pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
ludzie i obyczaje / reportaż
DAMIAN NOWICKI
Zdjęcia: Fundacja Czerwone noski
Klowni medyczni. Żadnej nadgrywki,
tylko goły człowiek
Bycie klownem medycznym jest teatrem pozbawionym niepotrzebnego blichtru, koncentrującym się na największym sensie, czyli spotkaniu z drugim człowiekiem.
Aleks Pittner ma dziewięć lat i ksywkę „Chrupek”. Jest ciekawy świata, radosny, mówią o nim „do schrupania”. Za dnia nie zwraca uwagi na ból. Dopiero nocą odczuwa całodzienne obciążenie zdeformowanego kręgosłupa. To dysplazja diastroficzna, niezwykle rzadka choroba genetyczna, która dotyka jedną na 110 tysięcy osób. Powoduje niskorosłość, uszkodzenia stawów, chory ma krótkie ręce i nogi, bolesne przykurcze, jego kości szybciej się starzeją.
Wiosną 2018 roku Chrupek leżał na oddziale rehabilitacji w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym im. J. Gromkowskiego we Wrocławiu. Podczas intensywnych sesji rehabilitanci rozciągali jego przykurczone nogi i zwichnięte ręce. Bolało, budziło ogromny lęk i wywoływało stres. W trakcie jednego ze spotkań do Chrupka dołączyli klowni medyczni z fundacji Czerwone Noski. Ubrani
w kolorowe stroje, z czerwonym nosem założonym na maseczkę, rozciągali się razem z nim.
– Mylili ręce z nogami, przewracali się, sapali, nie mogli zrobić najprostszych ćwiczeń, ale wciąż próbowali. Chrupek nie rozumiał, co się dzieje, ale coraz większa niezdarność klownów sprawiała, że zapominał o bólu, a sesja nie tylko skończyła się znacznie szybciej, lecz także bezstresowo. Wygłupy, żarty, rozproszenie uwagi i przeniesienie jej na klownów to zupełnie inna, psychosomatyczna forma pomocy, znacznie skuteczniejsza niż działające tylko fizycznie środki przeciwbólowe. Na przykład dwa lata temu, dosłownie dzień po ciężkiej operacji w Warszawie, Chrupek nalegał na wizytę Nosków. Był wtedy cały w bandażach, przypięty do aparatury, w poważnym stanie. Gdy przyszli, tryskał energią i optymizmem – podkreśla Adrian, ojciec Chrupka.
Jakiś czas później, tuż przed operacją w Wiedniu, Chrupek ponownie spotkał klownów. Dowiedział się wtedy, że to nie jest jednorazowa atrakcja, ale zorganizowana inicjatywa. Od tamtego czasu, przy każdej kolejnej wizycie, dopytuje się, czy na pewno Noski będą podczas jego rehabilitacji.
– Chrupek traktuje klownów jak swoich kolegów. Między nimi nie ma dystansu czy bariery i już od pierwszych piosenek czy zabaw natychmiast nadają na tych samych falach. Co więcej, mimo swoich dziewięciu lat, Chrupek już teraz ma takie pythonowskie, czytaj absurdalne i surrealistyczne poczucie humoru, które idealnie rezonuje z występami Nosków – twierdzi Adrian.
– Najbardziej lubię, jak śpiewamy piosenki, które razem układamy. Ostatnio nawet była piosenka o mnie, a Noski przyszły z pierdzącą świnką! – chwali się Chrupek.
Magicy, aktorzy, instrumentaliści
Fundacja Czerwone Noski Klown w Szpitalu z Warszawy jest częścią międzynarodowej organizacji Red Noses International, która zajmuje się klownadą medyczną, czyli krótkimi formami improwizacji teatralnej dokonywanej z pacjentami, aby poprzez śmiech odetchnęli od szpitalnej rzeczywistości wypełnionej bólem, chorobami i stresem. Inicjatywa narodziła się w 1994 roku za sprawą dwojga Austriaków: Moniki Culen, adwokatki specjalizującej się w sprawach humanitarnych, oraz Giory Seeligera, aktora i reżysera teatralnego. Poza swoją siedzbą w Wiedniu Red Noses International leczy śmiechem w kilkudziesięciu miastach Europy, Afryki oraz Azji Środkowej.
W Polsce, nie licząc stolicy, Noski odwiedzają jedenaście szpitali w siedmiu miastach nawet trzy razy w tygodniu. W Warszawie można ich spotkać między innymi w Instytucie „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” (zwyczajowo zwanym Centrum Zdrowia Dziecka) oraz w klinice Budzik, gdzie przychodzą improwizować już od ponad dekady. Odwiedzają też dorosłych mieszkańców domów pomocy społecznej. Fundacja utrzymuje się z wpłat darczyńców.
Obecnie w zespole Nosków pracują dwadzieścia trzy kobiety
i dwudziestu jeden mężczyzn. Aby grupa była zróżnicowana, fundacja co jakiś czas ogłasza kolejne castingi. Oprócz pełnoletności wymagane jest konkretne doświadczenie: poszukiwani są przede wszystkim aktorzy, muzycy, komicy
i mimowie z udokumentowanym dorobkiem artystycznym (zdjęcia, referencje, dyplomy, nieważne, czy to deski teatru, reklama, czy występy w przejściu podziemnym). Nawet praktyka bycia klownem nie gwarantuje powodzenia, bo wymagane są wszechstronne umiejętności sceniczne. Trzeba umieć nie tylko grać, ale też śpiewać i używać drobnych instrumentów muzycznych, jak ukulele, kalimba czy dzwonki. Nosek musi też znać magiczne sztuczki.
Aktorskie ego a bycie głuptasem
Hubert Kożuchowski ma czterdzieści sześć lat. W przerwach od grania, między innymi inspektora Wawerskiego w serialu Sprawiedliwi – Wydział Kryminalny i reklamach, często występował dla młodszej widowni, sprawiało mu to największą frajdę. O istnieniu fundacji usłyszał siedem lat temu, podczas występów z amatorskimi i alternatywnymi grupami teatralnymi w Poznaniu. Noski są znane w środowisku aktorskim z bardzo wysokiego poziomu artystycznego. Początkowo Hubert myślał o klownadzie w kategoriach przygody i liczył głównie na rozwój warsztatowy.
