prywatne, niezależne pismo społeczno-kulturalne
pakamera.polonia
czasopismo pakamera.chicago, numery 1-13 pod adresem internetowym: www.pakamerachicago.com
/ pakamera dzieciom
pakamera.polonia
styczniowo-lutowa
dzieciom
Najbardziej niezwykłą cechą muzyki jest jej uniwersalność. Może się zdarzyć, że słuchacza poruszy utwór napisany przez kogoś, kto tworzył kilkaset lat temu. Jakimś cudem ta kompletnie obca nam osoba, żyjąca w zupełnie innych czasach, była w stanie stworzyć dzieło, które dociera do najgłębszych zakamarków naszej duszy. Czasem mamy wrażenie, że kompozytor doskonale nas znał i dokładnie wiedział, jak do nas dotrzeć. Nie od dziś wiemy, że muzyka jest doskonałym środkiem wyrażania uczuć i większość z nas szuka w niej wzruszeń. Niektórzy specjaliści twierdzą, że to wyłącznie dźwięcząca matematyka, która nie nic wspólnego z obrazem emocji. Kto tu ma rację? Czym jest muzyka i jaki jest jej cel? Spróbuj znaleźć własną odpowiedz.
Muzykolandia
dla dzieci (część 1)

MACIEJ BACZYŃSKI
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, czym właściwie jest MUZYKA?
Niektórzy z was odpowiedzą zapewne, że jest to dziedzina sztuki. Inni powiedzą, że jest to zbiór pasujących do siebie dźwięków. Jeszcze inni – że są to nakładające się na siebie fale akustyczne. Dla kogoś muzyka będzie dobrym sposobem na relaks, a dla kogoś innego - źródłem zarabiania pieniędzy.
A czy zgodzicie się ze mną, gdy powiem że muzyka to język i wyjątkowy sposób komunikacji? Wyobraźmy sobie plączącą osobę, pochodzącą z kraju, którego języka nie znamy. Widząc ją potrafimy stwierdzić, że jest smutna. Jeśli będziemy chcieli poznać prawdziwy powód jej rozpaczy, może okazać się, że nic nie rozumiemy.
Podobnie jest z muzyką. Najczęściej potrafimy opisać emocje, jakie z nas wyzwala, ale czy zastanawialiście się kiedyś, jak to się dzieje, że słuchając jakiegoś utworu stajemy się szczęśliwi i nabieramy energii do działania, że muzyka potrafi nas uspokoić... Dlatego wyjaśnię wam, dlaczego muzyka to taki wyjątkowy sposób komunikacji.
Musicie wiedzieć, że zarówno poprzez komponowanie, wykonywanie jak i słuchanie muzyki nieustannie komunikujemy się ze światem. „Pokaż mi czego słuchasz, a powiem ci, kim jesteś” brzmi przysłowie. Czyż nie?
Skoro muzyka to jakiś język, to trzeba go jakoś zapisać. Jest wiele różnych form, ale najbardziej powszechna jest ta złożona z linii, kropek i kresek. Niesamowite jest to, że możemy pochodzić z dwóch różnych krańców świata, ale znając ten prosty zapis jesteśmy w stanie rozmawiać ze sobą za pomocą muzyki.
No dobrze. Ale co oprócz emocji możemy przekazać za pomocą muzyki? Lista jest naprawdę długa. Możemy opowiadać historie, ilustrować życie i przyrodę, wyrażać myśli, poglądy, idee, dzielić się własnymi doświadczeniami oraz poznawać innych ludzi. Nawet tych, którzy już nie żyją. Zatem co wpływa na charakter utworu? Co sprawia, że utwór muzyczny wyzwala w nas takie, a nie inne emocje? Co tak naprawdę koduje treści zawarte w muzyce? Czynników tych jest mnóstwo. Oto niektóre z nich. Czy wiedzieliście, że niektóre melodie mają swoje symboliczne znaczenie? Niektóre grupy rytmiczne są charakterystyczne dla tańców lub gatunków muzycznych. Zastosowanie skal, tonacji lub połączeń między akordami potrafi zmienić nasz nastrój. Tempo może całkowicie zmienić charakter utworu. Umiejętne operowanie poziomami głośności potrafi budować i rozładowywać napięcie. Wreszcie sposób, w jaki wydobywamy dźwięki z instrumentów. Każdy z nas robi to nieco inaczej. Dlatego każde wykonanie jest wyjątkowe. Francuski kompozytor Claude Debussy powiedział:” Muzyka zaczyna się tam, gdzie słowa przestają mieć moc”.
Mam dla was ciekawe zadanie. Spróbujcie za pomocą dowolnego instrumentu przekazać komuś jakąś informacje. Pamiętajcie, że instrumentem może być dosłownie wszystko. Ciekawe, czy wam się uda. Sfilmujcie wasze grające zabawy i przyślijcie do naszej redakcji: pakamera.info@gmail.com
Czym jest RYTM i czy ma coś wspólnego z pizzą? Rytm jest to składnik muzyki, który odpowiada za uporządkowanie dźwięków w czasie. Mówiąc inaczej, każdy dźwięk trwa jakiś czas. A do zapisu tej długości trwania używamy zapisów wartości rytmicznych. Podstawowe wartości rytmiczne to cala nuta, półnuta, ćwierćnuta i ósemka. A każda kolejna jest dwa razy krótsza niż poprzednia. Dobrym przykładem, który to obrazuje jest pizza. Jeśli porównamy całą nutę do całej pizzy, a potem przekroimy ją na pół, otrzymamy dwie równe części, czyli dwie półnuty. Krojąc dalej otrzymamy osiem równych kawałków, które łącznie nam dadzą całą pizzę. Jeśli podzielimy całą nutę na osiem równych części, otrzymamy osiem ósemek, które zagrane jedna po drugiej będą trwały dokładnie tyle, co cała nuta. I teraz najważniejsze. Wartości rytmiczne określają proporcje w czasie trwania między dźwiękami, a nie ich ostateczną szybkość. Wiemy, że dwie ćwierćnuty zagrane jedna po drugiej, będą trwały dokładnie tyle co półnuta.
Spróbuj wyklaskać te wartości nut. Jestem pewien, że wyklaszczesz wszystkie nuty.
W dzisiejszym świecie DŹWIĘKI są dosłownie wszędzie, otaczają nas z każdej strony, bez względu na to czy idziemy po chodniku, jesteśmy na koncercie czy wybierzemy się na spacer do lasu. Biorąc ten fakt pod uwagę może pojawić się następujące pytanie – czy wszystkie odgłosy tętniącego życiem miasta, utwory muzyczne i śpiewy ptaków możemy nazywać muzyką, skoro składają się z tego samego budulca?
Być może pierwsza odpowiedz, jaka powstaje w waszej głowie jest „nie”. Ale w dziejach historii muzyki byli tacy, którzy twierdzili zupełnie inaczej. O tym porozmawiamy nieco później.
Na razie niech każdy z was wyznaczy granice – co jest, a co nie jest muzyką?
„Muzyka jest wszędzie tam, gdzie są dobrzy ludzie”.
Wracając do tematu zastanówmy się przez chwilę, jak to się w ogóle dzieje, że jesteśmy w stanie wyprodukować i usłyszeć dźwięk...
Przede wszystkim potrzebujemy przedmiotów, które będziemy mogli wprawić w ruch, a konkretnie - w drgania. W instrumentach muzycznych źródłem dźwięku mogą być: drgająca struna, drgający słup powietrza lub drgająca membrana, sztabka lub talerz.
Dokładnemu podziałowi instrumentów przyjrzymy się niebawem.
Szybkość drgań naszej struny nazywamy częstotliwością i mierzymy ją w hercach. Jest to nic innego, jak liczba pełnych drgań, jakie wykonuje struna w trakcie trwania jednej sekundy. (Ludzie są w stanie usłyszeć drgania w zakresie częstotliwości od 20 do 20000 Hz).
Gdy mamy już drgający przedmiot, potrzebny jest nam ośrodek, przestrzeń wypełniona cząsteczkami, dzięki którym wytworzony dźwięk w postaci fali akustycznej przemieści się do naszego ucha. W przestrzeni kosmicznej nie usłyszymy żadnych dźwięków, ponieważ panuje tam niemal idealna próżnia.
Wyobraźmy sobie, że wrzucamy kamień do wody. Wywołamy w ten sposób fale, które będą równomiernie rozchodzić się po tafli wody. Podobnie jest, gdy wytwarzamy fale akustyczna podczas rozmowy lub gry na instrumencie. Na pewno słyszeliście o prędkości dźwięku. Czy wiecie, że nie jest ona stała? Może zmieniać się w zależności od temperatury i ośrodka, w którym rozchodzi się dźwięk. Na przykład w temperaturze około 18 stopni Celsjusza fala rozchodzi się z prędkością 330 metrów na sekundę. Ale w sali koncertowej, gdzie temperatura zwykle jest około 18-20 stopni Celsjusza, fala rozchodzi się szybciej o 10 metrów. Co ciekawe, prędkość nie zależy od jego właściwości takich jak wysokość czy głośność. I w ten sposób dotarliśmy do najważniejszego punktu naszej rozmowy. Opowiem wam w jaki sposób opisujemy cztery fizyczne cechy dźwięku w muzyce.
Pierwsza z nich to wysokość. W fizyce mierzymy ja w hercach i im większa częstotliwość, tym wyższy dźwięk. Natomiast w muzyce dźwięki mają swoje nazwy i każdy z nich ma swoje miejsce na pięciolinii.
Drugą cechą jest czas trwania. Każdy dźwięk trwa określoną ilość czasu, co możemy w łatwy sposób sprawdzić za pomocą stopera i zapisać w sekundach. Natomiast posługując się językiem muzycznym użyjemy do tego wartości rytmicznych lub oznaczeń agogicznych (Allegro, Presto, Andante...). Trzecią właściwością jest głośność, inaczej natężenie dźwięku. W muzyce zapisujemy ją za pomocą dynamiki (piano, forte). Ostatnią cechą dźwięku jest jego barwa. Zależy ona między innymi od budowy instrumentów, doboru instrumentów przez kompozytora w danym utworze oraz sposobu gry, czyli artykulacja. To w jaki sposób wydobywamy dźwięki z instrumentu jest indywidualne i wyjątkowe. Dlatego też barwa dźwięku może różnić się nawet w przypadku, gdy artyści grają ten sam utwór na tym samym instrumencie. Dźwięk to niesamowite zjawisko, które będziemy powoli zgłębiać później. Na razie posłuchajcie i wsłuchajcie się w piękno muzyki orkiestrowej i tej w naturze. (Muzykofilia)
Muzyka w poezji
Świat instrumentów
Kalina Rokosz
Skrzypce to instrument trudny
Trzeba dużo ćwiczyć
I nie zagra pięknie skrzypek
Co się lubi byczyć
Nie łatwiejsza jest altówka
Za to trochę większa
Duszę mają instrumenty
Zajrzyj do ich wnętrza
Wiolonczela i kontrabas
Niskie dają brzmienie
Dźwięk się niesie poprzez salę
I na każdej scenie!
Flety chyba najważniejsze
W dętej są orkiestrze
Zaraz po nich obój, klarnet
No i fagot jeszcze!
Nie zapomnij też o trąbce
Co pięknie przygrywa
Swoim przenikliwym dźwiękiem
Publiczność przeszywa
Puzon co ma suwak długi
Każdy go rozpozna
Bo… przy skrzypcach i altówce
Już się mylić można!
Tam waltornia z tyłu siedzi!
Wśród dętych blaszanych
To ostatni z instrumentów
Dętych wszystkim znanych
Najważniejszy jest fortepian
On akompaniuje
Jego dźwięki dają spokój
Gdy się denerwujesz…
Jest gitara, akordeon
Ważne instrumenty
Jest i gong, i bęben wielki
Ten to jest nadęty!
Każdy kto na instrumencie
Ciągle coś przygrywa
Ten na co dzień nadzwyczajną
Przygodę przeżywa!
Muzyka Pana muzyka
Agnieszka Karcz
Piękna melodia pobrzmiewa w koło,
Czasem brzmi smutno, a czasem wesoło.
Nad ranem dudnią dźwięki basowe,
Słychać delikatne tonacje altowe.
Gdy zamkniesz oczy świat dźwiękiem malowany,
Przed twym obliczem stanie wyczarowany.
Muzyka emocje wyzwala wśród ludzi,
Gdy zechce to wzruszy bądź nagle pobudzi.
Czasem nastrojowa do snu ukołysze,
Przywoła wspomnienia jak stare klisze.
Rytmiczna melodia, pełna harmonii,
Do tańca zaprosi i radość uwolni.
Na pięciu liniach poziomo ułożonych,
Muzyk zapisuje szereg nut złożonych.
To one tworzą melodie z powagą,
Którą instrument zagra z odwagą.
Muzyk natchniony w wielkim skupieniu,
Melodia płynie jak woda w strumieniu.
Mistrzowsko z wielką pasją gra,
W zamian na koncercie oklaski ma.
Najlepszy instrument
Wojciech Próchnicki
Jest taki instrument na świecie,
Dostępny nawet dla dzieci.
Wygrywa wszystkie melodie
Najładniej, najłagodniej.
Gdy nutki wpadną do ucha,
On ucha bardzo się słucha.
Bo najgrzeczniejszy jest przecież,
Słucha się w zimie i lecie,
W upał i gdy deszcz leje,
On wtedy nawet się śmieje!
Chodzi wraz z tobą wszędzie
I już tak zawsze będzie.
Nawet za złota trzos
Nie zniknie- bo to TWÓJ GŁOS.
Więc gdy jest ci nudno, nie ziewaj.
Pamiętaj o nim – zaśpiewaj!
On się natychmiast odezwie
I zagra czysto i pewnie.
Opowie ci zaraz radośnie
Na przykład o słonku lub wiośnie.
Bo lubi i dobrze zna cię,
Twój wierny, dźwięczny przyjaciel.



