za noclegi ani spać w namiocie. Często sypiam też w autobusach, bo to i nocleg, i przejazd w jednym, nie trzeba dodatkowo płacić za hostel. Kenny – wyciągnął szeroką dłoń pooraną dość sporymi bliznami, które poczułam na swojej dłoni. – Nie jesteś stąd, prawda?
Miał na sobie dresy, buty sportowe i przewieszoną na skos nerkę, którą trzymał trochę zbyt kurczowo. Kierowca spojrzał na nas i wskazał na otwarte już drzwi autobusu.

Pasażerowie wchodzili do środka w milczeniu, byłam jedną z sześciu białych osób. (...) Para, która usiadła po przeciwległej stronie, sprawiała wrażenie, jakby nie chciała nikomu przeszkadzać.
Kobieta wtulała się w mężczyznę. Daisy – jak się później dowiedziałam – była w trzecim miesiącu ciąży, jechali aż w okolice San Diego na południu Kalifornii, gdzie mieszkali rodzice jej męża, Petera. Źle znosiła ciążę, dlatego musiała zrezygnować
z pracy jako salowa w szpitalu. Peter – sprzedawca w małym lokalnym sklepie – właśnie ją stracił. Sklep zamknięto. Powód: taniej jest
w supermarkecie typu Dollar Tree albo Family Dollar, gdzie sporo artykułów można kupić jedynie za dolara.
– Jeśli kiedyś przyjechałabyś do Morris pod Chicago, zobaczyłabyś puste witryny. Lokale znikają tam jak deszczowe bąble. Tak szybko – powiedział mi Peter na następnym postoju. Kenny mu przytakiwał. – Najgorsze były dwa ostatnie lata. Chociaż głosowaliśmy na Trumpa, to wiemy, że to wina jego rządów. Wiele małych firm upadło, nie tylko u nas. – W porównaniu z 2020 rokiem ubyło około 34 procent małych firm w skali całego kraju. Jednym z najbardziej dotkniętych rejonów było San Francisco, w którym zamknięto aż 48 procent firm. W 2022 roku 65 procent właścicieli małych firm uważało zamknięcie swoich biznesów za bardzo prawdopodobne, aż 95 procent było wysoce zaniepokojonych postępującą recesją, zaś 38 procent małych przedsiębiorstw planowało zwolnienia pracowników. – Płaciliśmy za nasze mieszkanie niewiele ponad 1200 dolarów miesięcznie, więc stosunkowo niedużo – kontynuował Peter – ale i na nie nas nie stać. Dlatego jedziemy do moich rodziców i spróbujemy tam od nowa. (...) – Na autobus wydaliśmy prawie ostatnie pieniądze, czterysta dolców. (...)
Biedni pracujący
W filmie dokumentalnym z 2021 roku Zaprowadź mnie do domu zapytano osoby w kryzysie bezdomności o to, co może zmienić ich status. Wszyscy mówili: praca. „USA Today” podało na początku grudnia, że liczba Amerykanów w kryzysie bezdomności w 2023 roku wynosiła 653 104. Rok temu było ich 582 462. Tych, którzy się zarejestrowali. Niemal 13 procent społeczeństwa nie miało wystarczającej ilości jedzenia.
Chociaż bezrobocie rośnie stosunkowo powoli (w październiku 2023 roku wyniosło 3,7 procent, w listopadzie 3,9 procent), to i tak zarobki nie pozwalają przeżyć godnie miesiąca.
Zapłacenie za czynsz, kredyt czy nawet jedzenie staje się problemem. Wskaźnik ubóstwa, czyli stosunek liczby osób w danej grupie wiekowej o dochodzie poniżej progu ubóstwa, który Bank Światowy szacuje na 2,15 dolara na dzień, również rośnie. W 2022 roku wynosił 12,4 procent w skali kraju (w roku 2021 – 7,8 procent) – wynika z tego, że w ubóstwie żyje 41,6 miliona osób (USA liczy prawie 336 milionów mieszkańców). „The New York Times” mówi również o wzroście wskaźnika ubóstwa dzieci z 5,2 procent w 2021 roku do 12,4 procent w 2022 roku.
Iowa i Nebraska przykuwały wzrok głównie pustymi przestrzeniami, nanizanymi od czasu do czasu mobilnymi domami typu trailer. Kiedyś mogły służyć za przyczepy, teraz pozbawione kół i osadzone mocno w ziemi, zdawały się powoli w niej zatapiać. Elewacja, siding, obłaziła z farby, przybliżając wyglądem podłużne domki do nakrapianych stworzeń. Później podobne domostwa będę widzieć coraz częściej. Im bardziej w głąb Stanów Zjednoczonych, tym będzie ich więcej. To jeden z najtańszych budynków mieszkalnych
w tym kraju.
Z Ogallali zmierzałam na północ do najbiedniejszego rezerwatu rdzennych Amerykanów, Rezerwatu Pine Ridge w Dakocie Południowej, zamieszkałego przez Indian Oglala. Jadąc wynajętym samochodem na północ, przez połacie niczego, przez ponad cztery godziny nie spotkałam innego pojazdu. Jakby nikt nie chciał nawet przejechać przez stan, o którym mówi się „stan łuskaczy kukurydzy” (niecałe dziesięć osób przypada na kilometr kwadratowy obszaru o powierzchni ponad 200 tysięcy kilometrów kwadratowych).
Z Nebraski, a dokładniej z Omahy, pochodzi jeden z najbogatszych ludzi świata, Warren Buffett, inwestor giełdowy i przedsiębiorca, nazywany nie tylko w USA „wyrocznią z Omahy”. Zaś wskaźnik ubóstwa przekracza w tym stanie 14 procent (średnia dla całych Stanów to 11,2 procent).
Kiedy w końcu dojechałam do niewielkiej miejscowości Gordon, niedaleko Dakoty Południowej, za małą pizzę zapłaciłam niecałe
5 dolarów. W Nowym Jorku nie kupi się za to nawet małej kawy latte. Obok znajdowała się stacja benzynowa, w której galon benzyny kosztuje 3,5 dolara. Dla porównania w Kalifornii trzeba wysupłać ponad 6 dolarów. Po ulicach zamiast aut jeździły traktory, zaś
w jedynej restauracjo-pizzerii siedziała ze mną tylko jedna osoba. Jak się później okazało, również przyjezdna.
Jechałam dalej(...)
Tuż przed Pine Ridge zatrzymałam się w małym sklepiku w baraku rzuconym na ziemię jakby przez przypadek. Bo budynek nie stał równolegle ani do drogi, ani do żadnego punktu orientacyjnego w okolicy. Prowadziła do niego polna droga ceglanej gleby. Kupiłam wodę i małą paczkę chipsów, bo niewiele więcej w nim było. Ed, stojący za ladą, rozkładał ręce.
– Nie mam co sprowadzać więcej towaru, bo i tak nikt nic nie kupuje. Wszyscy biorą produkty na karty EBT – mówi. Chodzi
o electronic benefit transfer, karty elektronicznego transferu świadczeń do zakupów spożywczych dla najbiedniejszych w większości sklepów i supermarketów, w zależności od stanu to 300–500 dolarów na miesiąc. EBT wydaje Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych w ramach programu pomocy żywnościowej SNAP (Supplemental Nutrition Assistance Program). Wysokość zależy od dochodów i wydatków w gospodarstwie domowym.
Miesięczny dochód brutto dla trzyosobowej rodziny nie powinien przekraczać 2072 dolarów. Karty w każdym stanie są inne, dlatego podróżujący za pracą często nie mogą na nie liczyć. – Tak naprawdę tylko dokładam do tego interesu – kontynuuje Ed. – Na zimę chyba całkiem zamknę sklep, bo raz, że będę marznąć bez ogrzewania, a dwa pies z kulawą nogą tu nie zajrzy, choć to jedyny sklep
w promieniu pięciu mil. Większość korzysta z darmowej stołówki przykościelnej – Ed miał na sobie koszulkę z napisem „To jest nasza ziemia”.
Zapłacenie za czynsz, kredyt czy nawet jedzenie staje się problemem. Wskaźnik ubóstwa, czyli stosunek liczby osób w danej grupie wiekowej o dochodzie poniżej progu ubóstwa, który Bank Światowy szacuje na 2,15 dolara na dzień, również rośnie.
Wyszliśmy oboje na zewnątrz, słońce oświetlało przed nami czystą przestrzeń, którą zaburzył gęstym pyłem hamujący gwałtownie przed jedną ze ścian sklepu samochód. Wysiadł z niego mężczyzna w roboczym kombinezonie.
– Wody! – krzyknął i Ed szybko pobiegł do środka.
– George – przedstawił się mężczyzna i dopiero teraz zauważyłam, że nie jest już zbyt młody. Przyglądał mi się uważnie. – A ty skąd się tu wzięłaś? Jesteś przyjaciółką Eda?
Odpowiedziałam.