Dziś twierdzi, że dostał się dopiero za drugim podejściem, ponieważ potrzebował czasu, aby dorosnąć do tej roli.
– Aby zrobić z siebie głuptasa, a także wywołać pozytywne emocje, trzeba głębi charakterologicznej. Zrozumiałem to dopiero po ponad roku od pierwszego castingu. Wcześniej włączało mi się aktorskie ego, koniecznie chciałem pokazać coś fajnego i wypaść jak najlepiej. Przy drugim podejściu zrozumiałem, że klownada jest przeciwieństwem „poważnego” aktorstwa, w którym celem jest pokazanie się
z najkorzystniejszej strony. Aktorzy budują, robią efekt, błyszczą, a tu chodzi o coś odwrotnego – wyjaśnia Hubert.
Wcieleniem Huberta jest doktor Kalafior – w białym kitlu, koszuli w kratę i drucianych okularach gra na ukulele i zawsze ma przy sobie różową świnkę chrumkająco-pierdzącą. Najczęściej pracuje około trzech godzin. W zależności od potrzeb chodzi z sali do sali, jest na jednym oddziale albo krąży między kilkoma.
Sekundę po założeniu czerwonego noska jego życie staje się improwizacją. Oficjalnie przychodzi zrobić obchód i porozmawiać
z podopiecznymi, ale zamiast na chorobie i cierpieniu skupia uwagę pacjentów na jakiejś abstrakcyjnej sytuacji. Przewraca się, jest straszną niezdarą, myli drzwi z oknem.
– Na przykład opieramy się o framugę i udajemy, że to nasza scena, na której przygotowujemy piosenkę do konkursu zgniłych jajek,
i prosimy dzieci, aby powiedziały, czy im się podoba. Klownów medycznych, podobnie jak lekarzy, obowiązuje zasada primum non nocere (z łac. „po pierwsze nie szkodzić”), a nasza niekonwencjonalna forma pomocy jest stronnicza i jednej osobie może ulżyć,
a drugą – przytłoczyć. Kiedy widzimy niechęć czy płacz, bo tak też się zdarza, wtedy improwizujemy śpiewno-taneczne pożegnanie,
a cała interakcja opiera się na wychodzeniu. W tej pracy śmiech jest wisienką na torcie. Chodzi o odwrócenie uwagi dzieci od tych strasznych rzeczy, które je otaczają – podkreśla Hubert.
Najważniejsze: podmiotowość dziecka
W przeciwieństwie do scenicznego pierwowzoru klownada medyczna łączy w sobie zarówno elementy artystyczne, jak
i terapeutyczne. Praktykuje się ją zazwyczaj w szpitalach i ośrodkach, gdzie pacjenci narażeni są na lęk i ból. Ponieważ dzieci są głównymi odbiorcami improwizacji, klowni najczęściej rezydują w szpitalach pediatrycznych. Obowiązuje w nich pewna hierarchia. Do lżejszych oddziałów należy na przykład diabetologia. Tam dzieci funkcjonują w miarę samodzielnie, a reakcja na działania klownów jest natychmiastowa. Najcięższe są oddziały onkologii dziecięcej, gdzie klowni mierzą się z wymagającymi fizycznymi objawami chorób i śmiercią pacjentów. Wyzwaniem są wizyty w warszawskiej klinice Budzik, w której przebywają dzieci w śpiączce lub
w minimalnym stanie świadomości, i nie ma pewności, czy docierają do nich bodźce. (...)
Najbardziej zapadła mu w pamięć historia z kliniki Budzik. Pewnego dnia zobaczyli dużą planszę z naklejonymi kartkami A4. Każda
z dwoma lub trzema słowami. Układały się w wypowiedź: „Jestem, czuję, widzę, słyszę, kiedy wchodzisz do mojego pokoju, powiedz mi «Cześć, jak się masz?» i zapytaj, co u mnie słychać”. Okazało się, że napisała to dziewczynka, do której Noski przychodziły już jakiś czas, ale kontakt z nią był bliski zeru. Litery były strasznie koślawe, ale z pomocą terapeutki napisała to sama.
– To było tak przejmujące, że poszedłem do dyrektora szpitala i zapytałem, czy możemy ten wzruszający przekaz sfotografować
i umieścić na stronie internetowej. Powiedział, że oczywiście, ale powinienem zapytać autorkę. Poczułem się wtedy jak skończony idiota. Przecież ona właśnie o tym pisała! Na szczęście sama dziewczynka się o tym nie dowiedziała, ale dostałem wtedy lekcję, że
w parze z wygłupami nie możemy zapominać o najważniejszej rzeczy, czyli o podmiotowości dzieci i ich świadomości – podkreśla.
Dobro ponad ambicjami
Klownada medyczna jest nierzadko pracą jeden na jeden z ludźmi w różnym wieku (Noski stosują też terapię śmiechem podczas spotkań z seniorami w domach pomocy społecznej) i dysfunkcjami psychofizycznymi. Dlatego empatia, otwartość, umiejętność współodczuwania, a także poczucie humoru i dystans do siebie są bardzo ważne. Oprócz wymogów warsztatowych ważna jest umiejętność obchodzenia się z bodaj największą niesprawiedliwością: śmiercią dzieci. Mimo procedur i zasad, spośród których podstawowa mówi, że klownada zaczyna się i kończy na czerwonym nosie, po jego zdjęciu każdy klown musi wypracować swój system granic oraz mechanizmów powrotu do zwykłego funkcjonowania. (...)
Jako doświadczona klownka Agnieszka (jedna z partnerek Huberta - red.) podkreśla, że na początku przygody z Noskami najbardziej pociągała ją możliwość kontaktu z ludźmi w okolicznościach, do których bez tej pracy nie miałaby dostępu w codzienności.
W przeciwieństwie do części aktorów i performerów nigdy nie myślała o klownadzie w kategoriach misji czy wyzwania, ale raczej zaproszenia do innego świata, do przebywania w przestrzeni granicznej, w której nie istnieją gotowe odpowiedzi, a same znaki zapytania. Dzięki temu mogła zobaczyć i zrozumieć, jak trudna jest praca w szpitalu, szczególnie z psychiczno-emocjonalnej perspektywy.