Czym jest muzyka
Ludwik Jerzy
Czym jest muzyka ? Nie wiem.
Może po prostu niebem
Z nutami zamiast gwiazd.
Może mostem zaklętym,
Po którym instrumenty
Przeprowadzają nas.
Kiepski muzyki uczeń,
Chodzę po świecie, mruczę,
Sam nieraz nie wiem co.
Jakiś takt, jakiś temat,
Coś, czego być może nie ma,
Jakiś fa - si - la - do.
Wszystko, jak raz ktoś orzekł,
Muzyczne ma podłoże,
Nawet księżyca blask.
Czym jest muzyka ? Nie wiem.
Może po prostu niebem
Z nutami zamiast gwiazd.





Jeżyk Cyprian i muzyka lasu
Jeżyk Cyprian był bardzo z tego dnia zadowolony. Udało mu się znaleźć świetne miejsce na nocleg na całe lato. Zimą miał swoją norkę pod dębem. Osłonięty przed wiatrem, każdej nocy wtulał się w ciepłe i miękkie łóżeczko ułożone z listków i gałązek. Gdy mrozy się kończyły i nadchodziło ciepło wiosny, wolał sobie jednak znaleźć inne miejsce, przewiewne i z widokiem na staw.
Akurat dzisiaj taką norkę znalazł… Szedł właśnie, rozmawiając z borsukiem Emilem, gdy ją zobaczył. Była idealna. Osłonięta przed deszczem, ale jednocześnie położona na lekkim wzniesieniu. Z pięknym widokiem na całą okolicę. Leżące przy niej, pozostałe jeszcze po zimie, liście z pobliskich brzózek wyglądały przepięknie
w południowym słońcu. Kolory – żółty, złoty i jasnobrązowy otaczały ją ze wszystkich stron, zapraszając, by się
w niej ułożyć i zasnąć.

Po długim i pogodnym dniu Cyprian wrócił w to miejsce. Wiatr ucichł i wszystko – listki, gałązki, igły leżały całkiem nieruchomo. Wyglądały jak gdyby w tym miejscu wszystko na niego spokojnie czekało. Słońce było nisko nad horyzontem
i złociło okolice norki. Gdy jeżyk wysunął ryjek
w jego stronę, czuł tak miłe ciepło, że na chwilę przymknął oczka i znieruchomiał.
Tak! To było świetne miejsce, by co noc ułożyć się wygodnie i zasnąć. Trzeba je jeszcze tylko troszkę przygotować. Rozpoczął od poszerzenia wejścia do norki i umocnienia jej dookoła kamieniami, tak by ziemia się nie osypywała do środka. Następnie uklepał w środku i wyrównał ściany i upewnił się,
jest wystarczająco dużo miejsca. Potrzebne jeszcze było posłanko. Jeżyk zabrał się do ściągania liści i suchych patyków, które jeszcze po zeszłej jesieni zalegały okolicę. Ułożył je w stosik w głębi norki i miękko wykończył kawałkami mchu i drobnymi listkami. Uprzątnął wejście, tak by nic nie zasłaniało widoku na staw i część lasu, gdzie rosły jego ulubione drzewa – brzozy. Lubił ich białą korę i listki, które w słońcu na wietrze mieniły się
i cicho, spokojnie szeleściły. Jego przyjaciel – mądry kruk Bazyli zawsze na nie narzekał. Powtarzał, że jest ich stanowczo zbyt dużo, bo się wszędzie rozsiewają. Cyprianowi to w ogóle nie przeszkadzało.
Po całym dniu zaczynał czuć się już śpiący. Rozejrzał się zadowolony po norce i jej okolicy. Przygotowania były prawie zakończone i nadszedł czas na upragniony odpoczynek. Słońce całkiem już zaszło i na niebie wyszedł księżyc. Las był nieruchomy, a na drzewach listki tylko z lekka poruszane wietrzykiem. Jeżyk położył się
i wsłuchał się w dźwięki wieczora. To była jego muzyka lasu. Słuchało się jej najlepiej, właśnie gdy nadchodziła noc. Gdy Cyprian chciał coś usłyszeć z oddali, zawsze skupiał się i przymykał powieki. Wtedy wszystko było bardziej wyraziste i wydawało się bliższe. Tak było też teraz. Najpierw usłyszał rechot żab. Pobliski staw jest otoczony szuwarami, gdzie jest ich pełno. A one uwielbiają koncertować:
– Rech-rech-rech, rech-rech-rech…
Ten monotonny głos działał bardzo usypiająco. Ciekawe, o czym żaby sobie w ten sposób opowiadają. Jeżyk nie rozumiał ich języka, ale był pewien, że kruk Bazyli, jeżeli by go spytać, na pewno by wiedział. Kruk był bardzo mądry i Cyprian wiele razy przekonał się, że zna się na wszystkich sprawach lasu. Leżąc z zamkniętymi oczami, jeżyk wsłuchał się teraz w głosy z drugiej strony jego norki. Od strony sosen usłyszał pohukiwanie:
– Hu-huuuu, hu-huuuuu…
To była sowa, ptak nocy. Za dnia jej prawie nigdy nie widywał. Dopiero późnym wieczorem ruszała
w swoją podróż po lesie. Słyszał wtedy czasami szum jej skrzydeł i pohukiwanie. Nie otwierając oczu, a tylko zwracając uwagę, skąd dochodzi głos, śledził jej lot. Przeleciała na drzewo bliżej stawu i tam znowu usiadła. Gdy ją kiedyś spotkał, zobaczył jej niesamowite, wielkie oczy, które nawet teraz, w nocy, pozwalały jej widzieć dokładnie wszystko dookoła.
Niedaleko jeżyka obudził się jakiś owad i brzęcząc głośno, poleciał poszukać sobie lepszego miejsca na nocny odpoczynek. Chciał pewnie znaleźć jakiś wygodny liść, na którym mógłby sobie przysiąść
i usnąć. Od strony lasu zaskrzeczał jakiś ptak. Słychać go było przez chwilę, raz głośniej, raz ciszej, aż w końcu umilkł. Pewnie po prostu mu się coś przyśniło…