– Sama? Zwariowałaś? Życie ci niemiłe? Przez te nasze pustkowia? A gdyby coś ci się stało? Nikt cię tu nie znajdzie! Jedziesz do mnie na obiad, absolutnie! – wypił duszkiem butelkę wody. Ed wzruszył ramionami i wyszeptał bezgłośnie: „On jest okej, bezpieczny”.
I ruszyłam za niewielkim truckiem George’a.
Przejeżdżając przez miasteczko Pine Ridge, zobaczyłam to, co wcześniej w wielu innych miejscach: puste ulice, śmieci fruwające na motyli wzór i gdzieniegdzie, w zaułkach, śpiących ludzi. Plus sklep z marihuaną z wejściem opancerzonym grubą kratą. W niewielkiej osadzie położonej na ponad 7 kilometrach kwadratowych żyje ponad 3 tysiące osób należących do rdzennej społeczności Oglala.
Za miastem znowu wpadliśmy w rozległą przestrzeń, którą po chwili w oddali przecięła poruszająca się jednostajnym tempem gęsta chmura. Kiedy zbliżyła się do drogi, zobaczyłam, że były to dzikie mustangi, które nic sobie nie robiły z tego, że przebiegały tuż przed autem George’a. Gdy znów pojawiły się trailery, rozmieszczone w dość dużej od siebie odległości, dostrzegłam jedyne, niewielkie, wąziutkie, ale dość strome wzgórze. Stał na nim biały koń. – On tam często stoi i czasem się zastanawiam, czy chce z tego wzgórza skoczyć. Samobójca? Nie zdziwiłoby mnie to. Nie byłby tu pierwszy.
Tylko w samym 2020 roku odnotowano tu 177 prób samobójczych i dziewięć samobójstw osób w wieku od czternastu do trzydziestu dwóch lat na około 18 tysięcy mieszkańców rezerwatu, co zwróciło uwagę rządu na ten najbiedniejszy zakątek kraju.
George mieszkał kawałek drogi za miastem, również w trailerze, przed którym stały cztery inne trucki, prawie wszystkie pordzewiałe od spodu i ze zużytymi już oponami. – Przeniosłem się tu z innego rezerwatu, Rosebud, około 120 kilometrów na wschód, bo po dziesięciu latach straciłem tam pracę w warsztacie. Musiałem znaleźć nową i pracuję tu już trzy lata, ale samochodów do reperacji ubywa. Już naprawdę mało kto ma czym zapłacić za naprawy. Tu bezrobocie sięga 80 procent. Wegetacja tak naprawdę. Ci śpiący na ulicy to nie tylko odurzeni narkotykami, bo te są tu tanie jak nigdzie indziej, lecz także bezdomni, których jest coraz więcej. Przygarnąłem jednego chłopaka, który przez rok pomagał mi w domu przy remoncie, ale zdecydował się szukać szczęścia w Denver. Od trzech miesięcy nie mam od niego żadnych wiadomości, trochę się martwię. Nie odbiera telefonu. Albo nie ma pieniędzy nawet na kartę, albo jeszcze coś gorszego. Tu przynajmniej miał dach nad głową.
- uskrzydlony i spełniony sen architekta
Ukończona ponad 20 lat temu „przybudówka” do mającego 150-letnią tradycję Milwaukee Art Museum to bez wątpienia jeden z najciekawszych architektonicznie budynków jaki wdziałem w swoim życiu. (...)
Rozglądałam się po tym dachu, który w kilku miejscach zwisał niemałym wybrzuszeniem dykty, gdzieniegdzie poprzecieranej tak, że promienie słoneczne przedostawały się wąskimi strużkami i znaczyły punkty na linoleum podłogi. Wyglądało to jak odwrotność rozgwieżdżonego nieba. Kuchnia znajdowała się między salonem z sofą o przetartej nieco powłoce, wklęsłą w miejscu, w którym siadał George, a sypialnią. Fotel z innej bajki znajdował się bliżej starej daty telewizora, który robił bardziej za doniczkę dla paprotki niż za odbiornik telewizji. Po drugiej stronie kuchni była sypialnia George’a, w której znajdowało się jedynie duże łóżko i zasuwana szafa
w ścianie. Za innymi drzwiami była łazienka: sedes, nad którym wisiała słuchawka prysznica. Za łóżkiem czarny foliowy worek
z ubraniami. Cały dom. George postawił na stole garnek z warzywną, głównie fasolową potrawką i bagietkę, którą sam upiekł
w piekarniku przypominającym rozdymanego bąka.
Wybierając talerze z szafki, pokazał cały arsenał dwóch rzędów puszek z taką właśnie fasolą w sosie pomidorowym. Na innych półkach stały puszki z zupą grzybową i wszechobecna w USA zupa krem z ziemniaków, kukurydzy, sera i cebuli podbijana boczkiem.
– Moja dieta. Ważne, że pożywne. Może kiedyś będzie lepiej. Inni mają jeszcze gorzej.
George nie pozwolił mi jechać tego samego dnia.
Noc była bardzo spokojna. Poza wiatrem, który rozwiewał kurz, ciszę przerywały czasami skowyty kojotów.
– Dobre duchy – powiedział przy śniadaniu złożonym z owsianki i piekielnie mocnej kawy George. – Dobry znak na dalszą drogę.
Dona: Mieszkam w aucie
Dwa tygodnie później.
– Mieszkam w aucie – Dona, ubrana w długą do kostek narzutkę, ukrywającą pod spodem legginsy, podkoszulek z długim rękawem oraz crocsy, rozpakowywała batonik. Nie mogła sobie dać rady. – Reumatyzm, zbyt dużo wilgoci miałam w swoim życiu.
Stałyśmy na dłuższym postoju autobusu jadącego z Denver do Albuquerque, na niewielkim wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na zachodzące na siebie góry. Kierowca nie pozwolił nikomu pozostać w środku, musieliśmy prażyć się na słońcu albo mrozić w budynku. Klimatyzacja była ustawiona na tak niską temperaturę, jakby sprzedawca stacji benzynowej nie chciał, żeby ktokolwiek przebywał w sklepie dłużej, niż musiał. Byliśmy na granicy między Kolorado a Nowym Meksykiem.
Park Stanowy Starved Rock położony nad rzeką Illinois w hrabstwie La Salle jest jednym z najładniejszych miejsc w stanie Illinois. Starved Rock został wyznaczony jako drugi park stanowy Illinois w 1911 roku.
W osiemnastu kanionach parku znajdują się pionowe (...)
– Tu tak robią, żeby bezdomni nie chcieli spać w środku – Dona w końcu poradziła sobie z opakowaniem.
Stacja benzynowa znajdowała się na całkowitym pustkowiu, więc zastanawiałam się, w jaki sposób ci „bezdomni” mogliby się tu dostać. W USA już dawno nikt nie podróżuje autostopem. Ludzie boją się zabierać z drogi nieznajomych. Donę raz pobito. Więcej nikogo nie wzięła. Było to tuż po tym, jak musiała opuścić swój dom pod Denver.
– Myślałam, że dam sobie radę na emeryturze. Mąż zmarł sześć lat temu na zawał. Oboje byliśmy nauczycielami, więc starczało nam na życie, ale tylko starczało. – Dona wzrusza ramionami. – Dobre życie, bo się kochaliśmy, jednak nie mogliśmy sobie pozwolić choćby na jakieś dalsze podróże po kraju. Kredyt na dom zbyt dużo nam zabierał. Gdy trójka naszych dzieci poszła na swoje, chcieliśmy zamienić go na mniejszy, ale się nie udało. Breckenridge to mała mieścina, a i do Denver stamtąd zbyt daleko, żeby codziennie dojeżdżać do pracy. Moje dzieci ani myślały wrócić, każde ma swoje życie. Rozumiem to. Zostałam więc w domu sama, aż przestało mnie być na niego stać. I bank go zlicytował.
Dona poczęstowała mnie pistacjami, które trzymała zawinięte w postrzępiony na brzegach materiał. W średniej wielkości worku
z grubej wełnianej plecionki miała jeszcze cztery koszulki, tyle samo par majtek, dwie cienkie bluzy, jeszcze jedną parę legginsów
i skarpetki stopki. Więcej nie potrzebowała. Cieplejszą kurtkę z podpinką ze sztucznego, białego misia, dżinsy i traperki zostawiła
w aucie.
Zaparkowała przed domem znajomych, którzy gościli ją zaledwie przez tydzień, bo czuła jednak, że im przeszkadza. Wolała spać
w samochodzie. Miała w nim poduszkę i dwa ciepłe koce, termos na kawę, którą kupowała zawsze na stacji benzynowej, bo za 1,25 dolara mogła wypić prawie litrowy kubek kawy i jeszcze zrobić sobie dolewkę do termosu. Na stacji benzynowej też się załatwiała
i myła zęby. Prysznic brała dwa razy w tygodniu na siłowni jednej z sieci gimnastycznych, które działały na terenie niemal całego kraju. Za niecałe 10 dolarów miesięcznie miała nieograniczony wstęp, więc jeśliby chciała, mogłaby tam chodzić codziennie.