– Dla mnie klownada polega na tym, że za pomocą patrzenia, słuchania, otwartości na wszystko, co się może wydarzyć, i reagowania
z poziomu serca totalnie zmienia się atmosferę przestrzeni. Żadnej nadgrywki, tylko goły człowiek, czerpiący z emocji, które go otaczają tu i teraz. Mimo że po trzech godzinach takiego grania jestem wykończona i tego dnia nie zrobię nic poważniejszego niż obiad czy spacer, staram się skupiać na tych magicznych momentach – podsumowuje Agnieszka. (fragmenty reportażu o tym samym tytule; Pismo - Magazyn opinii)
ludzie i obyczaje / reportaż
Skazani na Madagaskar
Do malgaskiego więzienia
w oczekiwaniu na proces można trafić na długie lata. Nawet za kradzież szczoteczki do zębów.
Mieszkańcy Madagaskaru / fot.: domena publiczna
Trasę z centrum Tôlanaro – jednego z ważniejszych miast portowych południowego Madagaskaru – pokonujemy w ciszy. Mijamy kolonialne domy z widokiem na port, straganiki ze smażonymi bananami i budki z ciasteczkami za 500 ariary (około 50 groszy). Farasoa, dwudziestoletni Malgasz, zerka na mnie przez ramię. Patrzy, czy na pewno za nim nadążam. Choć momentami podśmiechuje się z mojej nieporadności, jego twarz przez większość czasu jest poważna, dorosła. Idzie przed siebie. Nie ogląda się za zaczepiającymi nas dziećmi ani za starszymi paniami, zaskoczonymi moją obecnością, nie pyta pochylonych nad maską starego renault chłopaków, który to rocznik i czy urwaną oś będzie można zespawać, choć ja patrzę na nich z zaciekawieniem. Obiecał, że zaprowadzi mnie na umówione miejsce.
Po kolejnych minutach w ciszy milczenie zaczyna mi przeszkadzać. Szukam pytań, którymi mogłabym je w miarę bezpiecznie przerwać. Wzrok wbijam w moje ubrudzone od śmieci i piasku stopy. Zatrzymuję się, żeby wyciągnąć kolejny przyklejony do nich kawałek plastiku z ulicznych resztek. – A teraz… Co teraz z tobą będzie? – rzucam i błyskawicznie zdaję sobie sprawę z tego, o co zapytałam. Może to za szybko, za wcześnie? – Wiesz, która część życia tam była najtrudniejsza? – odpowiada w końcu pytaniem, zmuszając mnie do podniesienia wzroku. – Która? – powoli odrywam oczy od ziemi. – Zastanawianie się, co będzie potem. Siedziałem w tym więzieniu i myślałem o szkole. O tym, że właśnie teraz są zajęcia z francuskiego, na których mógłbym być, a po przerwie matematyka, geografia. Wiedziałem, że właśnie mijają najlepsze lata mojego życia i nic nie mogłem z tym zrobić… Jak z twoim butem? – szybko zmienia temat, a ja nie mam odwagi, żeby pytać o więcej.
la prison n’a pas de médicaments (franc. „więzienie nie ma lekarstw”) – oznajmia, jakby recytowała fragment malgaskiej konstytucji, jedna z sióstr służąca w więzieniu w Tôlanaro. Oprócz niej osadzonymi zajmuje się również lokalny felczer – to od jego decyzji zależy, czy na ból zęba dostaną dwie multiwitaminy, czy jedną. Nie skończył studiów, lecz kilkuletnią szkołę medyczną. Nie ma wiedzy
i umiejętności lekarza, a odpowiada za codzienną opiekę medyczną nad więźniami.
– Można wołać następnego – mówi do siostry chirurg z Mazowsza. Chce zachować anonimowość, więc nazwijmy go po prostu Michałem. Na Madagaskar przyjechał już trzeci raz. Dzięki jednej z organizacji pozarządowych z Polski pracował w malgaskiej przychodni prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia. Podczas jego pierwszego pobytu na wyspie poprosiły go, by objął opieką również więźniów, których na co dzień wspierały.
Gdyby tylko chciał, kolejnego pacjenta mógłby zawołać samodzielnie. Nie robi tego, prosi o pomoc siedzącą obok zakonnicę. Może nadal wierzy, że uda mu się zachować emocjonalny dystans – łatwiej jest przecież wyjechać, gdy nikogo się nie zna. Zachować profesjonalizm, badając obcego. Można też lepiej wszystko zrozumieć, gdy obraz rzeczywistości nie jest zamazany przez litość
i współczucie.
Pierwszy z czekających w kolejce mężczyzn wchodzi powoli. Co parę kroków zatrzymuje się, żeby złapać równowagę. Ostrożnie siada na krześle po drugiej stronie biurka, przy którym pracuje Michał. Pośród szczegółowych pytań dotyczących stanu zdrowia, pada
w końcu to, na które brak odpowiedzi wyjaśni wszystko: – Niech siostra zapyta, co je – prosi lekarz. Ta jednak nie tłumaczy pytania na malgaski. Patrzy wymownie. – Maniok? – Tak – potwierdza i spuszcza wzrok. Milczymy. – Dobrze, sprawdźmy, ile waży – pada po dłuższej chwili decyzja. Zupełnie jak gdyby odłożenie tej czynności w czasie miało sprawić, że informacja będzie mniej prawdziwa, że łatwiej będzie ją obalić, z czystym sumieniem powiedzieć „przecież to niemożliwe”. Pacjent powoli stawia nogi na wyścielonej wytartą gumą, żelaznej wadze. Wskazówka zatrzymuje się na trzydziestu dwóch kilogramach. Siostra zapisuje w karcie. – A wiek? – pyta Michał. – Czterdzieści – odpowiada i chowa się za biurko, przez które wychylała się przed momentem, żeby sprawdzić, czy pomiar jest prawidłowy. – Pomóżcie mu zejść – prosi podglądających sytuację więźniów. Czekają w kolejce na przyjęcie, przy okazji przysłuchując się wszystkiemu, co się dzieje w gabinecie. Nie muszą się zresztą szczególnie starać – drzwi przecież nie ma, podobnie zresztą jak prywatności: jesteś więźniem, twoja godność została za murami budynku. Nie oczekuj zbyt wiele. Kolejny z fragmentów niepisanej konstytucji.