Żaby umilkły i słychać było teraz lepiej inne dźwięki od strony stawu. Poruszane lekkim wietrzykiem, pałki trzcin bujały się, szeleszcząc. Co jakiś czas słychać było głośniejszy plusk, jak gdyby jakaś, nie do końca uśpiona jeszcze ryba podskoczyła w wodzie. Potem zapadała znowu cisza i tylko szum lekkich fal na wodzie świadczył, że to po tej stronie norki jest leśny staw.
Jeżyk był już bardzo śpiący i leżąc wygodnie, nie miał już ochoty na otwieranie oczek. Starał się dalej oddychać cichutko, by usłyszeć też tę najbardziej cichą muzykę lasu. Usłyszał więc wyraźnie szum skrzydełek świetlików. Te małe owady były absolutnie wyjątkowe, bo latając w nocy, świeciły. Bardzo delikatnie i słabiutko, ale jednak. Takie małe punkciki – malutkie jak gwiazdy na niebie i podobnie jak one migotliwe. Były to jedyne zwierzątka, jakie znał Cyprian, które tak potrafiły.
Niedaleko norki do nocy przygotowywało się mrowisko. Ostatnie, spóźnione mrówki wracały, niosąc swoje znaleziska i spiesząc się do swoich posłań. Ciekawe, czy każda z nich ma swoje wygodne łóżeczko, tylko dla siebie – pomyślał jeżyk. Podmuch silniejszego wiatru poruszył gałęzią pobliskiego drzewa. Zaskrzypiało cicho, ale wyraźnie. Ten dźwięk jednak już nie trafił do Cypriana, który, ułożony w kłębek, całkiem już zasypiał. Leżał
w swojej nowej letniej norce, na swoim nowym łóżeczku, w lekkiej poświacie księżycowej i oddychał spokojnie
i miarowo. Usypiając, nie słyszał dalszego ciągu nocnej muzyki. A słychać było jeszcze bardzo wiele.
Gdy się jej słucha, przychodzą najlepsze sny…
Puchatkowe pyszności

Podwieczorek
Ponieważ było już po południu, zastali Krzysia w domu.
A Krzysia tak ucieszyła ta wizyta, że zatrzymał ich prawie do podwieczorku.
To znaczy, że zjedli prawie podwieczorek, czyli coś takiego, o czym się potem prędko zapomina, i popędzili z wizytą do Kłapołuchego, zanim nie będzie za późno na właściwy podwieczorek u Sowy.
(„Chatka Puchatka” w tłumaczeniu Ireny Tuwim)
Jest taki wspaniały moment w ciągu dnia, kiedy zapomnieliśmy już dawno o obiedzie, a do kolacji jeszcze daleko. Dla takiego misia jak Kubuś Puchatek, którego cieszy małe Conieco, czas podwieczorku jest najlepszą porą na wymyślanie smakowitych różności. Spróbujmy i my przestać się wszystkim zajmować, nakryjmy stół
i przygotujmy coś do zjedzenia. Ulubiony miód Puchatka możemy podać z kanapkami, bułeczkami, ciasteczkami, ciastem i z filiżanką dobrej herbaty.
Autorką cudownego pomysłu zaspokajania popołudniowego głodu była Anna Maria Russel. Ta dama, żyjąca w XVIII wieku w Anglii, była tak niecierpliwa, że nie mogąc się doczekać kolacji – wzywała służbę i kazała sobie podawać herbatę
z przekąskami. I tak było codziennie o godzinie czwartej po południu. Zapraszała swoich przyjaciół, aby jej towarzyszyli w tej małej biesiadzie. Wiadomość o tym szybko rozeszła się i popołudniowa herbata stała się modną i trwałą tradycją.

Wśród ponętnych słodyczy i pikantnych przysmaków nie może zabraknąć podstawowego napoju, czyli bardzo dobrze zaparzonej herbaty. Powinna być ona przygotowana według następującego przepisu:
Napełniamy czajnik zimną wodą i zagotowujemy ją. W tym samym czasie nalewamy trochę wrzątku do małego imbryczka, aby go ogrzać. Przechylamy go na wszystkie strony, aby woda wszędzie dotarła i wylewamy ją. Następnie wsypujemy herbatę: płaską łyżeczkę na każdą przewidzianą filiżankę herbaty. Zalewamy herbatę gotującą wodą. Mieszamy i zostawiamy na 5 minut. Nalewamy ją do filiżanek przez sitko. Możemy podać herbatę z mlekiem, jeśli ktoś sobie życzy, a także posłodzić cukrem lub miodem.
Najmłodsi uczestnicy podwieczorku mogą wypić herbatę
z dużą ilością mleka albo napić się herbaty owocowej. Podczas podwieczorku herbatę czarną lub owocową
z powodzeniem może zastąpić: kakao, gorący sok jabłkowy, ciepłe mleko z miodem i wanilią. Jeśli ktoś ma ochotę na zimne napoje, można zaproponować napój z bananów albo cocktail mleczny z pomarańczami.


Kilka rad dla najmłodszych kucharzy
- Wykonanie niektórych z przepisów tutaj zamieszczanych wymaga użycia noża lub innych ostrych przyborów, a także posłużenia się piekarnikiem. Poproście wtedy dorosłych o pomoc i stosujcie się do podstawowych przepisów bezpieczeństwa
w kuchni.
- Używajcie rękawic kuchennych albo ściereczek, jeśli dotykacie lub przenosicie coś gorącego.
- Aby uniknąć poparzeń i wylania czegoś gorącego na siebie, ustawiajcie garnek lub patelnię z długim uchwytem zawsze w kierunku ściany, aby nie potrącić naczynia, przechodząc obok kuchenki.
- Kiedy używacie nożyka do jarzyny, zawsze obierajcie wszystko do siebie, aby się nie skaleczyć.
- Przed przystąpieniem do pracy należy najpierw przeczytać starannie cały przepis,
a potem wykonywać wszystko dokładnie i bez pośpiechu. Zapobiegnie to ewentualnym wypadkom i pozwoli naprawdę cieszyć się zajęciami kuchennymi.
Podwieczorkowe conieco
Mleko z miodem i wanilią
4 szklanki mleka pełnego lub odtłuszczonego
3 łyżki stołowe miodu
pół łyżeczki esencji waniliowej

Napój bananowy
4 szklanki mleka pełnego, odtłuszczonego lub całkiem chudego
6 łyżek stołowych miodu
dojrzały obrany banan

Pomarańczowe mleko
2 szklanki mleka pełnego, odtłuszczonego lub całkiem chudego
2 szklanki soku pomarańczowego, najlepiej świeżo wyciśniętego

Grzanki z serem i jabłkiem
szklanka utartego sera cheddar
jedno jabłko, nie za słodkie
3 kromki chleba tostowego

Grzanki cynamonowe
6 łyżeczek cukru
1/4 łyżeczki cynamonu
4 kromki chleba tostowego
masło do posmarowania grzanek

Smacznego!
Do następnego spotkania...

W rondelku mieszamy mleko, miód, wanilie i podgrzewamy. Mleko powinno być ciepłe, ale nie możemy dopuścić do zagotowania.
Przepis na 4 szklanki
Mleko, miód i banana miksujemy w elektrycznym mikserze. Napój powinien być lekki i puszysty.
Przepis na 4 szklanki
Wlewamy mleko i sok do miksera. Miksujemy tak długo, aż napój będzie lekki i puszysty.
Przepis na 4 szklanki
Jabłko obieramy ze skórki i usuwamy gniazdo nasienne. Kroimy je na plasterki grubości około jednego centymetra. Układamy na chlebie
i posypujemy serem. Wstawiamy do piekarnika i zapiekamy tak długo, aż ser rozpuści się. Po upieczeniu kroimy na cztery trójkąty każdą
i podajemy gorące.
Przepis na 12 małych grzanek
W malej miseczce mieszamy cukier
z cynamonem. Odstawiamy. Przygotowujemy grzanki
o jasnozłotym kolorze. Smarujemy je masłem. Posypujemy cynamonowym cukrem. Na chwilę wstawiamy do piekarnika i kiedy cukier się rozpuści, wyjmujemy grzanki. Kroimy je na połowę i podajemy.
Przepis na 8 grzanek