– Tylko czy to nie wyglądałoby trochę dziwnie, że starsza pani przychodzi ćwiczyć codziennie? Może i nikt nie zwróciłby na to uwagi, ale wystarczy, że ja bym o tym wiedziała, a przyjęłam sobie, że dopóki będę miała siłę żyć w ten sposób, to niech to życie będzie przynajmniej w znośnym komforcie psychicznym.
Obserwowałyśmy, jak pasażerowie wsiadają z powrotem do autobusu. Ruszyłyśmy powoli i wtedy zauważyłam, że wsiadły dwie nowe osoby. Ciemnoskóry chłopak i biała dziewczyna. Para. Oboje mieli ze sobą małe plecaki i czarne foliowe worki. W Albuquerque Dona pożegnała się ze mną ciepło, pisząc na kartce adres parku RV (recreational vehicle, kamper), który zamierzała sprawdzić. Kolorado robiło się dla niej zbyt zimne, żeby nocować w aucie. Temperatura w nocy spadała do 3–4 stopni Celsjusza. Znajomym nie chciała więcej zawracać głowy, czuła, że z każdym pobytem u nich jej obecność staje się coraz mniej komfortowa. I coraz częściej patrzą na nią z litością, ale i niecierpliwością. W Albuquerque jest ciepło przez cały rok. (...)
Adrian
(...) – Przez pół roku pracowałem w Las Vegas, w kasynach ciągle kogoś nowego szukają do pracy, ale podobno za nerwowy byłem
i klienci skarżyli się, że ich popędzam. Krupier powinien być spokojniejszy. Adrian – wyciągnął dłoń i dopiero teraz bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, że nie ma najmniejszego palca.
Dwa dni wcześniej zadzwonił do niego znajomy z San Francisco, że będzie miał dla niego pracę sprzątacza plaży. To pora mocnych wiatrów w tej części Kalifornii i ciągle coś nowego przynosi na piasek.
– Uspokoję się i będę próbował znowu wrócić do pracy w Las Vegas. Co prawda, to zazwyczaj dorywcza praca, ale dobrze, że i tak jest. A jak mnie tam nie zechcą, to pojadę do Arizony, do Phoenix lub Tucson. Już tam pracowałem w kasynach i na budowach.
– A gdzie jest twój dom? – spytałam.
– Tam, gdzie akurat jestem – odpowiedział, śmiejąc się głośno. – Nie stać mnie na własny. Jak pracuję, to nawet udaje mi się wynająć jakiś pokój, ale z reguły wynajmuję wspólnie z innymi. Przez te pięć ostatnich lat już się przyzwyczaiłem.
Adrian wybiera zawsze nocne autobusy, bo po pierwsze są tańsze, a po drugie, jak wiele innych osób, które poznałam po drodze, Adrian oszczędza – nocleg zazwyczaj jest znacznie droższy niż bilet autobusowy.
Naszej rozmowie przysłuchiwała się kobieta, biała, około pięćdziesiątki. (...)
– Pięć lat. Ja już tak jeżdżę osiem. Teraz jadę na Alaskę, bo idzie zima i nikt nie będzie chciał tam pracować. Mniejsza konkurencja. No, i kochają tam Donalda Trumpa. Nie mogę patrzeć, jak w Kalifornii chwalą Bidena. Za co?! Trump dba o Amerykanów i, mam nadzieję, zatrzyma murem imigrantów.(...)
W 2022 roku podróżowało autobusami w sumie prawie 6,19 miliarda mieszkańców USA. Dotyczy to pojedynczych przejazdów. Po chwilowym spadku spowodowanym pandemią COVID-19 liczba pasażerów co roku wzrasta. Dla porównania pociągami podróżowało 2,8 miliarda, a samolotem prawie 688 milionów i ich liczba sukcesywnie spada.
Długodystansowych podróży z powodu pracy podejmuje się ponad 400 milionów osób rocznie.
W skali całego kraju współczynnik bezrobotnych białych w USA wynosi 3 procent, Afroamerykanów 5,9 procent, Latynosów 4,6 procent, Amerykanów pochodzenia azjatyckiego i mieszkańców wysp Pacyfiku 3 procent. Większość podróżujących, których spotkałam, pochodziła ze stanów popierających – zarówno w poprzednich, jak i zbliżających się wyborach prezydenckich – Donalda Trumpa: Utah, Dakota Północna i Południowa, Alabama, Karolina Południowa i Północna, Ohio, Tennessee, Teksas, Wyoming, Nebraska, Montana, Iowa, Indiana, Kansas, Kentucky. Pokonałam łącznie ponad 11 400 kilometrów. (Pismo - magazyn opinii)
/ reportaż
DAMIAN NOWICKI
Zdjęcia: Fundacja Czerwone noski

Klowni medyczni. Żadnej nadgrywki,
tylko goły człowiek

Bycie klownem medycznym jest teatrem pozbawionym niepotrzebnego blichtru, koncentrującym się na największym sensie, czyli spotkaniu z drugim człowiekiem.
Aleks Pittner ma dziewięć lat i ksywkę „Chrupek”. Jest ciekawy świata, radosny, mówią o nim „do schrupania”. Za dnia nie zwraca uwagi na ból. Dopiero nocą odczuwa całodzienne obciążenie zdeformowanego kręgosłupa. To dysplazja diastroficzna, niezwykle rzadka choroba genetyczna, która dotyka jedną na 110 tysięcy osób. Powoduje niskorosłość, uszkodzenia stawów, chory ma krótkie ręce i nogi, bolesne przykurcze, jego kości szybciej się starzeją.
Wiosną 2018 roku Chrupek leżał na oddziale rehabilitacji w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. J. Gromkowskiego we Wrocławiu. Podczas intensywnych sesji rehabilitanci rozciągali jego przykurczone nogi i zwichnięte ręce. Bolało, budziło ogromny lęk i wywoływało stres. W trakcie jednego ze spotkań do Chrupka dołączyli klowni medyczni z fundacji Czerwone Noski. Ubrani
w kolorowe stroje, z czerwonym nosem założonym na maseczkę, rozciągali się razem z nim.
– Mylili ręce z nogami, przewracali się, sapali, nie mogli zrobić najprostszych ćwiczeń, ale wciąż próbowali. Chrupek nie rozumiał, co się dzieje, ale coraz większa niezdarność klownów sprawiała, że zapominał o bólu, a sesja nie tylko skończyła się znacznie szybciej, lecz także bezstresowo. Wygłupy, żarty, rozproszenie uwagi i przeniesienie jej na klownów to zupełnie inna, psychosomatyczna forma pomocy, znacznie skuteczniejsza niż działające tylko fizycznie środki przeciwbólowe. Na przykład dwa lata temu, dosłownie dzień po ciężkiej operacji w Warszawie, Chrupek nalegał na wizytę Nosków. Był wtedy cały w bandażach, przypięty do aparatury, w poważnym stanie. Gdy przyszli, tryskał energią i optymizmem – podkreśla Adrian, ojciec Chrupka.
Jakiś czas później, tuż przed operacją w Wiedniu, Chrupek ponownie spotkał klownów. Dowiedział się wtedy, że to nie jest jednorazowa atrakcja, ale zorganizowana inicjatywa. Od tamtego czasu, przy każdej kolejnej wizycie, dopytuje się, czy na pewno Noski będą podczas jego rehabilitacji.
– Chrupek traktuje klownów jak swoich kolegów. Między nimi nie ma dystansu czy bariery i już od pierwszych piosenek czy zabaw natychmiast nadają na tych samych falach. Co więcej, mimo swoich dziewięciu lat, Chrupek już teraz ma takie pythonowskie, czytaj absurdalne i surrealistyczne poczucie humoru, które idealnie rezonuje z występami Nosków – twierdzi Adrian.
– Najbardziej lubię, jak śpiewamy piosenki, które razem układamy. Ostatnio nawet była piosenka o mnie, a Noski przyszły z pierdzącą świnką! – chwali się Chrupek.
Magicy, aktorzy, instrumentaliści
Fundacja Czerwone Noski Klown w Szpitalu z Warszawy jest częścią międzynarodowej organizacji Red Noses International, która zajmuje się klownadą medyczną, czyli krótkimi formami improwizacji teatralnej dokonywanej z pacjentami, aby poprzez śmiech odetchnęli od szpitalnej rzeczywistości wypełnionej bólem, chorobami i stresem. Inicjatywa narodziła się w 1994 roku za sprawą dwojga Austriaków: Moniki Culen, adwokatki specjalizującej się w sprawach humanitarnych, oraz Giory Seeligera, aktora i reżysera teatralnego. Poza swoją siedzbą w Wiedniu Red Noses International leczy śmiechem w kilkudziesięciu miastach Europy, Afryki oraz Azji Środkowej.