Współosadzeni prowadzą mężczyznę z powrotem na krzesło, ale poranione stopy odmawiają mu posłuszeństwa. Bezwładnie ocierają się o podłoże – najpierw o wytartą gumę, potem o odpadającą z wagi emalię, na końcu o beton, na którym zostawiają ciemnożółtą maź – ropę połączoną z krwią i obszarpanym naskórkiem. Muchy nie czekają, aż usiądzie. Zlatują się do śladów, zanim wykona kolejne kroki. – Jeżeli nie będzie miał butów, rany się nie zagoją. Wszędzie jest piasek, to już wygląda tragicznie – Michał prosi siostrę o przetłumaczenie tej informacji pacjentowi. – Ale on nie ma rodziny w mieście. Nikt nie przyniesie mu butów. Nikt też nie przynosi mu dodatkowego jedzenia – wyjaśnia zakonnica. Cisza trwa dłużej niż zwykle. – Musisz unikać piasku i myć często stopy – siostra tłumaczy zalecenia lekarza i woła następnego chorego.
Wyglądam przez kraty. Boję się wpadających przez drzwi więziennych spojrzeń. Widoku tego, jak Michał jest w stanie objąć dłonią łydkę dorosłego mężczyzny. Zapadniętych policzków, wystających nadgarstków, głów pokrytych grzybicą. Podchodzę do okna. Dziedziniec więzienia przypomina boisko w szkole dla niegrzecznych dzieci – nierówny, pełen śmieci, piachu zamiast trawy – za karę. Obudowany z każdej strony betonowo-blaszanymi konstrukcjami, otoczony rowami, którymi spływa mocz, stanowi centrum sieci pawilonów szumnie nazwanych zakładem karnym. Również centrum w znaczeniu społecznym – to tu dochodzi do kontaktu
z pozostałymi więźniami, wymiany produktów, usług i historii. Równe rzędy idealnie ogolonych głów wpatrują się w wejście do gabinetu. Dziś na przyjęcie czeka ponad pięćdziesiąt osób. Pierwszeństwo mają kobiety – niektóre z nich muszą się spieszyć do dzieci. Dwulatek nie może przecież zbyt długo być sam. Szczególnie w więzieniu.
Ból brzucha, zawroty głowy – kolejni pacjenci przychodzą z podobnymi objawami. Żądny sławy lekarz zamknąłby je pewnie
w egzotycznie brzmiącej „chorobie malgaskiej”, choć może uczciwsze byłoby nazwanie jej wprost „chorobą więzienną” – niedożywienie i brak higieny. Zostaje coraz mniej czasu, za godzinę musimy opuścić budynek. Pokryty lepiącym się brudem, zardzewiały wiatrak nie działa. Stoi w kącie celi przerobionej na gabinet. Razem z wyszywaną w koniki pościelą na kozetce oraz walizkami pamiętającymi zapewne czasy francuskich kolonizatorów stanowi komplet rzeczy zupełnie niepotrzebnych. Temperatura nie sprawia już dyskomfortu, ona skutecznie utrudnia pracę. Jasna koszula Michała pokrywa się żółtymi plamami. Lekarz wyciera pot z czoła, łapie się za kilka siwych włosów. Pewnie zresztą przybędzie mu ich po wyjeździe. Mruży oczy. Nasłuchuje lewym uchem. Pocięta przez kraty plama słonecznego światła pada głównie na jego biurko – Michał nie zobaczy wszystkiego, stetoskopem nie usłyszy każdego dźwięku. Nie pozna historii wszystkich osadzonych, ich problemów, tęsknot. Nie zapyta „Dlaczego?”, choć pewnie bardzo by chciał. Może jedynie „poleczyć” – multiwitaminą, antybiotykiem, maścią przeciwgrzybiczą i dobrą radą. La prison n’a pas de médicaments.
Pomimo bogactw naturalnych Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie.
– Doktorze, to już ostatni dzisiaj, więcej nie zdążymy – mówi zakonnica i powoli zaczyna pakować swoje rzeczy. – Rozumiem, niech go siostra poprosi – odpowiada lekarz i patrzy w stronę drzwi. Czeka. Do gabinetu niepewnie wchodzi młody chłopak – zawstydzony, zgaszony – może dlatego, że nie jest tu długo. Widać to po jego budowie ciała, niedowaga nie dokucza mu jeszcze tak bardzo. – Może kilka miesięcy – Michał odpowiada na moje niezadane pytanie o to, ile czasu jego pacjent tu przebywa. Pacjent siada przy biurku, chaotycznie wędrującymi po brzegach krzeseł dłońmi zdradza swój strach. – Zdejmij koszulkę – prosi siostra. – A teraz oddychaj. Wdech, wydech, oddychaj – powtarza. – Proszę oddychać głęboko – sugeruje już nieco mocniej. Nadal nic. Siostra wstaje i pokazuje, jak powinien to zrobić. Po kilku instrukcjach chłopak zaczyna powtarzać lekarskie oddechy. Zupełnie tak, jak gdyby robił to po raz pierwszy w życiu. Ma dopiero czternaście lat, być może nigdy wcześniej nikt go nie osłuchiwał, może to pierwszy raz, kiedy w ogóle widzi stetoskop. Może to jego pierwsze spotkanie z lekarzem. – Chwileczkę, siostro, jeszcze jedno badanie – Michał odwraca się za siebie, otwiera rękaw ciśnieniomierza. – Alefa [malg. „proszę” – przyp. E.K.] – mówi do pacjenta i czeka, aż ten umieści w nim ramię. Chłopak patrzy na niego niepewnie, chwilę się waha, ale w końcu decyduje – wkłada w rękaw obie ręce, zatrzymując je w nim na wysokości nadgarstków. Czeka, aż Michał zaciśnie kajdanki.