pakamera.polonia
listopadowo-grudniowa
dzieciom
TRZY ŚWIĄTECZNE BAJKI
Najważniejszy prezent
GABRIELA BALCAREK
To był czas ogromnego zamieszania w niebie. Aniołki szykowały się do drogi na ziemię, by tam myszkować po parapetach dziecinnych pokoików w poszukiwaniu listów do Świętego Mikołaja. Roboty było co niemiara. Trzeba przecież wyprostować skrzydełka, wyprać białe szaliczki i czapeczki, wypastować złote buciki…
Po tych przygotowaniach aniołki stawały w kolejce i każdy wywoływany po imieniu podchodził do Mikołaja.
A ten przydzielał mu dany rejon na świecie, gdzie aniołek miał szukać listów od dzieci. Wśród wielu aniołków były też dwa całkiem małe, które po raz pierwszy miały lecieć z taką ważną misją na ziemię. Był to Lolek i Felek.
– Lolek!!! – zagrzmiał gromkim głos Mikołaj.
– Jestem. – Lolek aż podskoczył z wrażenia.
– I Felek. – zawołał Mikołaj – Z racji tego, że to Wasza pierwsza misja polecicie razem, żeby się wspierać.- Tak jest Mikołaju. – odpowiedziały chórem aniołki.
– Wasz teren to…. – Mikołaj zajrzał do mapy – Polska.
– Tak jest. – aniołki zasalutowały.
– To ruszajcie kochani, a uważajcie na ziemi na siebie – Mikołaj otworzył drzwi. Aniołki naciągnęły mocniej czapki, poprawiły szaliczki i ruszyły w sam środek śnieżnego puchu lecącego z nieba. Droga nie zajęła im dużo czasu. Aniołki latają bardzo szybko, znają cały świat i zawsze trafiają na wyznaczone miejsce. Tak też było
z naszymi smykami. Bez problemu trafiły do wyznaczonego kraju i rozpoczęły poszukiwania listów od dzieci. Wskakiwały na parapety i zaglądały przez szyby do dziecięcych pokoików. Jeżeli na parapecie leżał liścik,
w sobie tylko znany sposób wyciągały go i chowały do specjalnej złotej teczki, którą potem miały przekazać Mikołajowi. Dzieci prosiły w listach o lalki, misie, autka, książeczki, gry… Aniołki czytały, uśmiechały się
i kiwały głowami zadowolone. Dzieci zostawiały często obok listów poczęstunek dla aniołków, więc nasi skrzydlaci bohaterowie byli objedzeni jak bąki.
Kiedy wydawało się, że odwiedziły już wszystkie domy przysiedli na gałęzi drzewa, żeby poprawić sobie srebrne sznurówki w złotych bucikach.
– Felek popatrz – Lolek wskazał palcem na coś, co stało pomiędzy drzewami – to chyba dom w którym mieszka jakieś dziecko. Felek przyjrzał się budynkowi, który wskazał mu przyjaciel.
– Eee, coś ty. Domy w których mieszkają dzieci są kolorowe i radosne, a ten jest szary, ponury i smutny.
– A ja ci mówię, że mieszka tam dziecko – Lolek nie dawał za wygraną – przecież w ogrodzie stoi huśtawka
i jest piaskownica. Popatrz sam. Dorośli nie potrzebują takich rzeczy.
Felek zeskoczył z gałązki i podfrunął bliżej. Okazało się że Lolek miał rację. W ogrodzi stały dziecięce zabawki. Felek popatrzył w okna domu. W jednym z nich stał bardzo smutny chłopczyk i patrzył przed siebie.
- Hmmm – mruknął Felek – Dziwne. Musimy to sprawdzić. Poczekał aż chłopiec odejdzie od okna i wskoczył lekko na parapet. Jakież było jego zdziwienie, kiedy na parapecie ujrzał list. Szybko go wyciągnął. Spojrzeli
z Lolkiem na rysunek i oniemieli.
– Musimy jak najszybciej dostarczyć ten list Mikołajowi – powiedział Lolek i już wzbijał się w kierunku nieba. Kiedy dolecieli na miejsce natychmiast poszli do pokoju Mikołaja.
– No i jak tam kochani? – uśmiechnął się Mikołaj – misja zakończona?
– O tak – aniołki potwierdziły z zapałem – ale mamy coś dziwnego.
– Co takiego? – zainteresował się Mikołaj.
– To list, który znaleźliśmy w smutnym domu – odpowiedziały aniołki podając go Mikołajowi. Ten przyjrzał się rysunkowi, podrapał się w białą brodę i pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Poważna sprawa chłopcy. Ale spisaliście się na medal. Ten list będzie załatwiony z pierwszej kolejności.
– Ale o co w tym liście chodzi Mikołaju? Tam jest narysowana mama i tata a przecież dzieci mają rodziców. Mikołaj popatrzył smutno na swoich dzielnych posłańców.
– Wiecie… czasami bywa tak, że rodzicom rodzą się nie ich dzieci. Oddają je więc do specjalnych domów, aby tam mogły poczekać na swoją prawdziwą mamę i prawdziwego tatę. Wy trafiliście do takiego domu i tam dziecko zostawiło ten list, w którym napisało, że chciałoby się spotkać ze swoimi prawdziwymi rodzicami.
Aniołki otworzyły buzie ze zdziwienia.
– I co teraz będzie? – zafrasował się Felek.
– Jak znajdziemy jego rodziców? – Lolek czuł że zaraz się rozpłacze i powachlował się skrzydełkami.
– Nie martwcie się. Wiem do kogo należy zadzwonić. – Mikołaj uśmiechnął się do aniołków sięgając jednocześnie po słuchawkę telefonu.
A tymczasem na ziemi…. W pięknym, dużym i kolorowym domu mieszkało dwoje dorosłych ludzi, pan Piotr
i pani Maria. Ich dom był piękny, ale oni sami byli smutni. Stroili choinkę i ocierali łzy, piekli ciasteczka
i spoglądali na siebie smutno.
– Kochanie… to kolejne święta bez naszego dziecka – pani Maria zasmucona popatrzyła na męża.
– Nie martw się – pan Piotr przytulił ją do siebie głaszcząc jej jasne włosy – Znajdziemy nasze dziecko, tylko musimy trochę poczekać. Wiesz…
Nie dokończył, bo w pokoju zadzwonił telefon. Pani Maria podniosła słuchawkę.
– Tak słucham. – powiedziała smutno.
Głos w słuchawce zaczął coś tłumaczyć, a pani Maria robiła coraz większe oczy.
– Tak rozumiem. Już, już zapisuję. – pomachała ręką do zdziwionego pana Piotra, który szybko podał jej notes i długopis. Pani Maria zapisała coś i zmienionym radosnym głosem powiedziała do kogoś w telefonie – Oczywiście, natychmiast tam jedziemy. Kiedy odłożyła słuchawkę śmiała jej się buzia i oczy.
– Co się stało?- zapytał pan Piotr.
– Dzwoniła pani Mirka z ośrodka, który pomaga nam znaleźć nasze dziecko. I powiedziała, że ktoś bardzo ważny, ale ona nie może powiedzieć kto, dał jej adres pod którym czeka na nas synek!
Pan Piotr już stał w korytarzu i zakładał płaszcz.
– Śpieszmy się – zawołał – może uda nam się jeszcze zrobić z naszym synkiem więcej ciasteczek?
Kiedy zajechali pod szary dom, byli bardzo zdenerwowani. Zapukali do ciężkich drzwi. Po chwili otworzyła je uśmiechnięta pani.
– Czy to państwo macie ten adres od pani Mirki?
– Tak – odpowiedzieli razem, trzymając się za dłonie.
– Ho,ho,ho,ho – zawołała miła pani – To było ważne zlecenie!
I poprowadziła ich długim korytarzem do pokoju o niebieskich ścianach. Siedział w nim przy stoliku chłopiec
o czarnych jak węgielki oczach. Kiedy weszli do środka spojrzał na nich. I wtedy oni i on już wiedzieli, że chociaż nigdy wcześniej się nie widzieli, to znają się od zawsze, bo oni są jego rodzicami, a on ich synkiem. Chłopiec podbiegł i przytulił się mocno do mamy i taty.
– Wiedziałem, że mnie kiedyś znajdziecie! Mikołaj zawsze daje prezenty - powiedział całując mamę Marię
w policzek.
– Tak synku on zawsze przynosi prezenty – tata Piotr przytulił synka do siebie – A teraz zakładaj buciki
i jedziemy do domu. Tam czeka choinka i pyszności wigilijne, łącznie z ciasteczkami, które musimy upiec, ale to zrobimy już razem!
O tym, jak Miu i Lu
spotkały świątecznego Elfa
KASIA KLEIN-KLATKA
Miu przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Promienie słońca powoli wdrapywały się po ścianie, a z kuchni dobiegał dźwięk świszczącego czajnika i delikatnie brzęczących filiżanek.
To Lu robiła już śniadanie. Podgrzewała w czajniku dwie krople źródlanej wody, do których zaraz wrzuci dwa nasiona dzikiej róży. Miu uwielbiała smak tej herbaty, idealnie pasował do drożdżowych rogalików, które piekła mama. W sam raz na dobry początek dnia. Miu wyskoczyła z łóżeczka i - jak codziennie - weszła prawą nogą
w wiaderko z klockami.
No tak, mama już dawno mówiła, żeby odłożyć zabawki na miejsce i Miu naprawdę chciała to zrobić, ale
w ciągu dnia było tak wiele wrażeń i tyle rzeczy do zrobienia (dokarmianie sikorek, puszczanie baniek mydlanych, zabawa śnieżkami z Lu, lepienie łańcucha na choinkę, czytanie bajek z mamą, wdychanie świeżego powietrza, głaskanie kota…), że wieczorem już o tym nie pamiętała. Za to Lu miała wszystko poskładane
i odłożone na miejsce.
Miu westchnęła cicho, tak bardzo się starała, ale była tak roztrzepana, że albo odkładała książkę do szafki ze wstążkami albo prześcieradło kładła na kołdrę i czasem zdarzało się jej zakładać kapelusz na stopę.
Miu wzdychała wtedy głęboko. Mama uśmiechała się wtedy do niej ciepło, sadzała na kolanie i mówiła, że nic się nie stało, że bogata wyobraźnia i wrażliwe serce Miu oraz jej rozkoszne roztrzepanie czynią ją zupełnie wyjątkową. Na drugim kolanie sadzała Lu i mówiła, że ona też jest wyjątkowa, choć inaczej, ponieważ potrafi szybko podejmować decyzje, zawsze dotrzymuje obietnicy i pięknie tańczy.
Miu wzięła wiaderko z klockami, by odłożyć je na miejsce, póki jeszcze o tym pamiętała. Spojrzała kątem oka przez okno i mogłaby przysiąc, że w lesie między świerkami coś błysnęło! Jakby mały dzwoneczek…
I już zapomniała o wiaderku, które upuściła, tylko szybko wbiegła do kuchni wołając:
– Lu, Lu! Tam w lesie coś jest! Jakieś małe stworzenie ze srebrnym dzwoneczkiem!
Lu spokojnie przełknęła kawałek rogalika.
– No Lu, szybko, ubieramy nauszniki, rękawiczki i biegniemy go szukać!
– Kogo Miu? – spytała mama, która weszła właśnie do kuchni z koszem pełnym drew do kominka.
– Do końca to właściwie nie wiem… – zmartwiła się Miu – właściciela srebrnego, dyndającego dzwoneczka.
– A gdzie go widziałaś – spytała Lu – i jak wyglądał?
– Ojejku… – Miu niecierpliwie przebierała nóżkami – nie zadawaj tyle pytań, bo ucieknie! Ubieraj się szybko!
– Miu, kochanie – łagodnie powiedziała mama – a śniadanie?
No tak. To bardzo ważne, aby jeść śniadania, przecież dzięki nim mamy energię na cały dzień zabaw i śmiechu! Miu siadła za stołem, a mama podała jej rogalika i filiżankę z naparem z dzikiej róży.
– Widziałam go pod lasem, tam między świerkami! Coś błysnęło, to na pewno musiał być dzwoneczek! Może ten ktoś miał go na czapce, albo zawieszony na szyi? – rozważała szybko wcinając śniadanie.
– A ja myślę – powiedziała Lu – że to nie był dzwoneczek, to pewnie promienie słońca odbiły się od śniegu
i stąd ten błysk.
– Wiesz Miu… myślę, że Lu może mieć rację – mama pogłaskała Miu po jej lokach – byłam dziś pod lasem zbierać drewno i nie widziałam żadnych stworzeń. Dzisiaj jest taka piękna pogoda, słońce świeci tak świetliście, a śnieg migoce w tym świetle miliardem drobnych iskierek, które mienią się jak diamenty, jak srebrzyste dzwoneczki, dlatego tak łatwo zobaczyć coś innego. Ale to cudownie Miu, że potrafisz dostrzegać takie piękne drobiazgi i że masz taką bogatą wyobraźnię.
– Ojej... – westchnęła Miu kończąc rogalika. Była pewna, że to był dzwoneczek…, ale może rzeczywiście Lu ma rację?
– Miu – Lu wstała – chodź pójdziemy na sanki. Pozjeżdżamy z Górki Kulki!
Miu radośnie zaklaskała w dłonie. Ze wszystkich rzeczy, które lubiła robić z Lu, jazda na sankach była tą, którą teraz chciała robić najbardziej. A Górka Kulka do jazdy na sankach była miejscem idealnym – była okrągła – tak jak kulka właśnie – nie za duża, w sam raz aby Lu i Miu mogły się na nią wdrapać i bezpiecznie z niej zjeżdżać, niezbyt mała przez co zjeżdżało się odpowiednio długo i była tuż za ich chatką. Lu i Miu szybko założyły nauszniki, rękawiczki i ciepłe buty. Pomachały mamie i pobiegły z sankami w stronę Górki Kulki.
Na sankach było bardzo wesoło. Lu z przodu kierowała sankami, a Miu siedząc tuż za nią krzyczała ze smiechem:
– Szybciej Lu! Szybciej!
Mknęły w dół Górki Kulki tak szybko, jak szybko biegły do kuchni, gdy mama wyciągała pachnące, czekoladowe babeczki z piekarnika. Spod płóz jak woda z fontanny tryskał puch białego śniegu, a jego płatki osadzały się na włosach i czerwonych nosach. Czasem wypadały z sań lądując miękko w śniegowych zaspach. I wtedy dopiero była zabawa! Rzucanie się śnieżkami i wpadanie do tyłu na śnieg i szybkie machanie rękoma i nóżkami, by zrobić śnieżnego anioła. A potem znów wdrapywały się na Górkę Kulkę, by po chwili zjechać z niej jeszcze szybciej.
– Lu, teraz ja chcę siedzieć z przodu – powiedziała Miu, kiedy wdrapały się zziajane na górę.
– Dobrze Miu, pamiętasz, jak trzymać sznurki przy skręcaniu?
– Pamiętam.
Po chwili już mknęły w dół. Nagle tuż przed sankami przebiegł szybko zajączek. Miał tak błyszczące, szare futerko, że Miu nie mogła oderwać od niego oczu.
– Miu! – krzyknęła Lu – uważaj, skręć w prawo!
Ale już było za późno. Miu nie zauważyła lekkiego wzniesienia, skręciła nie w tą stronę co trzeba i sanki, zamiast sunąć prosto, pojechały w lewo, wprost na wielką hałdę śniegu tuż pod świerkami. Miu i Lu wygrzebały się w końcu z zaspy, spojrzały na siebie i roześmiały się. Wyglądały tak śmiesznie! Lu miała na głowie olbrzymią śnieżną czapę, a Miu wystawał tylko kawałek nosa, reszta buzi była pokryta śniegiem.
– Musimy wyciągnąć sanki – powiedziała Lu strzepując śnieg z włosów – ty ciągnij za jedną płozę a ja za drugą.
Po dwóch minutach sanki zostały wyciągnięte.
– Słyszysz? – spytała Lu – Tam w krzakach… chyba ktoś płacze?
– Srebrzysty dzwoneczek! – zawołała Miu wskazując na błyszczący między gałęziami punkt – to właściciel srebrzystego dzwoneczka!
Lu i Miu pobiegły w stronę, z której dochodziło cichutkie chlipanie.
– Ojej! – szepnęła Lu odgarniając gałąź – Miu, miałaś rację!
Koło ostrokrzewu siedział mały Elf. Był piękny! Miał pomarańczowy kubraczek i pasiastą czapkę z długim pomponem, na której błyszczał maleńki, srebrny dzwoneczek. Na prawym policzku Elf miał ciemnoszarą gwiazdkę. Siedział z brodą opartą na kolanach i popłakiwał cicho. Nie zauważył, że przyglądają mu się dwie pary szeroko otwartych oczu.
– Dzień dobry – powiedziała cicho Miu.
– Witaj – szepnęła Lu.
Elf podniósł głowę i znieruchomiał.
– Nie bój się – Miu ukucnęła – Mam na imię Miu, a to jest Lu. A Ty, jak masz na imię? Co tu robisz?
– Tuko – chlipnął Elf – zgubiłem się… wypadłem z bajki!
– Z jakiej bajki? – spytała Lu
– Ze świątecznej bajki dla Milenki.
– Dla Milenki? – spytały chórem.
– Tak, dla takiej małej dziewczynki, która bardzo lubi bajki i elfy. I miałem być w świątecznej bajce, która specjalnie została dla Milenki napisana. Milenka ostatnio wciąż mówi „tuko” i mama dziewczynki wymyśliła świąteczną opowieść o Elfie Tuko, który jeździł na łyżwach i produkował zabawki dla dzieci pod choinkę
i pomagał Świętemu Mikołajowi. I w tej bajce były też anioły niosące dobrą nowinę i renifery, które grały
w koszykówkę. Były słodkie pierniki i szary zajączek… I ta bajka mknęła wprost do milenkowego ucha i… i…
i nie wiem, jak to się stało, że ja z niej wypadłem! – rozpłakał się głośno Tuko.
– Nie martw się – Miu przytuliła Elfa – pomożemy Ci znaleźć bajkę dla Milenki.
– Ale jak? – załkał Tuko.
– Mówiłeś, że w tej bajce był szary zajączek? – spytała Lu a Tuko kiwnął głową – Chwilę przed tym, jak wjechałyśmy tutaj sankami, przebiegł tędy szary zajączek. Może to ten z twojej bajki?
– On miał na łapce różową gwiazdkę! – przypomniało się Miu.
– To on! – podskoczył Tuko i uśmiechnął się, a kiedy się uśmiechał wokół zrobiło się jeszcze jaśniej i zadzwonił radośnie srebrzysty dzwoneczek. – To na pewno on! Bo wszystkie postacie z tej bajki, mają na sobie gwiazdkę
– Milenka bardzo lubi gwiazdy.
– W takim razie – powiedziała Lu – musimy iść w stronę, w którą pobiegł zając!
– Tak! – przytaknęła Miu.
Ponieważ Tuko, jak na Elfa przystało, miał bardzo krótkie nóżki, Lu i Miu posadziły go na sankach, które za sobą ciągnęły. W śniegu połyskiwały ślady szarego zająca, poszli za nimi. Tuko przez całą drogę śpiewał piękne piosenki lub zadawał śmieszne zagadki. Minęli Górkę Kulkę i stary młyn i nagle za nim zobaczyli mały domek, którego nigdy wcześniej nie było. Podeszli bliżej, pod same okienko, Miu i Lu wspięły się na paluszkach, a Tuko siadł Miu na ramieniu. W pokoju na bujanym fotelu siedziała mama tuląc w ramionach malutką dziewczynkę. Przez delikatnie uchylony lufcik było słychać głos kobiety. Opowiadała bajkę.
– To Milenka – szepnął podekscytowany Elf – a to nasza bajka!
Milenka słuchała maminej opowieści, uśmiechając się delikatnie. Mama mówiła coraz wolniej, zastanawiając się nad każdym słowem.
– Ojej! – powiedział Elf – to ten moment, w którym pojawiam się w bajce.
Lu i Miu podsadziły Tuko pod lufcik.
– Dziękuję wam bardzo – powiedział – a potem szybko przebiegł do bujanego fotela, wdrapał się po nodze mamy i skrył za jej uchem. A mama Milenki zaczęła opowieść o małym Elfie Tuko, który jeździł na łyżwach
i pomagał Świętemu Mikołajowi w produkcji zabawek. Milenka uśmiechnęła się szeroko i powoli zamknęła oczy.
Miu i Lu po cichu odeszły spod domu.
– Miałaś rację Miu – powiedziała Lu – przepraszam, że nie uwierzyłam Ci w srebrzysty dzwoneczek.
– Nie ma za co. Wiesz, gdyby nie ty, to nie wiedziałabym jak szukać bajki dla Milenki.
– Chodźmy już do domu. Skoro Milenka miała popołudniową drzemkę, to znak, że mama szykuje już obiad.
Miu i Lu pobiegły radośnie w stronę domu. Podczas obiadu jedna przez drugą opowiadały mamie przygody dzisiejszego poranka, a mama przytuliła je mocno, dumna, że ma tak wspaniałe córki.
Kiedy nadszedł wieczór Miu siedziała przy oknie. Zastanawiała się, jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie widziała domu, w którym mieszka Milenka ze swoją mamą. Z zamyślenia wyrwał ją okrzyk Lu:
– Ojej! Miu! Twoje klocki!
No tak. Wiaderko z klockami leżało w łóżeczku Lu, to chyba tam Miu musiała je zostawić rano, kiedy zobaczyła srebrzysty dzwoneczek między świerkami.
– Już je zabieram Lu.
Miu patrzyła jeszcze przez okno i wydawało się jej, że widzi ten charakterystyczny blask. Powoli zamknęła oczy…
Rano Miu przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Promienie słońca powoli wdrapywały się po ścianie, usłyszała jak Lu ścieli swoje łóżeczko.
– Lu! Nie uwierzysz, jaki miałam cudowny sen! – powiedziała siadając szybko na łóżku. Kątem oka dostrzegła przez okno, jak coś świetliście błyszczy nad świerkami i usłyszała charakterystyczny dźwięk – Słyszysz? Jakby dzwoneczek…
Lu pokręciła głową:
– Miu, znowu nie schowałaś klocków. – wyszła z pokoju.
– … i jest tak świetliście, jakby uśmiechnął się świąteczny elf – szepnęła Miu.
Bajka dla Lenusi
ANNA ROZENBERG
Wysoko, wysoko nad nami, w Niebie, gdzie żyją aniołki i święci trwało wielkie poruszenie. Jak co roku Święty Piotr wybierał jednego aniołka, który będzie zapalał Pierwszą Gwiazdkę w wigilię Bożego Narodzenia. A zapalić ma ją po to, by ludzie na ziemi wiedzieli kiedy mogą zasiąść do wieczerzy. Pierwsza Gwiazdka miała ogromną moc – potrafiła spełniać życzenia. Wszystkie aniołki marzyły o zapaleniu Pierwszej Gwiazdki, więc były bardzo grzeczne, myły ząbki, miały porządek w pokojach i zawsze posłane łóżeczka.
Tym razem Święty Piotr wybrał jednak małego i wesołego aniołka imieniem Lenusia. Święty Piotr dokładnie wytłumaczył Lenusi jak ma zapalić Gwiazdkę. Będzie musiała do niej ostrożnie podlecieć, tak by ludzie jej nie widzieli, strząsnąć z aureoli złoty pył i wypowiedzieć:
Gwiazdo Wigilijna, co świecisz na niebie,
daj ludziom nadzieję, co są w potrzebie,
zagubionym – proste ścieżki podaruj,
radości – smutnym wcale nie żałuj
Całe święta niech będą czarami
Bo Pan Jezus jest między nami!
Zbliżało się Boże Narodzenie, a Lenusia coraz bardziej się denerwowała swoją rolą. Musiała przecież wypaść idealnie – podlecieć niewidzialna i o odpowiedniej porze zapalić Gwiazdkę. Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem Lenusia w tajemnicy przed wszystkimi postanowiła przećwiczyć zapalanie. Wieczorem, kiedy wszyscy w Niebie już zasypiali ubrała się w kożuszek, bo noc była mroźna, wymknęła się i poleciała do Gwiazdy.
Podleciała bliziutko, wzięła głęboki oddech i zaczęła strząsać z aureoli złoty pył. Ale gdy rozpoczęła wypowiadać formułę stało się coś dziwnego: Gwiazda zaczęła się cała trząść i podskakiwać. Tak się zachybotała, że zaczepiła jednym ramieniem o aureolę Lenusi. Aniołek próbował się oswobodzić, ale Gwiazdka odczepiła się od nieba
i oboje zaczęli spadać. Spadali i spadali, aż wreszcie upadli na ziemię.
Upadek był bolesny. Lenusia usiadła i rozejrzała się po okolicy – siedziała na dużej łące pokrytej obficie srebrzystym śniegiem. Za nią rozciągał się ciemny zarys lasu, a przed nią majaczyły żółte światła miasteczka. Sama wyglądała jak zwyczajna dziewczynka – aureolka przygasła, a skrzydełka zniknęły. Gwiazdki nie było widać ani na ziemi, nie na niebie. Dopiero gdy wstała, zobaczyła co się stało. Gwiazdki nie było widać, bo rozbiła się na kawałeczki! Nie można przecież zapalać Gwiazdki Wigilijnej przed Wigilią.
– O rety! – pomyślał aniołek – i co ja teraz zrobię?!
Każdy element skrzył się w śniegu. Lenusia szybko zebrała je do woreczka i schowała pod kożuszek. Nie mogła wrócić na niebo, bo Gwiazdka była połamana i nie mogła spełnić tak wielkiego życzenia. Aniołek postanowił więc ruszyć do miasteczka.
Nie zauważył jednak, że całemu wypadkowi ktoś przyglądał się z ukrycia.
– Dobry wieczór – powiedział nieznajomy.
– Dobry wieczór – odpowiedziała niepewnie Lenusia i spojrzała na obcego. Był wysoki i bardzo chudy. Wcale nie wyglądał przyjaźnie, choć szeroko się uśmiechał. Miał dużą, włochatą czapkę nasuniętą na czoło, a spod niej świeciło dwoje ciemnych oczu.
– Co tu robisz, dziewczynko? – zapytał.
– Idę do miasteczka – odpowiedział aniołek.
– Do miasteczka jest daleko. Choć ze mną, mam tu z kolegą rozbity obóz. Ogrzejesz się przy ognisku, zjesz coś, a jutro razem ruszymy do miasta.
Lenusia nie miała wyboru. Była głodna i zmarznięta, więc propozycja nieznajomego wydawała się dobra. Poszli więc w stronę lasu i po chwili ukazało im się małe obozowisko z ogniskiem, przy którym siedział niski, gruby jegomość i piekł kiełbaski. W przeciwieństwie do chudego nie mówił zbyt wiele, tylko pomrukiwał od czasu do czasu. Lenusia nie powiedziała im skąd się wzięła na łące, z dala od miasteczka i to w środku nocy. Dowiedziała się za to, że nieznajomi są kupcami i jadą do miasta z wieloma pięknymi zabawkami i innymi rzeczami na prezenty.
Po krótkiej pogawędce i pysznej kolacji położyli się spać. Lenusia zasnęła szybko, ale wkrótce obudził ją szept kupców.
– Ciiicho! – szeptał gruby – obudzisz ją! Musimy zdobyć ten woreczek ze złotem, który widziałeś u niej pod kożuszkiem!
– Spokojnie – powiedział chudy – prześpijmy się trochę, a jak mała dobrze zaśnie wtedy zabierzemy jej ten woreczek. I ułożyli się do snu.
Lenusia udawała że śpi, ale jej małe serduszko biło bardzo szybko ze strachu. Gdy tylko kupcy zasnęli, wstała
i wyciągnęła woreczek z kawałkami Gwiazdki. Sięgnęła do niego, wyciągnęła kilka kawałków i wrzuciła do ogniska.
– Niech kupcy śpią twardym snem, tak długo, żebym zdążyła uciec do miasta!