W Polsce, nie licząc stolicy, Noski odwiedzają jedenaście szpitali w siedmiu miastach nawet trzy razy w tygodniu. W Warszawie można ich spotkać między innymi w Instytucie „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” (zwyczajowo zwanym Centrum Zdrowia Dziecka) oraz w klinice Budzik, gdzie przychodzą improwizować już od ponad dekady. Odwiedzają też dorosłych mieszkańców domów pomocy społecznej. Fundacja utrzymuje się z wpłat darczyńców.
Obecnie w zespole Nosków pracują dwadzieścia trzy kobiety
i dwudziestu jeden mężczyzn. Aby grupa była zróżnicowana, fundacja co jakiś czas ogłasza kolejne castingi. Oprócz pełnoletności wymagane jest konkretne doświadczenie: poszukiwani są przede wszystkim aktorzy, muzycy, komicy
i mimowie z udokumentowanym dorobkiem artystycznym (zdjęcia, referencje, dyplomy, nieważne, czy to deski teatru, reklama, czy występy w przejściu podziemnym). Nawet praktyka bycia klownem nie gwarantuje powodzenia, bo wymagane są wszechstronne umiejętności sceniczne. Trzeba umieć nie tylko grać, ale też śpiewać i używać drobnych instrumentów muzycznych, jak ukulele, kalimba czy dzwonki. Nosek musi też znać magiczne sztuczki.
Aktorskie ego a bycie głuptasem
Hubert Kożuchowski ma czterdzieści sześć lat. W przerwach od grania, między innymi inspektora Wawerskiego w serialu Sprawiedliwi – Wydział Kryminalny i reklamach, często występował dla młodszej widowni, sprawiało mu to największą frajdę. O istnieniu fundacji usłyszał siedem lat temu, podczas występów z amatorskimi i alternatywnymi grupami teatralnymi w Poznaniu. Noski są znane w środowisku aktorskim z bardzo wysokiego poziomu artystycznego. Początkowo Hubert myślał o klownadzie w kategoriach przygody i liczył głównie na rozwój warsztatowy.


Dziś twierdzi, że dostał się dopiero za drugim podejściem, ponieważ potrzebował czasu, aby dorosnąć do tej roli.
– Aby zrobić z siebie głuptasa, a także wywołać pozytywne emocje, trzeba głębi charakterologicznej. Zrozumiałem to dopiero po ponad roku od pierwszego castingu. Wcześniej włączało mi się aktorskie ego, koniecznie chciałem pokazać coś fajnego i wypaść jak najlepiej. Przy drugim podejściu zrozumiałem, że klownada jest przeciwieństwem „poważnego” aktorstwa, w którym celem jest pokazanie się
z najkorzystniejszej strony. Aktorzy budują, robią efekt, błyszczą, a tu chodzi o coś odwrotnego – wyjaśnia Hubert.
Wcieleniem Huberta jest doktor Kalafior – w białym kitlu, koszuli w kratę i drucianych okularach gra na ukulele i zawsze ma przy sobie różową świnkę chrumkająco-pierdzącą. Najczęściej pracuje około trzech godzin. W zależności od potrzeb chodzi z sali do sali, jest na jednym oddziale albo krąży między kilkoma.
Sekundę po założeniu czerwonego noska jego życie staje się improwizacją. Oficjalnie przychodzi zrobić obchód i porozmawiać
z podopiecznymi, ale zamiast na chorobie i cierpieniu skupia uwagę pacjentów na jakiejś abstrakcyjnej sytuacji. Przewraca się, jest straszną niezdarą, myli drzwi z oknem.
– Na przykład opieramy się o framugę i udajemy, że to nasza scena, na której przygotowujemy piosenkę do konkursu zgniłych jajek,
i prosimy dzieci, aby powiedziały, czy im się podoba. Klownów medycznych, podobnie jak lekarzy, obowiązuje zasada primum non nocere (z łac. „po pierwsze nie szkodzić”), a nasza niekonwencjonalna forma pomocy jest stronnicza i jednej osobie może ulżyć,
a drugą – przytłoczyć. Kiedy widzimy niechęć czy płacz, bo tak też się zdarza, wtedy improwizujemy śpiewno-taneczne pożegnanie,
a cała interakcja opiera się na wychodzeniu. W tej pracy śmiech jest wisienką na torcie. Chodzi o odwrócenie uwagi dzieci od tych strasznych rzeczy, które je otaczają – podkreśla Hubert.
Najważniejsze: podmiotowość dziecka
W przeciwieństwie do scenicznego pierwowzoru klownada medyczna łączy w sobie zarówno elementy artystyczne, jak
i terapeutyczne. Praktykuje się ją zazwyczaj w szpitalach i ośrodkach, gdzie pacjenci narażeni są na lęk i ból. Ponieważ dzieci są głównymi odbiorcami improwizacji, klowni najczęściej rezydują w szpitalach pediatrycznych. Obowiązuje w nich pewna hierarchia. Do lżejszych oddziałów należy na przykład diabetologia. Tam dzieci funkcjonują w miarę samodzielnie, a reakcja na działania klownów jest natychmiastowa. Najcięższe są oddziały onkologii dziecięcej, gdzie klowni mierzą się z wymagającymi fizycznymi objawami chorób i śmiercią pacjentów. Wyzwaniem są wizyty w warszawskiej klinice Budzik, w której przebywają dzieci w śpiączce lub
w minimalnym stanie świadomości, i nie ma pewności, czy docierają do nich bodźce. (...)
Najbardziej zapadła mu w pamięć historia z kliniki Budzik. Pewnego dnia zobaczyli dużą planszę z naklejonymi kartkami A4. Każda
z dwoma lub trzema słowami. Układały się w wypowiedź: „Jestem, czuję, widzę, słyszę, kiedy wchodzisz do mojego pokoju, powiedz mi «Cześć, jak się masz?» i zapytaj, co u mnie słychać”. Okazało się, że napisała to dziewczynka, do której Noski przychodziły już jakiś czas, ale kontakt z nią był bliski zeru. Litery były strasznie koślawe, ale z pomocą terapeutki napisała to sama.
– To było tak przejmujące, że poszedłem do dyrektora szpitala i zapytałem, czy możemy ten wzruszający przekaz sfotografować
i umieścić na stronie internetowej. Powiedział, że oczywiście, ale powinienem zapytać autorkę. Poczułem się wtedy jak skończony idiota. Przecież ona właśnie o tym pisała! Na szczęście sama dziewczynka się o tym nie dowiedziała, ale dostałem wtedy lekcję, że
w parze z wygłupami nie możemy zapominać o najważniejszej rzeczy, czyli o podmiotowości dzieci i ich świadomości – podkreśla.
Dobro ponad ambicjami
Klownada medyczna jest nierzadko pracą jeden na jeden z ludźmi w różnym wieku (Noski stosują też terapię śmiechem podczas spotkań z seniorami w domach pomocy społecznej) i dysfunkcjami psychofizycznymi. Dlatego empatia, otwartość, umiejętność współodczuwania, a także poczucie humoru i dystans do siebie są bardzo ważne. Oprócz wymogów warsztatowych ważna jest umiejętność obchodzenia się z bodaj największą niesprawiedliwością: śmiercią dzieci. Mimo procedur i zasad, spośród których podstawowa mówi, że klownada zaczyna się i kończy na czerwonym nosie, po jego zdjęciu każdy klown musi wypracować swój system granic oraz mechanizmów powrotu do zwykłego funkcjonowania. (...)
Jako doświadczona klownka Agnieszka (jedna z partnerek Huberta - red.) podkreśla, że na początku przygody z Noskami najbardziej pociągała ją możliwość kontaktu z ludźmi w okolicznościach, do których bez tej pracy nie miałaby dostępu w codzienności.
W przeciwieństwie do części aktorów i performerów nigdy nie myślała o klownadzie w kategoriach misji czy wyzwania, ale raczej zaproszenia do innego świata, do przebywania w przestrzeni granicznej, w której nie istnieją gotowe odpowiedzi, a same znaki zapytania. Dzięki temu mogła zobaczyć i zrozumieć, jak trudna jest praca w szpitalu, szczególnie z psychiczno-emocjonalnej perspektywy.
– Dla mnie klownada polega na tym, że za pomocą patrzenia, słuchania, otwartości na wszystko, co się może wydarzyć, i reagowania
z poziomu serca totalnie zmienia się atmosferę przestrzeni. Żadnej nadgrywki, tylko goły człowiek, czerpiący z emocji, które go otaczają tu i teraz. Mimo że po trzech godzinach takiego grania jestem wykończona i tego dnia nie zrobię nic poważniejszego niż obiad czy spacer, staram się skupiać na tych magicznych momentach – podsumowuje Agnieszka. (fragmenty reportażu o tym samym tytule; Pismo - Magazyn opinii)
/ reportaż
Skazani na Madagaskar
Do malgaskiego więzienia
w oczekiwaniu na proces można trafić na długie lata. Nawet za kradzież szczoteczki do zębów.