W którym momencie po raz pierwszy wpadłeś w gniew? – zadaję Michałowi pytanie i obserwuję reakcję.
– Gdy zdałem sobie sprawę z powtarzalności objawów, z których wszystkie wynikały z niedożywienia. Odwrócenie przyczyny było banalnie proste, ale niemożliwe. Z każdym kolejnym pacjentem to poczucie narastało.
– Co musiałoby się zmienić, żeby malgaskie więzienie nie zabijało?
– Najprostsze kwestie – odpowiada natychmiast. – Na przykład sanitaria. Woda niby jest, ale co z tego, skoro wszyscy sikają do rowów otaczających dziedziniec. A teraz zobacz – historia z dzisiaj – więzień ze świeżo rozpoznaną gruźlicą za chwilę pójdzie spać do sześćdziesięcio- czy osiemdziesięcioosobowego hangaru przykrytego blachą. W środku jest okropnie duszno, śmierdzi. Wykaszle się przez całą noc, prątki będą fruwać i zarażać. Każdy z nich ma obniżoną odporność. Naprawdę muszę ci tłumaczyć, czym to się skończy?
– A ten maniok? – dopytuję. – Przecież tu trzy czwarte społeczeństwa żyje za mniej niż dwa dolary dziennie, może rzeczywiście nie ma pieniędzy dla więźniów?
– Wiesz, część osób będzie mówiła, że skoro złamali prawo, to teraz więźniowie powinni cierpieć. Ale prawdopodobnie połowa osób siedzi tam bez winy. Zresztą czy wina tu cokolwiek zmienia? Jeden dobrze zbilansowany posiłek by wystarczył i jest w tamtych warunkach możliwy do zrobienia – jest palenisko, na którym mogą coś ugotować, zorganizowanie garnka też nie jest trudne. Tylko że do tego garnka trzeba mieć co włożyć. Teraz raz dziennie, o godzinie 16:00, dostają półsurowy maniok.
Obecnie w więzieniach na Madagaskarze (rok 2020) przebywa 27 600 osób, w tym 1469 kobiet (485 skazanych i 984 zatrzymane) oraz 855 nieletnich, w tym 801 chłopców (246 skazanych i 555 zatrzymanych) i 54 dziewczęta (17 skazanych i 37 zatrzymanych). Są wśród nich złodzieje kur i plonów, czyli batatów i manioku. Jest też wielu złodziei kości.
Kult przodków jest jednym z filarów tożsamości mieszkańców. Na Madagaskar mówią oni Tanindrazana, czyli „wyspa, na której mieszkają przodkowie”. Jednym z przejawów poczucia silnej więzi z nimi jest tradycja zwana famadihana – odbywająca się raz na kilka (przeważnie siedem) lat ekshumacja zwłok. Uczestnicy ceremonii tańczą, unosząc owinięte w nowy całun szczątki zmarłego, towarzyszy temu muzyka na żywo i poczęstunek. Zwyczaj opiera się na przekonaniu, że duch zmarłego może ostatecznie dołączyć do swoich przodków dopiero po całkowitym rozkładzie ciała. Zanim to jednak nastąpi, musi ono przechodzić kolejne ceremonie
i pogrzeby.
Od kilku lat na Madagaskarze notuje się rosnącą liczbę dewastacji grobowców oraz kradzieży kości – najczęściej udowych – głównie na południu wyspy i przy wybrzeżu. Ze względu na szczególny kult przodków i szacunek dla szczątków zmarłych Malgasze traktują ten proceder jako profanację zarówno dziedzictwa kulturowego, jak i – przede wszystkim – ciał ich bliskich. Oskarżenie o rozkradanie grobów spotyka się z natychmiastową reakcją ze strony policji i prokuratury.
Do tej pory nie ustalono, dlaczego kradzione są kości. Przyczyn nie są w stanie wskazać ani pracownicy więzienia, ani lokalne władze w Tôlanaro. Sami skazani tłumaczą się chęcią zarobku, jednak zapytani o szczegóły, nie potrafią podać konkretnych kwot ani wymienić zleceniodawców. Wśród teorii dotyczących przyczyn wymienia się inspirowaną z zagranicy próbę rozbicia więzi społecznych, co miałoby pozwolić na łatwiejsze manipulowanie poszczególnymi grupami etnicznymi i rozgrywanie ich przeciwko sobie nawzajem. Inni wierzą, że z kradzionych kości powstają syntetyczne diamenty lub półprodukty wykorzystywane w medycynie ludowej, zwłaszcza chińskiej – Malgasze łączą tę teorię z rosnącymi wpływami Chin w Afryce.
Jedno wiadomo na pewno – kradzieży kości podejmują się ludzie z ubogich terenów wiejskich.
- Tak, przyjedź do mnie w środę po sjeście. Powiem ci, co wiem – odpowiada i odkłada słuchawkę. Do obowiązków siostry Josette należy pomoc więźniom. To ona z ramienia Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia kupuje dodatkowe jedzenie tym, którzy są skrajnie niedożywieni, organizuje naukę czytania i pisania dla osadzonych nastolatków, angażuje kleryków w prowadzenie katechez. Doskonale zna warunki panujące na miejscu. Spotykamy się w maleńkiej sali jednego z domów zgromadzenia. Otwiera mi drzwi, uśmiechem zaprasza do pokoiku pełniącego jednocześnie funkcję gabinetu, magazynu i maleńkiej sali wystawowej z hasłem „Im pomagamy”. Oglądam przyczepione na tablicy zdjęcia osób, które dzięki wsparciu zgromadzenia stanęły na nogi: matki z dziećmi, więźniowie, chorzy. Przypominają fotografie z albumu rodzinnego – te najserdeczniejsze, na których wszyscy się śmieją.
– Musisz wiedzieć, że bardzo powszechne jest tutaj wzajemne oskarżanie się o popełnienie jakiegoś przestępstwa. Oskarża się kogoś, bo się go nie lubi albo chce się na kimś zemścić – zaczyna opowieść siostra Josette.
– A na proces czeka się w więzieniu, tak? – szukam potwierdzenia słów, które już parę razy słyszałam.