Z ogniska wystrzeliły złote iskry, ale kupcy wcale się nie obudzili. Znak, że życzenie się spełniło.
Lenusia biegła przed siebie ile miała sił w nogach, aż bladym świtem dotarła do miasteczka. Było niewielkie
i przytulne. Wokół malutkiego rynku usiane były domki z kamienia, pokryte czerwonymi i brązowymi dachami, które teraz przykrywał śnieg. Na środku rynku była studnia z żurawiem. Ludzie powoli zaczęli się wokół niej gromadzić i czerpać wodę. W miasteczku panowała atmosfera świąteczna. I choć to dopiero jutro, ludzie przygotowywali się do Wigilii - zewsząd wiatr przywiewał zapachy makowców, pierogów z grzybami i smażonych ryb. W oknach zawieszano lampki, a na drzwiach pięknie ustrojone kręgi, girlandy, ozdoby.
Lenusia była coraz smutniejsza.
– Jak wrócę do nieba? Gwiazdka jest niepełna i nie spełni tak wielkiego życzenia – myślała – A może mnie ktoś znajdzie?
Ale dzień upływał, a ona błąkała się po mieście. Myślała jakby tu naprawić Gwiazdkę, ale nic mądrego nie przychodziło jej do głowy. Zbliżał się wieczór, a ona nie miała gdzie spać. Zaczęła więc chodzić od domu do domu i prosić o pomoc. Niestety nikt nie chciał gościć małej umorusanej dziewczynki nie wiadomo skąd. Każdy zamykał przed nią drzwi. I tak Lenusia doszła do ostatniego domku w miasteczku. Był najmniejszy i mocno zniszczony. W oknach nie było dekoracji, a ze środka nie dochodził zapach potraw. Lenusia zapukała. Po chwili otworzyła jej starowinka ubrana w znoszony brązowy sweter i dziurawą wełnianą spódnicę.
– W czym mogę ci pomóc? – zapytała życzliwie.
– Zgubiłam się – powiedziała Lenusia – I nie mam gdzie spać tej nocy.
– Chodź do nas – staruszka otworzyła szerzej drzwi – Nie jesteśmy bogaci, ale zawsze podzielimy się tym co mamy.
Lenusia weszła do środka. Dom wyglądał na bardzo biedny. Jedna mała izba oświetlona była słabo tlącym się
w kominku żarem. Ściany były odrapane. Na środku stał drewniany stół z krzesłami, a w kącie – mała kuchenka
i koślawy kredens. Przy stole siedział zgarbiony, chudy staruszek.
– Dobry wieczór, kochanie – uśmiechnął się – co cię do nas sprowadza?
Lenusia poczuła, że tym ludziom może powiedzieć prawdę, więc opowiedziała im o Niebie i Gwiazdce,
o kupcach i ucieczce. Staruszkowie słuchali grzecznie i uśmiechali się, a gdy skończyła staruszek powiedział wesoło:
– Uciekłaś pewnie z sierocińca, co mała? Nie martw się możesz u nas mieszkać. Przydadzą nam się młode
i zdrowe ręce do pomocy.
Lenusia chciała zaprzeczyć, ale dała za wygraną. Powiedziała prawdę i to było najważniejsze. Staruszka przygotowała grube kromki chleba z masłem i ciepłą herbatę, które Lenusia pochłonęła natychmiast. A kiedy się najadła spytała w końcu:
– Dlaczego nie przygotowujecie się do Świąt? Przecież to już jutro.
– Nie mamy czego szykować, Lenusiu – rzekła smutno staruszka – jedyne co mamy na święta, to ten chleb, który właśnie zjadłaś. Ale nic się nie martw, bywało u nas gorzej – uśmiechnęła się – A teraz idź spać.
Lenusi było bardzo przykro, że staruszkowie są tak biedni. Leżała w przygotowanym przez staruszkę posłaniu
i nie mogła zasnąć. Gdy zbliżał się świt sięgnęła do woreczka z kawałkami gwiazdki, wzięła garść i wrzuciła do kominka.
– Niech ci staruszkowie będą bogaci i do końca życia mają piękne święta – wyszeptała.
Z kominka wyskoczyły złote iskry – znak, że życzenie się spełniło. I faktycznie. Dom zaczął się zmieniać
– w kominku buchał ogień, ściany domku pomalowały się błękitną farbą, stary drewniany stół zmienił się
w piękną ławę, suto zastawioną jedzeniem, a kredens w śliczne zgrabne mebelki. Nawet stare łóżko, na którym spali staruszkowie stało się wspaniałym łożem.
Lenusia ucieszona z życzenia po cichu wyszła z domku. Gdy już dom zniknął jej z oczu, usłyszała tylko wołanie staruszka:
– To cud! To cud! Bóg zapłać!
Aniołek doszedł na rynek, usiadł przy studni i zaczął rzewnie płakać:
– Nikt mnie tu nie znajdzie, bo nikt nie wie, że uciekłam! A dziś już Wigilia – szlochała.
W pewnym momencie podszedł do niej młody człowiek. Wyglądał bardzo sympatycznie. Był wysoki, szczupły
i miał wesołą okrągłą twarz pokrytą piegami.
– Co się stało, mała? – zapytał.
Lenusia nie wiedziała, co mu powiedzieć. Widziała, że i tak jej nikt nie uwierzy, więc rzekła:
– Potrzaskałam złotą Gwiazdkę mojej mamy i nie wiem jak ją naprawić – i wyciągnęła woreczek z kawałkami Gwiazdki. Młody człowiek obejrzał Gwiazdę i powiedział:
– Chodźmy do jubilera. Może on coś poradzi.
I poszli, ale jubiler miał dziś zamknięty zakład. Poszli więc do kowala i do ślusarza, ale wszędzie było zamknięte. Przecież była Wigilia. W pewnym momencie Lenusia popatrzyła na stopy młodego człowieka. Były całkiem bose.
– Jejku! Przecież ty masz bose stopy. Dlaczego? – krzyknął aniołek.
– Przed miasteczkiem rozbili obóz dwaj zbójcy i ukradli mi buty oraz sakiewkę z pieniędzmi i pierścionkiem. Dziś miałem się oświadczyć mojej ukochanej, ale bez pierścionka i całej reszty nie mam się co pokazywać w jej domu.
– Rozumiem – powiedziała smutno Lenusia i sięgnęła ostrożnie do woreczka z Gwiazdką. Szepnęła tak, by młodzieniec nie słyszał:
– Niech ten miły człowiek odzyska swoje rzeczy.
I nagle tuż przed nimi pokazała się skradziona para butów, sakiewka i pierścionek.
– Hej! – zakrzyknął młodzieniec – Jak to zrobiłaś?
– To nie ja – powiedziała Lenusia – Pewnie rzeczy skradzione w Wigilię muszą wrócić do właściciela.
– To ty! Nie wiem jak, ale to ty – krzyczał radośnie młody człowiek – Dziękuję! Muszę już iść. Dziś Wigilia, więc będę się oświadczał mojej ukochanej. Muszę się przygotować. Bóg zapłać. – I młody człowiek pobiegł przed siebie.
Zbliżał się wieczór, a Gwiazdki nie było na niebie. Wciąż tkwiła w woreczku aniołka, a ten nie wiedział co począć. Usiadł więc znów na rynku i płakał. Pomyślał, że może poprosi Gwiazdkę, żeby go przeniosła jak najwyżej się da, a on stamtąd zawoła o pomoc.
– Gdyby Gwiazdka była w całości przeniosłaby mnie do nieba – pomyślał. W pewnym momencie spostrzegł między budynkami małego, brudnego chłopca. Stał ze spuszczoną głową i zaczepiał przechodniów, wyciągając chudą rączkę:
– Proszę mi pomóc! – wołał – Proszę pomóc sierotce. – Ale ludzie przechodzili obojętnie. Aniołek wstał
i podszedł do chłopca. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Miał posklejane włosy, brudne, poszarpane spodnie
i dziurawe buty. Był przemarznięty.
– Co się stało? – spytała Lenusia – Nie masz mamy ani taty?
– Nie mam taty, ale mam mamę. Jest szwaczką, ale miesiąc temu zachorowała i nie może pracować. Zbieram pieniążki na lekarza. Mieszkamy, o tutaj – wskazał pobliski biały dom z czerwonym dachem.
Aniołek zdjął kożuszek, opatulił chłopczyka i powiedział:
– Idź do domu i nic się nie martw. Mama niebawem wyzdrowieje.
Gdy tylko chłopiec oddalił się dostatecznie, Lenusia wyciągnęła woreczek i wzięła garść kawałeczków gwiazdki:
– Żeby mama chłopca wyzdrowiała i żeby oboje mieli piękne święta!
I Gwiazdka spełniła życzenie Lenusi.
Zdrowa i wesoła mama przywitała synka już na progu, a gdy zniknęli w drzwiach, aniołek zobaczył przez okno, że zasiadają do suto zastawionego stołu.
Niebo już pociemniało. Lenusia pomyślała, że warto spróbować poprosić Gwiazdkę, by ją przeniosła jak najwyżej i wtedy zawoła stamtąd inne anioły. Może ją usłyszą? Ale czy jej wybaczą zniszczenie Gwiazdki? Bez niej nie będzie Świąt!
– Ale co to? – zdziwił się aniołek. Woreczek zrobił się pusty. Lenusia wykorzystała wszystkie kawałeczki Gwiazdki.
– To straszne! – lamentowała – Jak ja teraz wrócę do domu?
Ludzie zaczęli wychodzić na ulice zaniepokojeni. Zbliżała się pora wieczerzy, ale Pierwszej Gwiazdy nigdzie nie było widać!
– Nie ma Gwiazdy Wigilijnej – komentowali zmartwieni.
– Wszystko przeze mnie – szlochała cichutko Lenusia – Gdybym tylko nie pomogła tamtym ludziom, może wróciłabym na niebo i jakoś wszystko odkręciła.
– Ale pomogłaś – powiedział ktoś niskim głos – i pomogłaś bezinteresownie, a to bardzo dużo.
To był św. Piotr ubrany w długi śnieżnobiały płaszcz, czapkę uszatkę i puchate rękawice. Zadowolony
i uśmiechnięty gładził się po długiej srebrnej brodzie.
– Dobrze zrobiłeś, mój mały aniołku – rzekł dobrotliwie – Co prawda nie trzeba było uciekać, ale naprawiłaś swoje winy i wszyscy oczekują na ciebie w Niebie.
– Ale co z Pierwszą Gwiazdką? Nie ma jej – martwiła się Lenusia.
– Spokojnie, mój aniołku – uśmiechał się święty – Każdy człowiek na ziemi prosi o coś Gwiazdkę
i wykorzystuje jej moc. Ale wszechmocny Bóg tworzy Gwiazdę na nowo i co roku możemy ją oglądać na niebie – wytłumaczył.
– Ojej – zdziwił się aniołek. – To tym razem Bóg musiał szybciej stworzyć Gwiazdkę.
– Spokojnie. Zawsze mamy zapasową – śmiał się głośno Św. Piotr – No, ale na nas już czas. Trzeba przecież zapalić Gwiazdkę, by ludzie mogli zasiąść do stołów.
Wziął Lenusię za ręce i wkrótce zaczęli się unosić ku niebu w świetlistej białej poświacie. Ludzie zgromadzeni na rynku wołali zachwyceni:
– To cud!
– To anioły!
Ale oni już tego nie słyszeli. Byli już przy nowej Gwiazdce i Lenusia miała właśnie ją zapalić. Wzięła głęboki oddech, strząsnęła złoty pył z aureoli, która wróciła nad jej głowę i wypowiedziała:
Gwiazdo Wigilijna, co świecisz na niebie,
daj ludziom nadzieję, co są w potrzebie,
zagubionym – proste ścieżki podaruj,
radości smutnym wcale nie żałuj
Całe święta niech będą czarami
Bo Pan Jezus jest między nami!
Gwiazdka rozbłysła wspaniałym blaskiem i ludzie na całej Ziemi zasiedali do wieczerzy. Dzielili się opłatkiem, składali płynące z serca życzenia, a potem do późnego wieczora kolędowali, a kolędy te frunęły pod samo Niebo.
Wszyscy się cieszyli, ale nikt nie wiedział, że najbardziej radowali się staruszkowie, młodzieniec ze swą ukochaną i mały chłopiec z mamą. W końcu odwiedził ich sam Anioł. Czy można chcieć większego cudu?
pakamera.polonia
marcowo-kwietniowa
dzieciom
LATAJĄCY KUFER
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
Był raz kupiec tak bogaty, że mógł wybrukować talarami całą ulicę. Ale nie zrobił tego, bo używał pieniędzy
w inny sposób. Ile razy dał talara, dostawał z powrotem trzy. Był to w istocie dobry kupiec, ale mimo to musiał umrzeć.
Jego syn odziedziczył dużo pieniędzy i żył wesoło, po całych nocach tańczył na maskaradach, a puszczając po wodzie kaczki, używał talarów zamiast kamieni. Wkrótce zostało mu ledwo kilka groszy, para butów i stary kubrak. Przyjaciele go opuścili, nie mogąc się z nim pokazać na ulicy; ale jeden z nich podarował mu stary kufer z napisem: "Pakuj się!". Była to bardzo życzliwa rada, ale nie do wykonania z powodu braku rzeczy do spakowania.
Kufer ten posiadał dziwną właściwość. Gdy się nacisnęło zamek, leciał na oślep w każdym żądanym kierunku, przy czym trzeszczał tak, jakby się miał zaraz rozpaść na drobne kawałki. Chłopiec siadł w kufer i pofrunął do kraju Turków. Ukrył kufer w lesie, a sam wyruszył do pobliskiego miasta. Po pewnym czasie spotkał kobietę
z małym dzieckiem.
– Przepraszam bardzo, cóż to za wielki pałac, z oknami tak wysoko umieszczonymi?
– Tam mieszka królewna! - odrzekła kobieta - Wyprorokowano jej, że będzie nieszczęśliwa z winy narzeczonego, dlatego pod nieobecność króla i królowej nie wolno się nikomu do niej zbliżać.
– Dziękuję! - powiedział syn kupca, wsiadł do kufra, osiadł na dachu pałacu i wszedł oknem do komnaty królewny.