Mieszkańcy Madagaskaru / fot.: domena publiczna
Trasę z centrum Tôlanaro – jednego z ważniejszych miast portowych południowego Madagaskaru – pokonujemy w ciszy. Mijamy kolonialne domy z widokiem na port, straganiki ze smażonymi bananami i budki z ciasteczkami za 500 ariary (około 50 groszy). Farasoa, dwudziestoletni Malgasz, zerka na mnie przez ramię. Patrzy, czy na pewno za nim nadążam. Choć momentami podśmiechuje się z mojej nieporadności, jego twarz przez większość czasu jest poważna, dorosła. Idzie przed siebie. Nie ogląda się za zaczepiającymi nas dziećmi ani za starszymi paniami, zaskoczonymi moją obecnością, nie pyta pochylonych nad maską starego renault chłopaków, który to rocznik i czy urwaną oś będzie można zespawać, choć ja patrzę na nich z zaciekawieniem. Obiecał, że zaprowadzi mnie na umówione miejsce.
Po kolejnych minutach w ciszy milczenie zaczyna mi przeszkadzać. Szukam pytań, którymi mogłabym je w miarę bezpiecznie przerwać. Wzrok wbijam w moje ubrudzone od śmieci i piasku stopy. Zatrzymuję się, żeby wyciągnąć kolejny przyklejony do nich kawałek plastiku z ulicznych resztek. – A teraz… Co teraz z tobą będzie? – rzucam i błyskawicznie zdaję sobie sprawę z tego, o co zapytałam. Może to za szybko, za wcześnie? – Wiesz, która część życia tam była najtrudniejsza? – odpowiada w końcu pytaniem, zmuszając mnie do podniesienia wzroku. – Która? – powoli odrywam oczy od ziemi. – Zastanawianie się, co będzie potem. Siedziałem w tym więzieniu i myślałem o szkole. O tym, że właśnie teraz są zajęcia z francuskiego, na których mógłbym być, a po przerwie matematyka, geografia. Wiedziałem, że właśnie mijają najlepsze lata mojego życia i nic nie mogłem z tym zrobić… Jak z twoim butem? – szybko zmienia temat, a ja nie mam odwagi, żeby pytać o więcej.
la prison n’a pas de médicaments (franc. „więzienie nie ma lekarstw”) – oznajmia, jakby recytowała fragment malgaskiej konstytucji, jedna z sióstr służąca w więzieniu w Tôlanaro. Oprócz niej osadzonymi zajmuje się również lokalny felczer – to od jego decyzji zależy, czy na ból zęba dostaną dwie multiwitaminy, czy jedną. Nie skończył studiów, lecz kilkuletnią szkołę medyczną. Nie ma wiedzy
i umiejętności lekarza, a odpowiada za codzienną opiekę medyczną nad więźniami.
– Można wołać następnego – mówi do siostry chirurg z Mazowsza. Chce zachować anonimowość, więc nazwijmy go po prostu Michałem. Na Madagaskar przyjechał już trzeci raz. Dzięki jednej z organizacji pozarządowych z Polski pracował w malgaskiej przychodni prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia. Podczas jego pierwszego pobytu na wyspie poprosiły go, by objął opieką również więźniów, których na co dzień wspierały.
Gdyby tylko chciał, kolejnego pacjenta mógłby zawołać samodzielnie. Nie robi tego, prosi o pomoc siedzącą obok zakonnicę. Może nadal wierzy, że uda mu się zachować emocjonalny dystans – łatwiej jest przecież wyjechać, gdy nikogo się nie zna. Zachować profesjonalizm, badając obcego. Można też lepiej wszystko zrozumieć, gdy obraz rzeczywistości nie jest zamazany przez litość
i współczucie.
Pierwszy z czekających w kolejce mężczyzn wchodzi powoli. Co parę kroków zatrzymuje się, żeby złapać równowagę. Ostrożnie siada na krześle po drugiej stronie biurka, przy którym pracuje Michał. Pośród szczegółowych pytań dotyczących stanu zdrowia, pada
w końcu to, na które brak odpowiedzi wyjaśni wszystko: – Niech siostra zapyta, co je – prosi lekarz. Ta jednak nie tłumaczy pytania na malgaski. Patrzy wymownie. – Maniok? – Tak – potwierdza i spuszcza wzrok. Milczymy. – Dobrze, sprawdźmy, ile waży – pada po dłuższej chwili decyzja. Zupełnie jak gdyby odłożenie tej czynności w czasie miało sprawić, że informacja będzie mniej prawdziwa, że łatwiej będzie ją obalić, z czystym sumieniem powiedzieć „przecież to niemożliwe”. Pacjent powoli stawia nogi na wyścielonej wytartą gumą, żelaznej wadze. Wskazówka zatrzymuje się na trzydziestu dwóch kilogramach. Siostra zapisuje w karcie. – A wiek? – pyta Michał. – Czterdzieści – odpowiada i chowa się za biurko, przez które wychylała się przed momentem, żeby sprawdzić, czy pomiar jest prawidłowy. – Pomóżcie mu zejść – prosi podglądających sytuację więźniów. Czekają w kolejce na przyjęcie, przy okazji przysłuchując się wszystkiemu, co się dzieje w gabinecie. Nie muszą się zresztą szczególnie starać – drzwi przecież nie ma, podobnie zresztą jak prywatności: jesteś więźniem, twoja godność została za murami budynku. Nie oczekuj zbyt wiele. Kolejny z fragmentów niepisanej konstytucji.
Współosadzeni prowadzą mężczyznę z powrotem na krzesło, ale poranione stopy odmawiają mu posłuszeństwa. Bezwładnie ocierają się o podłoże – najpierw o wytartą gumę, potem o odpadającą z wagi emalię, na końcu o beton, na którym zostawiają ciemnożółtą maź – ropę połączoną z krwią i obszarpanym naskórkiem. Muchy nie czekają, aż usiądzie. Zlatują się do śladów, zanim wykona kolejne kroki. – Jeżeli nie będzie miał butów, rany się nie zagoją. Wszędzie jest piasek, to już wygląda tragicznie – Michał prosi siostrę o przetłumaczenie tej informacji pacjentowi. – Ale on nie ma rodziny w mieście. Nikt nie przyniesie mu butów. Nikt też nie przynosi mu dodatkowego jedzenia – wyjaśnia zakonnica. Cisza trwa dłużej niż zwykle. – Musisz unikać piasku i myć często stopy – siostra tłumaczy zalecenia lekarza i woła następnego chorego.
Wyglądam przez kraty. Boję się wpadających przez drzwi więziennych spojrzeń. Widoku tego, jak Michał jest w stanie objąć dłonią łydkę dorosłego mężczyzny. Zapadniętych policzków, wystających nadgarstków, głów pokrytych grzybicą. Podchodzę do okna. Dziedziniec więzienia przypomina boisko w szkole dla niegrzecznych dzieci – nierówny, pełen śmieci, piachu zamiast trawy – za karę. Obudowany z każdej strony betonowo-blaszanymi konstrukcjami, otoczony rowami, którymi spływa mocz, stanowi centrum sieci pawilonów szumnie nazwanych zakładem karnym. Również centrum w znaczeniu społecznym – to tu dochodzi do kontaktu
z pozostałymi więźniami, wymiany produktów, usług i historii. Równe rzędy idealnie ogolonych głów wpatrują się w wejście do gabinetu. Dziś na przyjęcie czeka ponad pięćdziesiąt osób. Pierwszeństwo mają kobiety – niektóre z nich muszą się spieszyć do dzieci. Dwulatek nie może przecież zbyt długo być sam. Szczególnie w więzieniu.
Ból brzucha, zawroty głowy – kolejni pacjenci przychodzą z podobnymi objawami. Żądny sławy lekarz zamknąłby je pewnie
w egzotycznie brzmiącej „chorobie malgaskiej”, choć może uczciwsze byłoby nazwanie jej wprost „chorobą więzienną” – niedożywienie i brak higieny. Zostaje coraz mniej czasu, za godzinę musimy opuścić budynek. Pokryty lepiącym się brudem, zardzewiały wiatrak nie działa. Stoi w kącie celi przerobionej na gabinet. Razem z wyszywaną w koniki pościelą na kozetce oraz walizkami pamiętającymi zapewne czasy francuskich kolonizatorów stanowi komplet rzeczy zupełnie niepotrzebnych. Temperatura nie sprawia już dyskomfortu, ona skutecznie utrudnia pracę. Jasna koszula Michała pokrywa się żółtymi plamami. Lekarz wyciera pot z czoła, łapie się za kilka siwych włosów. Pewnie zresztą przybędzie mu ich po wyjeździe. Mruży oczy. Nasłuchuje lewym uchem. Pocięta przez kraty plama słonecznego światła pada głównie na jego biurko – Michał nie zobaczy wszystkiego, stetoskopem nie usłyszy każdego dźwięku. Nie pozna historii wszystkich osadzonych, ich problemów, tęsknot. Nie zapyta „Dlaczego?”, choć pewnie bardzo by chciał. Może jedynie „poleczyć” – multiwitaminą, antybiotykiem, maścią przeciwgrzybiczą i dobrą radą. La prison n’a pas de médicaments.