– Tak. Teoretycznie powinno to trwać kilka miesięcy, ale zdarzają się sytuacje, że te miesiące zamieniają się w lata – wyjaśnia.
– To, jak długo się czeka, zależy od pieniędzy? – chcę zweryfikować zasłyszaną wersję, ale od razu się zastanawiam, jak złagodzić to pytanie, przecież to poważne oskarżenie. Odpowiada jednak bez zająknięcia:
– Sędzia decyduje. Jeśli zapłacisz, możesz czekać poza więzieniem.
– Ale to przecież kaucja, mówimy o kaucji, tak? – dopytuję.
– Nie, to nie jest legalne. To korupcja. Od pieniędzy zależy, czy – a jeśli tak, to jak długo – będziesz siedzieć w więzieniu.
– Ale przecież tam nie da się żyć. Co się dzieje, jeśli ktoś nie ma rodziny z Tôlanaro, która mogłaby mu przynosić jedzenie? – pytam
i liczę na to, że jednak jest jakieś inne wyjście.
– To dostaje trzy kawałki manioku na jeden dzień. Trzy kawałki! – powtarza oburzona. A ja już wiem z wcześniejszej wizyty w więzieniu, że kawałki mają średnio po osiem centymetrów długości i dostarczają po 160 kilokalorii. Pokrywają zatem ledwie jedną piątą dziennego zapotrzebowania dorosłego mężczyzny na energię.
Pytam, kto decyduje o porcjach żywieniowych.
– Minister sprawiedliwości. Ale on nie ma nad tym kontroli. Nie wie, że więzienia są przepełnione. Byłaś w środku. Ponad 370 więźniów. Sądzisz, że 250 metrów kwadratowych to wystarczająca powierzchnia?
Po wyjściu myślami wracałem za kratki, czułem się więźniem. Może to dziwne, ale naprawdę zawiązałem tam przyjaźnie. Wyszedłem na wolność i zostałem sam. Szukałem sposobu na to, żeby zacząć od nowa.
Według raportu Madagascar 2019 przygotowanego przez Amnesty International malgaskie więzienia są przeludnione, a warunki
w nich panujące zostały określone jako nieludzkie. „W czerwcu liczba więźniów przekroczyła 28 tysięcy osób, z których 56 procent przebywało w areszcie tymczasowym – czytamy w dokumencie. – Liczba ta wzrosła z 23 759 zatrzymanych w grudniu 2018 roku, kiedy to wskaźnik tymczasowego aresztowania wyniósł 53,21 procent”. W maju zeszłego roku minister sprawiedliwości Madagaskaru zadekretował nową, bardziej odżywczą dietę dla osadzonych, jednak – jak podaje dalej Amnesty International – nie została ona wprowadzona we wszystkich więzieniach kraju.
– Widziałam w więzieniu chłopca oskarżonego o kradzież kości. Ma czternaście lat, a na proces czeka już jedenaście miesięcy…
– zagaduję siostrę Josette.
– Na szczęście jest nieletni!
– Na szczęście?
– Nieletni mogą liczyć na nieco łagodniejsze traktowanie. Zresztą jako siostry dajemy im dodatkowe jedzenie, więcej mydła, opieki. Gdy skończy osiemnaście lat, nie będzie już mógł dostawać wsparcia w takim wymiarze.
– Dlaczego młodzi Malgasze kradną?
– Bo to naprawdę ekstremalnie biedne dzieci. Są po prostu głodne. Kradną jedzenie albo po to, żeby to jedzenie kupić.
– I trafiają za kraty, gdzie teoretycznie są oddzielane od dorosłych więźniów – przerywam jej. Mam nadzieję, że powie trochę więcej
o warunkach za kratkami.
– Teoretycznie, ale w ciągu dnia kontakt między nimi jest możliwy – uzupełnia.
– Czyli na przykład chłopiec, który ukradł kurę albo kiść bananów, bo nie miał co jeść, może całe dnie spędzać pomiędzy mordercami? – zamyka oczy i kiwa twierdząco głową. Milczymy.
– Teraz dzieci jest sześcioro – dodaje po chwili. Jeden chłopiec podobno ukradł baranka, drugi coś ze swojego domu i pozwała go jakaś dalsza ciotka, trzeci się z kimś pokłócił.
– Siedzi za kłótnię?
– Mógł podczas niej powiedzieć coś złego albo komuś pogrozić.
– A ile lat ma najmłodszy?
– Czternaście. Był taki, który miał dwanaście, ale wyszedł. No i jest półtoraroczne dziecko – jego matka trafiła do więzienia, nie miał się nim kto zająć – wyjaśnia.
Ból głowy, kaszel, gruźlica, AIDS, kiła, grzybica, świąd, ropa – przypominam sobie hasła klucze z pokoju, w którym przyjmował Michał. Przecież to dziecko było tuż obok, piętnaście, może dwadzieścia metrów od nas.
– Niedaleko stolicy, w Antsirabe, jest podobno więzienie wspierane przez wiele zgromadzeń – nie tylko katolickich – i różnych inicjatyw społecznych. Siostry franciszkanki zawożą im co czwartek ryż z fasolą aż dla ośmiuset osób. Może byłoby to możliwe tutaj, w Tôlanaro? – pytam.
– Nie! – odpowiada stanowczo.
– Dlaczego?
– Bo tu, w Tôlanaro, nie uważa się więźniów za ludzi. Nie zasłużyli na pomoc.
Trzydziestego pierwszego października 2019 roku prezydent Madagaskaru Andry Rajoelina odwiedził więzienie Antanimora w stolicy państwa, Antananarywie, by – jak czytam w oświadczeniu prasowym – „na własne oczy zobaczyć realia tego zakładu karnego”.
W komunikacie zamieszczonym na oficjalnej stronie głowy państwa znajduję informację: „W więzieniu Antanimora, mieszczącym tylko 800 osób, przebywa obecnie 4357 osób, w tym 495 kobiet. 2642 zatrzymanych nadal oczekuje na proces. Zastosowano kilka rozwiązań w celu zmniejszenia zatorów w więzieniach, w tym przyspieszenie wyroków wszystkich osadzonych do 15 grudnia 2019 roku. Więźniowie, którzy zostali skazani za drobne przestępstwa, skorzystają z obniżenia wymiaru kary. Dodatkowo budowana jest nowa, zgodna ze standardami infrastruktura więzienna w celu poprawy warunków przetrzymywania”.