Królewna spała na sofie, a była tak piękna, że ją pocałował. Zbudziła się bardzo przestraszona, ale chłopiec powiedział jej, że jest bogiem tureckim i to jej bardzo pochlebiło.
Usiedli obok siebie, a on wychwalał jej oczy, podobne ciemnym jeziorom, po których pływają myśli. Mówił, że jej czoło jest piękne i białe jak góra śnieżna. Opowiedział jej też bajkę o bocianie, który przynosi małe dzieci
i wiele innych bajek. Potem oświadczył się jej i został przyjęty.
– Musisz przyjść w sobotę na herbatę - powiedziała - Ojciec i matka będą bardzo radzi, że wychodzę za boga. Tylko pamiętaj, żeby opowiedzieć piękną bajkę. Matka lubi tematy podniosłe i pouczające, a ojciec wesołe,
z których można się śmiać.
– Tak, tak! Bajki to mój jedyny podarunek ślubny! - odparł. Potem rozstali się, a królewna podarowała mu szablę wysadzaną dukatami. Chłopiec odleciał, kupił sobie nowe ubranie, siadł w lesie i zaczął pisać bajkę. Miała być gotowa do soboty.
Na dworze przyjęto go na uroczystej herbacie bardzo gościnnie, a królowa rzekła:
– Opowiedz nam, proszę, bajkę o treści podniosłej
i pouczającej wielce.
– A jednocześnie śmieszną - dodał król.
– I owszem - odparł syn kupca i zaraz zaczął opowiadanie: Była sobie raz paczka zapałek, dumna wielce ze swego pochodzenia. Jej prababką była ogromna, stara jodła. Kiedy zapałki były jeszcze zielonymi gałązkami, piły brylantową rosę, kąpały się w promieniach słońca i kazały ptakom opowiadać bajki. Były bogatsze od innych drzew, gdyż stać je było nawet zimą na zieloną szatę. Pewnego dnia przyszli drwale i nastało wielkie zamieszanie. Wódz rodu został jako maszt ustawiony na wielkim okręcie, grubsze konary stały się belkami,
a drobne gałązki - zapałkami. Wszystko to opowiadały zapałki staremu, żelaznemu garnkowi i krzesiwu,
z którymi leżały razem na półce.
– Moja historia jest całkiem inna - oświadczył garnek. Od chwili urodzenia czyszczono mnie niezliczoną ilość razy i do dziś lubię, gdy po jedzeniu stanę sobie czysty na półce, by pogwarzyć rozsądnie z sąsiadami. Bardzo lubię kubeł, z którym się czasem spotykam, a kosz targowy przynosi mi z miasta nowiny.
– Gaduła z ciebie - rzekło krzesiwo i uderzyło tak stalą w krzemień, że sypnął iskrami
- Urządźmy sobie wesoły wieczór.
- Tak, pomówmy o tym, kto z nas jest najdostojniejszy!
– Nie! Musiałbym mówić o sobie - rzucił gliniany garnek - a tego nie lubię. Niech każdy z nas opowie, co przeżył w świecie. A więc zaczynam. Nad morzem, w pobliżu duńskich zatok...
– Prześliczny początek! - zabrzęczały talerze - To się na pewno wszystkim spodoba.
– Tak! Tam przeżyłem młodość u pewnej skromnej rodziny. Meble ciągle polerowano, czyszczono posadzki,
a co dwa tygodnie zawieszano świeże firanki.
– Jak przejrzyste i barwne jest to opowiadanie! - powiedziała szczotka do zamiatania - Czuć w tym kobiece zamiłowanie do porządku.
– To prawda - przyznało wiadro i podskoczyło z brzękiem.
Garnek ciągnął dalej, a koniec był całkiem podobny do początku. Talerze zaszczękały z radości, a szczotka dobyła z kąta gałązkę pietruszki i uwieńczyła garnek w nadziei na rewanż. Krzesiwo postanowiło tańczyć
i hukało, podnosząc ciągle jedną nogę, tak że ze strachu pękło obicie na starym fotelu.
– Czy także zostanę uwieńczone? - spytało po skończeniu. I tak też się stało.
– Ach, cóż za hołota! - mruknęły do siebie zapałki.
Potem poproszono maszynkę do kawy, żeby zaśpiewała. Odmówiła jednak, tłumacząc się chrypką oraz tym, że może śpiewać tylko w gorącym stanie. Były to tylko wykręty, bo wolała śpiewać przy gościach, w jadalni...
Na oknie leżało stare pióro służącej. Nie posiadało innej zalety nad to, że tkwiło zbyt głęboko w atramencie.
– Jeśli maszynka do kawy nie chce śpiewać - odezwało się pióro - to można zaprosić słowika.
– Rzecz niesłychana, mielibyśmy słuchać jakiegoś przybłędy spoza kuchni! - zawołał czajnik, krewny maszynki. – Jestem oburzony! - zawołał kosz targowy - Nudzimy się, zamiast się bawić. Dalej, nich każdy robi, co chce!
– Tak, hałasujmy! - zawołały wszystkie sprzęty.
Ale nagle weszła służąca. Całe zebranie zmartwiało. Każdy sprzęt był pewny, że gdyby jego posłuchano, wieczór wypadłby wspaniale. Służąca zaświeciła zapałkę i roznieciła ogień. Ach, jakże trzaskał i świecił!
– Każdy widzi teraz, że jesteśmy pierwsze w całej kuchni - rzekły z dumą zapałki i zgasły.
– Prześliczna to bajka - powiedziała królowa - Duchem jestem po stronie zapałek. Tak, dostaniesz naszą córkę! – Tak, dostaniesz królewnę - dodał król.
Ustalono dzień ślubu i oświetlono uroczyście całe miasto. Mieszkańcy dostali cukierki i ciasteczka, a ulicznicy gwizdali radośnie na palcach.
– Muszę i ja się przyczynić do uświetnienia tego dnia! - rzekł syn kupca, nakupił rakiet i najrozmaitszych sztucznych ogni, potem zaś wyleciał w powietrze swoim kufrem. Zrobił się niesłychany zamęt. Ognie bengalskie napełniły powietrze hukiem i światłem, jakiego dotąd nie widziano. Wszyscy byli pewni, że królewna poślubia boga. Wysiadłszy w lesie ze swego kufra, chłopak chciał zasięgnąć wieści, co o nim mówią w mieście. Każdy głosił co innego, ale wszyscy byli zachwyceni.
– Widziałem samego boga! - wołał jeden - Oczy jego błyszczały jak gwiazdy, a broda przypominała spieniony górski potok!
– Leciał okryty płaszczem z płomieni, a pośród zwojów widniały głowy aniołów!
Nazajutrz miało się odbyć wesele.
Syn kupca wrócił do lasu chcąc zabrać kufer... ale cóż się okazało? Oto mała iskierka zatliła stare, suche drzewo i cudowny kufer doszczętnie spłonął! Nie mógł już latać i udawać boga!
Nie mógł się pokazać na oczy narzeczonej!
Ona zaś stała przez cały dzień na dachu, czekając na niego. Stoi tam jeszcze pewnie do dziś. A chłopak wędruje po świecie i opowiada bajki, ale żadna nie jest już tak wesoła, jak bajka o zapałkach.
pakamera.polonia
lutowa
dzieciom
NUCENIE, MRUCZENIE I CHOPIN
ANETA ZALEWSKA
Rysunki uczniów klasy 2b (2016/17). Polska Szkoła
imienia Orła Białego w Hoffman Estates (Illinois)