Pomimo bogactw naturalnych Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie.
– Doktorze, to już ostatni dzisiaj, więcej nie zdążymy – mówi zakonnica i powoli zaczyna pakować swoje rzeczy. – Rozumiem, niech go siostra poprosi – odpowiada lekarz i patrzy w stronę drzwi. Czeka. Do gabinetu niepewnie wchodzi młody chłopak – zawstydzony, zgaszony – może dlatego, że nie jest tu długo. Widać to po jego budowie ciała, niedowaga nie dokucza mu jeszcze tak bardzo. – Może kilka miesięcy – Michał odpowiada na moje niezadane pytanie o to, ile czasu jego pacjent tu przebywa. Pacjent siada przy biurku, chaotycznie wędrującymi po brzegach krzeseł dłońmi zdradza swój strach. – Zdejmij koszulkę – prosi siostra. – A teraz oddychaj. Wdech, wydech, oddychaj – powtarza. – Proszę oddychać głęboko – sugeruje już nieco mocniej. Nadal nic. Siostra wstaje i pokazuje, jak powinien to zrobić. Po kilku instrukcjach chłopak zaczyna powtarzać lekarskie oddechy. Zupełnie tak, jak gdyby robił to po raz pierwszy w życiu. Ma dopiero czternaście lat, być może nigdy wcześniej nikt go nie osłuchiwał, może to pierwszy raz, kiedy w ogóle widzi stetoskop. Może to jego pierwsze spotkanie z lekarzem. – Chwileczkę, siostro, jeszcze jedno badanie – Michał odwraca się za siebie, otwiera rękaw ciśnieniomierza. – Alefa [malg. „proszę” – przyp. E.K.] – mówi do pacjenta i czeka, aż ten umieści w nim ramię. Chłopak patrzy na niego niepewnie, chwilę się waha, ale w końcu decyduje – wkłada w rękaw obie ręce, zatrzymując je w nim na wysokości nadgarstków. Czeka, aż Michał zaciśnie kajdanki.
W którym momencie po raz pierwszy wpadłeś w gniew? – zadaję Michałowi pytanie i obserwuję reakcję.
– Gdy zdałem sobie sprawę z powtarzalności objawów, z których wszystkie wynikały z niedożywienia. Odwrócenie przyczyny było banalnie proste, ale niemożliwe. Z każdym kolejnym pacjentem to poczucie narastało.
– Co musiałoby się zmienić, żeby malgaskie więzienie nie zabijało?
– Najprostsze kwestie – odpowiada natychmiast. – Na przykład sanitaria. Woda niby jest, ale co z tego, skoro wszyscy sikają do rowów otaczających dziedziniec. A teraz zobacz – historia z dzisiaj – więzień ze świeżo rozpoznaną gruźlicą za chwilę pójdzie spać do sześćdziesięcio- czy osiemdziesięcioosobowego hangaru przykrytego blachą. W środku jest okropnie duszno, śmierdzi. Wykaszle się przez całą noc, prątki będą fruwać i zarażać. Każdy z nich ma obniżoną odporność. Naprawdę muszę ci tłumaczyć, czym to się skończy?
– A ten maniok? – dopytuję. – Przecież tu trzy czwarte społeczeństwa żyje za mniej niż dwa dolary dziennie, może rzeczywiście nie ma pieniędzy dla więźniów?
– Wiesz, część osób będzie mówiła, że skoro złamali prawo, to teraz więźniowie powinni cierpieć. Ale prawdopodobnie połowa osób siedzi tam bez winy. Zresztą czy wina tu cokolwiek zmienia? Jeden dobrze zbilansowany posiłek by wystarczył i jest w tamtych warunkach możliwy do zrobienia – jest palenisko, na którym mogą coś ugotować, zorganizowanie garnka też nie jest trudne. Tylko że do tego garnka trzeba mieć co włożyć. Teraz raz dziennie, o godzinie 16:00, dostają półsurowy maniok.
Obecnie w więzieniach na Madagaskarze (rok 2020) przebywa 27 600 osób, w tym 1469 kobiet (485 skazanych i 984 zatrzymane) oraz 855 nieletnich, w tym 801 chłopców (246 skazanych i 555 zatrzymanych) i 54 dziewczęta (17 skazanych i 37 zatrzymanych). Są wśród nich złodzieje kur i plonów, czyli batatów i manioku. Jest też wielu złodziei kości.
Kult przodków jest jednym z filarów tożsamości mieszkańców. Na Madagaskar mówią oni Tanindrazana, czyli „wyspa, na której mieszkają przodkowie”. Jednym z przejawów poczucia silnej więzi z nimi jest tradycja zwana famadihana – odbywająca się raz na kilka (przeważnie siedem) lat ekshumacja zwłok. Uczestnicy ceremonii tańczą, unosząc owinięte w nowy całun szczątki zmarłego, towarzyszy temu muzyka na żywo i poczęstunek. Zwyczaj opiera się na przekonaniu, że duch zmarłego może ostatecznie dołączyć do swoich przodków dopiero po całkowitym rozkładzie ciała. Zanim to jednak nastąpi, musi ono przechodzić kolejne ceremonie
i pogrzeby.
Od kilku lat na Madagaskarze notuje się rosnącą liczbę dewastacji grobowców oraz kradzieży kości – najczęściej udowych – głównie na południu wyspy i przy wybrzeżu. Ze względu na szczególny kult przodków i szacunek dla szczątków zmarłych Malgasze traktują ten proceder jako profanację zarówno dziedzictwa kulturowego, jak i – przede wszystkim – ciał ich bliskich. Oskarżenie o rozkradanie grobów spotyka się z natychmiastową reakcją ze strony policji i prokuratury.
Do tej pory nie ustalono, dlaczego kradzione są kości. Przyczyn nie są w stanie wskazać ani pracownicy więzienia, ani lokalne władze w Tôlanaro. Sami skazani tłumaczą się chęcią zarobku, jednak zapytani o szczegóły, nie potrafią podać konkretnych kwot ani wymienić zleceniodawców. Wśród teorii dotyczących przyczyn wymienia się inspirowaną z zagranicy próbę rozbicia więzi społecznych, co miałoby pozwolić na łatwiejsze manipulowanie poszczególnymi grupami etnicznymi i rozgrywanie ich przeciwko sobie nawzajem. Inni wierzą, że z kradzionych kości powstają syntetyczne diamenty lub półprodukty wykorzystywane w medycynie ludowej, zwłaszcza chińskiej – Malgasze łączą tę teorię z rosnącymi wpływami Chin w Afryce.
Jedno wiadomo na pewno – kradzieży kości podejmują się ludzie z ubogich terenów wiejskich.
- Tak, przyjedź do mnie w środę po sjeście. Powiem ci, co wiem – odpowiada i odkłada słuchawkę. Do obowiązków siostry Josette należy pomoc więźniom. To ona z ramienia Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia kupuje dodatkowe jedzenie tym, którzy są skrajnie niedożywieni, organizuje naukę czytania i pisania dla osadzonych nastolatków, angażuje kleryków w prowadzenie katechez. Doskonale zna warunki panujące na miejscu. Spotykamy się w maleńkiej sali jednego z domów zgromadzenia. Otwiera mi drzwi, uśmiechem zaprasza do pokoiku pełniącego jednocześnie funkcję gabinetu, magazynu i maleńkiej sali wystawowej z hasłem „Im pomagamy”. Oglądam przyczepione na tablicy zdjęcia osób, które dzięki wsparciu zgromadzenia stanęły na nogi: matki z dziećmi, więźniowie, chorzy. Przypominają fotografie z albumu rodzinnego – te najserdeczniejsze, na których wszyscy się śmieją.
– Musisz wiedzieć, że bardzo powszechne jest tutaj wzajemne oskarżanie się o popełnienie jakiegoś przestępstwa. Oskarża się kogoś, bo się go nie lubi albo chce się na kimś zemścić – zaczyna opowieść siostra Josette.
– A na proces czeka się w więzieniu, tak? – szukam potwierdzenia słów, które już parę razy słyszałam.
– Tak. Teoretycznie powinno to trwać kilka miesięcy, ale zdarzają się sytuacje, że te miesiące zamieniają się w lata – wyjaśnia.
– To, jak długo się czeka, zależy od pieniędzy? – chcę zweryfikować zasłyszaną wersję, ale od razu się zastanawiam, jak złagodzić to pytanie, przecież to poważne oskarżenie. Odpowiada jednak bez zająknięcia:
– Sędzia decyduje. Jeśli zapłacisz, możesz czekać poza więzieniem.