Mimo tej deklaracji w więzieniu niewiele się zmieniło, jak komentuje siostra Josette.
Słyszałam, że byłaś z Michałem w więzieniu, pewnie chcesz o tym porozmawiać – zagaduje mnie Marie Rinefleurni, czterdziestoletnia urzędniczka sądowa. Jej maleńki pokój mieści się w dawnym budynku internatu dla dziewcząt. Żyje sama. Na nocnej szafce ma wszystkie potrzebne jej w życiu książki – kodeksy, schematy przebiegu postępowań sądowych, modlitewnik. Każda rzecz ma tutaj swoje miejsce. Odsuwam ciężkie drewniane krzesła, siadam przy stole pokrytym ceratą imitującą koronkę.
– Dlaczego oskarżeni tak długo czekają na proces w więzieniu?
MADAGASKAR - NAJWIĘKSZA WYSPA AFRYKI
Miliony lat temu Madagaskar, czyli największa wyspa Afryki, oderwał się od Czarnego Lądu. Stał się wówczas czwartą pod względem wielkości wyspą świata. W zupełnej izolacji od kontynentu zaczęły się wykształcać niezwykłe gatunki roślin i zwierząt. Tak powstał raj dla miłośników natury i podróżników.
– Czas oczekiwania na proces jest bardzo trudny i problematyczny. Może zdarzyć się tak, że w trakcie ktoś zmienia zeznania, a wtedy wszystko trzeba zaczynać od początku, co przedłuża niestety czas oczekiwania na wyrok. Osoby oskarżone muszą wtedy przebywać w więzieniu. Zdarza się, że umierają z niedożywienia, złych warunków sanitarnych, spania w jednej celi z chorymi. Problem polega na tym, że budżet, który ministerstwo przeznacza na więzienia, jest niewystarczający. Nie ma pieniędzy nawet na jedzenie. Przekraczamy też możliwość przyjmowania więźniów, jest ich po prostu za dużo – tłumaczy mi spokojnie.
– Można sobie kupić wolność?
– Jest dużo osób, które to robią. Płacą za to, żeby czekać na proces poza więzieniem. Zresztą często oskarżenie kogoś jest skutecznym sposobem na pozbycie się takiej osoby. Zobacz, jeśli tylko ktoś jest biedny, będzie czekał latami, przez cały czas jedząc półsurowy maniok. Jego „wybawieniem” będzie osiągnięcie stanu krytycznego – wtedy zakwalifikuje się do pomocy od sióstr zakonnych.
– Czemu siostry nie pomagają wszystkim?
– Za co?
Pomimo wielu bogactw naturalnych – rud chromu, grafitu, miki, kamieni szlachetnych i złota – Madagaskar jest jednym
z najbiedniejszych krajów świata. Według najnowszych danych Banku Światowego blisko trzy czwarte ludności żyje tu za mniej niż 1,9 dolara dziennie, a rozwój ponad połowy dzieci poniżej piątego roku życia jest opóźniony. Według danych z 2012 roku – najświeższych, jakimi dysponujemy – około 1,4 miliona uczniów szkół podstawowych nie uczęszczało na zajęcia. Organizacje pozarządowe, w tym Amnesty International, alarmują o krytycznym pogwałceniu praw człowieka, zwłaszcza w więzieniach.
Farasoa, możemy jeszcze chwilę porozmawiać o więzieniu?
– Pogadajmy.
– Gdzieś się w tym wszystkim gubię. Siedziałeś ponad trzy lata, z czego dwa czekałeś na proces, a teraz wracasz tam z własnej woli.
– Po próbie samobójczej jedynym zajęciem, które pozwoliło mi przestać myśleć o więzieniu, było pranie.
– Pranie? – dopytuję, bo nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam.
– Tak, jako nieletni dostawaliśmy od sióstr więcej mydła. Prałem ubrania swoje i swoich kolegów. Sama zresztą wiesz, że tych ubrań nie było dużo – uśmiecha się ironicznie. – Robiłem to pranie, jakbym chciał zmyć z siebie nie tylko więzienny piasek i zapach, lecz jakbym chciał zmyć oskarżenia.
– Ale przecież teraz jesteś już wolny. Wszystko się układa, pracujesz.
Jeśli tylko ktoś jest biedny, będzie czekał latami, przez cały czas jedząc półsurowy maniok. Jego „wybawieniem” będzie osiągnięcie stanu krytycznego – wtedy zakwalifikuje się do pomocy od sióstr zakonnych.
– Po wyjściu długo jeszcze śniło mi się to wszystko, myślami wracałem za kratki, czułem się więźniem. Może to dziwne, ale naprawdę zawiązałem tam przyjaźnie. Są możliwe również za kratkami. Wyszedłem na wolność i zostałem sam. Szukałem pracy, sposobu na to, żeby zacząć od nowa. Razem z siostrą Josette wpadliśmy na pomysł manufaktury torebek. Ich produkcja nie wymaga jakichś szczególnych umiejętności ani specjalistycznego sprzętu.
– Więc mogą je robić nawet kobiety w więzieniu – dopowiadam.
– Tak. Dlatego tam wracam. Pokazuję im, jak szyć takie torby, przynoszę materiały. Ze sprzedaży toreb można trochę zarobić. Przynajmniej tyle, żeby wystarczyło na jedzenie, lekarstwa, na mydło dla moich przyjaciół z więzienia.
– Kto najczęściej kupuje te torby? – pytam, bo nie wierzę, że robią to Malgasze.
– Turyści. Przyjeżdżają na Madagaskar, zachwycają się naszym oceanem, burzliwymi falami, idealnymi do surfowania. Każdego wieczoru można ich spotkać w knajpkach nad wodą. Wypiją parę drinków, zrobią sobie zdjęcia z dziećmi, rzucą spory napiwek.
– Podoba im się to, co robicie?
– Podobają im się torby, bo są kolorowe, ręcznie robione, eko i z lokalnymi wzorkami. To podobno jest teraz modne. Kupują, bo są po prostu ładne. A historia ludzi, którzy je tworzą nie jest dla nich najważniejsza. Wiesz, oni nawet nie wiedzą, że jadąc na plażę, mijają po drodze więzienie. Tuż obok nich jakiś młody chłopak mydłem wyciera w koszulce dziurę, żeby tylko nie myśleć o samobójstwie,
a kobiety wyplatają te kolorowe torebki, bo gdy pieniędzy zabraknie, w pierwszej kolejności odczują to ich dzieci.
W 2020 roku doszedł nowy problem: pandemia COVID-19.
– Obostrzenia będące reakcją na wiadomości o koronawirusie były wprowadzane na Madagaskarze stopniowo. Problem istniał, owszem, ale – jak sądzili Malgasze – w Chinach, Iranie, w Europie. Stosunkowo szybko władze zdecydowały się na zawieszenie połączeń międzynarodowych i lotów czarterowych z wyjątkiem stołecznego lotniska – mówi Olga Figiel z MISEVI Polska, Stowarzyszenia Świeckich Misjonarzy Świętego Wincentego a Paulo. Podczas wybuchu epidemii pracowała w Fort Dauphin na południu wyspy.
Kolejne wytyczne pojawiały się wraz z odbywającymi się średnio raz na dwa tygodnie wystąpieniami prezydenta Andy’ego Rajoeliny. 21 marca wprowadzono zakaz zbiorowego żywienia i ograniczenia w prowadzeniu handlu. – Targ mógł być otwarty tylko do godziny 13.00. Ci, którzy przychodzili na niego bez maseczek, byli karani pracami społecznymi. Rząd wiedział, że kary pieniężne nie będą możliwe do wyegzekwowania – opowiada mi Figiel. – Ograniczenie zbiorowego żywienia było dla wielu osób utratą szansy na zjedzenie jakiegokolwiek pożywnego posiłku. Dotyczyło to między innymi dzieci, z którymi pracujemy jako MISEVI. Zamknięto szkoły
i stołówki, które działały nawet w sobotę.
Pierwsza śmierć spowodowana koronawirusem wstrząsnęła wyspą. Obostrzenia stały się jeszcze bardziej restrykcyjne – izolowano regiony, w których dochodziło do zachorowań, zamykano miasta, w Antananarywie wprowadzono godzinę policyjną. Epidemia przypadła na sezon malaryczny i – dodatkowo – na okres przed zbiorami. Ludzie umierali, bo nie mieli za co kupić leków. Ceny żywności i artykułów sanitarnych gwałtownie wzrosły, więc prezydent ogłosił ich odgórną regulację.
Dwudziestego trzeciego sierpnia 88 czekających na proces w więzieniu w Farafanganie uciekło, atakując strażników kamieniami. Podczas obławy siły bezpieczeństwa zatrzymały 20 z nich, a drugie tyle zabiły.
– Może to działało, ale w stolicy. Tu, na południu, nikt się nami nie przejmował – komentuje Figiel. – Ludzie z desperacji zaczęli sprzedawać bydło za bezcen, bo nie mieli za co kupić ryżu, oleju i środków czystości.
„Dziś na terenie Ministerstwa Sprawiedliwości w Faravohitrze odbyła się ceremonia podpisania konwencji i przekazania darowizn
w ramach wsparcia Narodów Zjednoczonych dla rządu Madagaskaru. Darowizny te mają na celu poprawę sytuacji przetrzymywanych w więzieniach. Ich przeludnienie stwarza ryzyko rozprzestrzeniania się COVID-19 w jednostkach penitencjarnych” – czytam
w oświadczeniu prasowym Ministerstwa Sprawiedliwości z 23 czerwca.
W obawie przed koronawirusem rodzinom osadzonych zabroniono kontaktu z bliskimi przebywającymi za murami więzienia. Zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia zostały pozbawione możliwości wspierania nieletnich. Artykuły higieniczne, ubrania
i jedzenie przekazywały za pośrednictwem strażników.
„W swoim przemówieniu minister sprawiedliwości Johnny Richard Andriamahefarivo podkreślił znaczenie poszanowania praw osób zatrzymanych. Zaapelował do sędziów (…) o unikanie systematycznego zatrzymywania, aby nie przepełniać więzień. Mając to na uwadze, Ministerstwo Sprawiedliwości jak co roku skierowało do prezydenta projekt ułaskawienia w przeddzień święta narodowego [26 czerwca – przyp. E.K.]” – to dalsza część oświadczenia.
– W stolicy może zwolniono paru więźniów. Na południu pewnie nikogo – złości się Olga Figiel. – Nie tylko więzienia zostały zamknięte, ale też sądy. Osoby, które czekały na proces za kratami, nie mogły w nim uczestniczyć, bo zwyczajnie go nie było. Sędziowie pracowali, ale w biurach. Nie przyjmowano świadków.
Dwudziestego trzeciego sierpnia osiemdziesięciu ośmiu czekających na proces w więzieniu w Farafanganie (trzysta kilometrów na północ od Tôlanaro) uciekło, atakując strażników kamieniami. Podczas obławy siły bezpieczeństwa zatrzymały dwudziestu z nich,
a drugie tyle zabiły. Dwóch kolejnych zatrzymanych zmarło następnego dnia w wyniku odniesionych obrażeń. Według świadków zdarzenia – na relację których powołuje się Amnesty International w raporcie Madagascar: Killing of 22 detainees an appalling attack on the right to life (Madagaskar. Zabicie 22 więźniów wstrząsającym zamachem na prawo do życia) – zatrzymani uciekli, by zaprotestować przeciwko przedłużającemu się aresztowi tymczasowemu, zastosowanemu za drobne przestępstwa, w tym kradzież szczoteczki do zębów.
Farasoa, poczekaj – mówię, żegnając się. – Nie zapytałam, co właściwie oznacza twoje imię.
– Bogactwo i piękno – patrzymy na siebie w ciszy. – Całe moje życie, nie?
Imiona bohaterów reportażu – oprócz Farasoy i Olgi Figiel – zostały zmienione.
(Pismo - Magazyn opinii)