– Ale to przecież kaucja, mówimy o kaucji, tak? – dopytuję.
– Nie, to nie jest legalne. To korupcja. Od pieniędzy zależy, czy – a jeśli tak, to jak długo – będziesz siedzieć w więzieniu.
– Ale przecież tam nie da się żyć. Co się dzieje, jeśli ktoś nie ma rodziny z Tôlanaro, która mogłaby mu przynosić jedzenie? – pytam
i liczę na to, że jednak jest jakieś inne wyjście.
– To dostaje trzy kawałki manioku na jeden dzień. Trzy kawałki! – powtarza oburzona. A ja już wiem z wcześniejszej wizyty w więzieniu, że kawałki mają średnio po osiem centymetrów długości i dostarczają po 160 kilokalorii. Pokrywają zatem ledwie jedną piątą dziennego zapotrzebowania dorosłego mężczyzny na energię.
Pytam, kto decyduje o porcjach żywieniowych.
– Minister sprawiedliwości. Ale on nie ma nad tym kontroli. Nie wie, że więzienia są przepełnione. Byłaś w środku. Ponad 370 więźniów. Sądzisz, że 250 metrów kwadratowych to wystarczająca powierzchnia?
Po wyjściu myślami wracałem za kratki, czułem się więźniem. Może to dziwne, ale naprawdę zawiązałem tam przyjaźnie. Wyszedłem na wolność i zostałem sam. Szukałem sposobu na to, żeby zacząć od nowa.
Według raportu Madagascar 2019 przygotowanego przez Amnesty International malgaskie więzienia są przeludnione, a warunki
w nich panujące zostały określone jako nieludzkie. „W czerwcu liczba więźniów przekroczyła 28 tysięcy osób, z których 56 procent przebywało w areszcie tymczasowym – czytamy w dokumencie. – Liczba ta wzrosła z 23 759 zatrzymanych w grudniu 2018 roku, kiedy to wskaźnik tymczasowego aresztowania wyniósł 53,21 procent”. W maju zeszłego roku minister sprawiedliwości Madagaskaru zadekretował nową, bardziej odżywczą dietę dla osadzonych, jednak – jak podaje dalej Amnesty International – nie została ona wprowadzona we wszystkich więzieniach kraju.
– Widziałam w więzieniu chłopca oskarżonego o kradzież kości. Ma czternaście lat, a na proces czeka już jedenaście miesięcy…
– zagaduję siostrę Josette.
– Na szczęście jest nieletni!
– Na szczęście?
– Nieletni mogą liczyć na nieco łagodniejsze traktowanie. Zresztą jako siostry dajemy im dodatkowe jedzenie, więcej mydła, opieki. Gdy skończy osiemnaście lat, nie będzie już mógł dostawać wsparcia w takim wymiarze.
– Dlaczego młodzi Malgasze kradną?
– Bo to naprawdę ekstremalnie biedne dzieci. Są po prostu głodne. Kradną jedzenie albo po to, żeby to jedzenie kupić.
– I trafiają za kraty, gdzie teoretycznie są oddzielane od dorosłych więźniów – przerywam jej. Mam nadzieję, że powie trochę więcej
o warunkach za kratkami.
– Teoretycznie, ale w ciągu dnia kontakt między nimi jest możliwy – uzupełnia.
– Czyli na przykład chłopiec, który ukradł kurę albo kiść bananów, bo nie miał co jeść, może całe dnie spędzać pomiędzy mordercami? – zamyka oczy i kiwa twierdząco głową. Milczymy.
– Teraz dzieci jest sześcioro – dodaje po chwili. Jeden chłopiec podobno ukradł baranka, drugi coś ze swojego domu i pozwała go jakaś dalsza ciotka, trzeci się z kimś pokłócił.
– Siedzi za kłótnię?
– Mógł podczas niej powiedzieć coś złego albo komuś pogrozić.
– A ile lat ma najmłodszy?
– Czternaście. Był taki, który miał dwanaście, ale wyszedł. No i jest półtoraroczne dziecko – jego matka trafiła do więzienia, nie miał się nim kto zająć – wyjaśnia.
Ból głowy, kaszel, gruźlica, AIDS, kiła, grzybica, świąd, ropa – przypominam sobie hasła klucze z pokoju, w którym przyjmował Michał. Przecież to dziecko było tuż obok, piętnaście, może dwadzieścia metrów od nas.
– Niedaleko stolicy, w Antsirabe, jest podobno więzienie wspierane przez wiele zgromadzeń – nie tylko katolickich – i różnych inicjatyw społecznych. Siostry franciszkanki zawożą im co czwartek ryż z fasolą aż dla ośmiuset osób. Może byłoby to możliwe tutaj, w Tôlanaro? – pytam.
– Nie! – odpowiada stanowczo.
– Dlaczego?
– Bo tu, w Tôlanaro, nie uważa się więźniów za ludzi. Nie zasłużyli na pomoc.
Trzydziestego pierwszego października 2019 roku prezydent Madagaskaru Andry Rajoelina odwiedził więzienie Antanimora w stolicy państwa, Antananarywie, by – jak czytam w oświadczeniu prasowym – „na własne oczy zobaczyć realia tego zakładu karnego”.
W komunikacie zamieszczonym na oficjalnej stronie głowy państwa znajduję informację: „W więzieniu Antanimora, mieszczącym tylko 800 osób, przebywa obecnie 4357 osób, w tym 495 kobiet. 2642 zatrzymanych nadal oczekuje na proces. Zastosowano kilka rozwiązań w celu zmniejszenia zatorów w więzieniach, w tym przyspieszenie wyroków wszystkich osadzonych do 15 grudnia 2019 roku. Więźniowie, którzy zostali skazani za drobne przestępstwa, skorzystają z obniżenia wymiaru kary. Dodatkowo budowana jest nowa, zgodna ze standardami infrastruktura więzienna w celu poprawy warunków przetrzymywania”.
Mimo tej deklaracji w więzieniu niewiele się zmieniło, jak komentuje siostra Josette.
Słyszałam, że byłaś z Michałem w więzieniu, pewnie chcesz o tym porozmawiać – zagaduje mnie Marie Rinefleurni, czterdziestoletnia urzędniczka sądowa. Jej maleńki pokój mieści się w dawnym budynku internatu dla dziewcząt. Żyje sama. Na nocnej szafce ma wszystkie potrzebne jej w życiu książki – kodeksy, schematy przebiegu postępowań sądowych, modlitewnik. Każda rzecz ma tutaj swoje miejsce. Odsuwam ciężkie drewniane krzesła, siadam przy stole pokrytym ceratą imitującą koronkę.
– Dlaczego oskarżeni tak długo czekają na proces w więzieniu?
MADAGASKAR - NAJWIĘKSZA WYSPA AFRYKI
Miliony lat temu Madagaskar, czyli największa wyspa Afryki, oderwał się od Czarnego Lądu. Stał się wówczas czwartą pod względem wielkości wyspą świata. W zupełnej izolacji od kontynentu zaczęły się wykształcać niezwykłe gatunki roślin i zwierząt. Tak powstał raj dla miłośników natury i podróżników.
– Czas oczekiwania na proces jest bardzo trudny i problematyczny. Może zdarzyć się tak, że w trakcie ktoś zmienia zeznania, a wtedy wszystko trzeba zaczynać od początku, co przedłuża niestety czas oczekiwania na wyrok. Osoby oskarżone muszą wtedy przebywać w więzieniu. Zdarza się, że umierają z niedożywienia, złych warunków sanitarnych, spania w jednej celi z chorymi. Problem polega na tym, że budżet, który ministerstwo przeznacza na więzienia, jest niewystarczający. Nie ma pieniędzy nawet na jedzenie. Przekraczamy też możliwość przyjmowania więźniów, jest ich po prostu za dużo – tłumaczy mi spokojnie.
– Można sobie kupić wolność?
– Jest dużo osób, które to robią. Płacą za to, żeby czekać na proces poza więzieniem. Zresztą często oskarżenie kogoś jest skutecznym sposobem na pozbycie się takiej osoby. Zobacz, jeśli tylko ktoś jest biedny, będzie czekał latami, przez cały czas jedząc półsurowy maniok. Jego „wybawieniem” będzie osiągnięcie stanu krytycznego – wtedy zakwalifikuje się do pomocy od sióstr zakonnych.
– Czemu siostry nie pomagają wszystkim?
– Za co?
Pomimo wielu bogactw naturalnych – rud chromu, grafitu, miki, kamieni szlachetnych i złota – Madagaskar jest jednym
z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie, a rozwój ponad połowy dzieci poniżej piątego roku życia jest opóźniony. Według danych z 2012 roku – najświeższych, jakimi dysponujemy – około 1,4 miliona uczniów szkół podstawowych nie uczęszczało na zajęcia. Organizacje pozarządowe, w tym Amnesty International, alarmują o krytycznym pogwałceniu praw człowieka, zwłaszcza w więzieniach.
Farasoa, możemy jeszcze chwilę porozmawiać o więzieniu?
– Pogadajmy.
– Gdzieś się w tym wszystkim gubię. Siedziałeś ponad trzy lata, z czego dwa czekałeś na proces, a teraz wracasz tam z własnej woli.
– Po próbie samobójczej jedynym zajęciem, które pozwoliło mi przestać myśleć o więzieniu, było pranie.
– Pranie? – dopytuję, bo nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam.
– Tak, jako nieletni dostawaliśmy od sióstr więcej mydła. Prałem ubrania swoje i swoich kolegów. Sama zresztą wiesz, że tych ubrań nie było dużo – uśmiecha się ironicznie. – Robiłem to pranie, jakbym chciał zmyć z siebie nie tylko więzienny piasek i zapach, lecz jakbym chciał zmyć oskarżenia.
– Ale przecież teraz jesteś już wolny. Wszystko się układa, pracujesz.
Jeśli tylko ktoś jest biedny, będzie czekał latami, przez cały czas jedząc półsurowy maniok. Jego „wybawieniem” będzie osiągnięcie stanu krytycznego – wtedy zakwalifikuje się do pomocy od sióstr zakonnych.
– Po wyjściu długo jeszcze śniło mi się to wszystko, myślami wracałem za kratki, czułem się więźniem. Może to dziwne, ale naprawdę zawiązałem tam przyjaźnie. Są możliwe również za kratkami. Wyszedłem na wolność i zostałem sam. Szukałem pracy, sposobu na to, żeby zacząć od nowa. Razem z siostrą Josette wpadliśmy na pomysł manufaktury torebek. Ich produkcja nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności ani specjalistycznego sprzętu.
– Więc mogą je robić nawet kobiety w więzieniu – dopowiadam.
– Tak. Dlatego tam wracam. Pokazuję im, jak szyć takie torby, przynoszę materiały. Ze sprzedaży toreb można trochę zarobić. Przynajmniej tyle, żeby wystarczyło na jedzenie, lekarstwa, na mydło dla moich przyjaciół z więzienia.
– Kto najczęściej kupuje te torby? – pytam, bo nie wierzę, że robią to Malgasze.
– Turyści. Przyjeżdżają na Madagaskar, zachwycają się naszym oceanem, burzliwymi falami, idealnymi do surfowania. Każdego wieczoru można ich spotkać w knajpkach nad wodą. Wypiją parę drinków, zrobią sobie zdjęcia z dziećmi, rzucą spory napiwek.
– Podoba im się to, co robicie?
– Podobają im się torby, bo są kolorowe, ręcznie robione, eko i z lokalnymi wzorkami. To podobno jest teraz modne. Kupują, bo są po prostu ładne. A historia ludzi, którzy je tworzą nie jest dla nich najważniejsza. Wiesz, oni nawet nie wiedzą, że jadąc na plażę, mijają po drodze więzienie. Tuż obok nich jakiś młody chłopak mydłem wyciera w koszulce dziurę, żeby tylko nie myśleć o samobójstwie,
a kobiety wyplatają te kolorowe torebki, bo gdy pieniędzy zabraknie, w pierwszej kolejności odczują to ich dzieci.
W 2020 roku doszedł nowy problem: pandemia COVID-19.
– Obostrzenia będące reakcją na wiadomości o koronawirusie były wprowadzane na Madagaskarze stopniowo. Problem istniał, owszem, ale – jak sądzili Malgasze – w Chinach, Iranie, w Europie. Stosunkowo szybko władze zdecydowały się na zawieszenie połączeń międzynarodowych i lotów czarterowych z wyjątkiem stołecznego lotniska – mówi Olga Figiel z MISEVI Polska, Stowarzyszenia Świeckich Misjonarzy Świętego Wincentego a Paulo. Podczas wybuchu epidemii pracowała w Fort Dauphin na południu wyspy.
Kolejne wytyczne pojawiały się wraz z odbywającymi się średnio raz na dwa tygodnie wystąpieniami prezydenta Andy’ego Rajoeliny. 21 marca wprowadzono zakaz zbiorowego żywienia i ograniczenia w prowadzeniu handlu. – Targ mógł być otwarty tylko do godziny 13.00. Ci, którzy przychodzili na niego bez maseczek, byli karani pracami społecznymi. Rząd wiedział, że kary pieniężne nie będą możliwe do wyegzekwowania – opowiada mi Figiel. – Ograniczenie zbiorowego żywienia było dla wielu osób utratą szansy na zjedzenie jakiegokolwiek pożywnego posiłku. Dotyczyło to między innymi dzieci, z którymi pracujemy jako MISEVI. Zamknięto szkoły
i stołówki, które działały nawet w sobotę.
Pierwsza śmierć spowodowana koronawirusem wstrząsnęła wyspą. Obostrzenia stały się jeszcze bardziej restrykcyjne – izolowano regiony, w których dochodziło do zachorowań, zamykano miasta, w Antananarywie wprowadzono godzinę policyjną. Epidemia przypadła na sezon malaryczny i – dodatkowo – na okres przed zbiorami. Ludzie umierali, bo nie mieli za co kupić leków. Ceny żywności i artykułów sanitarnych gwałtownie wzrosły, więc prezydent ogłosił ich odgórną regulację.
Dwudziestego trzeciego sierpnia 88 czekających na proces w więzieniu w Farafanganie uciekło, atakując strażników kamieniami. Podczas obławy siły bezpieczeństwa zatrzymały 20 z nich, a drugie tyle zabiły.
– Może to działało, ale w stolicy. Tu, na południu, nikt się nami nie przejmował – komentuje Figiel. – Ludzie z desperacji zaczęli sprzedawać bydło za bezcen, bo nie mieli za co kupić ryżu, oleju i środków czystości.
„Dziś na terenie Ministerstwa Sprawiedliwości w Faravohitrze odbyła się ceremonia podpisania konwencji i przekazania darowizn
w ramach wsparcia Narodów Zjednoczonych dla rządu Madagaskaru. Darowizny te mają na celu poprawę sytuacji przetrzymywanych w więzieniach. Ich przeludnienie stwarza ryzyko rozprzestrzeniania się COVID-19 w jednostkach penitencjarnych” – czytam
w oświadczeniu prasowym Ministerstwa Sprawiedliwości z 23 czerwca.
W obawie przed koronawirusem rodzinom osadzonych zabroniono kontaktu z bliskimi przebywającymi za murami więzienia. Zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia zostały pozbawione możliwości wspierania nieletnich. Artykuły higieniczne, ubrania
i jedzenie przekazywały za pośrednictwem strażników.
„W swoim przemówieniu minister sprawiedliwości Johnny Richard Andriamahefarivo podkreślił znaczenie poszanowania praw osób zatrzymanych. Zaapelował do sędziów (…) o unikanie systematycznego zatrzymywania, aby nie przepełniać więzień. Mając to na uwadze, Ministerstwo Sprawiedliwości jak co roku skierowało do prezydenta projekt ułaskawienia w przeddzień święta narodowego [26 czerwca – przyp. E.K.]” – to dalsza część oświadczenia.
– W stolicy może zwolniono paru więźniów. Na południu pewnie nikogo – złości się Olga Figiel. – Nie tylko więzienia zostały zamknięte, ale też sądy. Osoby, które czekały na proces za kratami, nie mogły w nim uczestniczyć, bo zwyczajnie go nie było. Sędziowie pracowali, ale w biurach. Nie przyjmowano świadków.
Dwudziestego trzeciego sierpnia osiemdziesięciu ośmiu czekających na proces w więzieniu w Farafanganie (trzysta kilometrów na północ od Tôlanaro) uciekło, atakując strażników kamieniami. Podczas obławy siły bezpieczeństwa zatrzymały dwudziestu z nich,
a drugie tyle zabiły. Dwóch kolejnych zatrzymanych zmarło następnego dnia w wyniku odniesionych obrażeń. Według świadków zdarzenia – na relację których powołuje się Amnesty International w raporcie Madagascar: Killing of 22 detainees an appalling attack on the right to life (Madagaskar. Zabicie 22 więźniów wstrząsającym zamachem na prawo do życia) – zatrzymani uciekli, by zaprotestować przeciwko przedłużającemu się aresztowi tymczasowemu, zastosowanemu za drobne przestępstwa, w tym kradzież szczoteczki do zębów.
Farasoa, poczekaj – mówię, żegnając się. – Nie zapytałam, co właściwie oznacza twoje imię.
– Bogactwo i piękno – patrzymy na siebie w ciszy. – Całe moje życie, nie?
Imiona bohaterów reportażu – oprócz Farasoy i Olgi Figiel – zostały zmienione.
(Pismo - Magazyn opinii)