To znowu ja! Pamiętasz mnie? Elka-pętelka, pętelka-Elka. Opowiadałam kiedyś o piórku, które znalazłam na babcinym strychu (tutaj) i bardzo się z nim zaprzyjaźniłam. Mieszka w moim pokoju i bardzo dużo mówi – o sobie, o zaprzyjaźnionych piórkach,
o kwiatkach, drzewach, kolorach tęczy… Czasem też śpiewa! Nie wiem o czym, bo nie słyszę słów. A może piórko tylko coś mruczy jak kot, czego nie rozumiem…
Kiedyś zapytałam moją mamę, co to jest
i zamruczałam tak, jak robiło to piórko.
- To nucenie - powiedziała mama.
- A co to jest nucenie? – dopytywałam się ciekawa. – Nie rozumiem tego.
- Nucić, to znaczy śpiewać głośno lub po cichutku, ale bez słów. – I moja mama zanuciła (bo już wiem, co to znaczy!) moją piosenkę o kotku.
Teraz zrozumiałam, że piórko nuci jakieś piosenki.
Ależ to śmieszne! Jak można śpiewać bez słów. Muszę
o tym porozmawiać z piórkiem wieczorem. Może mnie nauczy tak dziwnie śpiewać…


- Co robisz? – spytałam wieczorem piórko.
- Mruczę sobie Chopina – odpowiedziało, kołysząc się w rytm tego czegoś.
- Mruczysz? To znaczy co robisz? –
- Inaczej nucę sobie po cichutku jeden z utworów Chopina – wyjaśniło.
Zamarłam w bezruchu. Tyle zagadek jednego dnia: nucenie, mruczenie, Chopin… O co tu chodzi? Czy ja to kiedyś zrozumiem?
- Zaraz, zaraz – powiedziałam. – Bardzo cię proszę o opowiedzenie mi po twojemu, bo mam już 9 lat i niczego nie rozumiem. Co to jest nucenie? Co to jest mruczenie? I co to jest Chopin?
- Naprawdę nie wiesz? Nie słyszałaś żadnej melodii bez słów? Przecież mama ci nuciła do snu. Każda mama to robi. Widziałem i słyszałem. A niektóre tylko mruczą, to znaczy nucą – znaczy to samo – tylko ciszej. A Chopin nie jest rzeczą ani sytuacją, tylko człowiekiem. Już nie żyje, jak twój dziadek. Ale kiedy jeszcze żył, wyczarowywał piękną muzykę. Jego melodie, grane na fortepianie, bardzo mi się podobają i właśnie sobie je mruczę. Czy odpowiedziałem na twoje pytanie?
Siedziałam zamyślona, starałam się jakoś to wszystko poukładać w moich myślach, aż wreszcie krzyknęłam:
- Już wiem! Przecież mój dziadek słuchał Chopina i powiedział mi: „też będziesz słuchała jego muzyki. Jestem
o tym przekonany”. I wiesz co, dopiero dzisiaj to do mnie dotarło. Dziękuję. A widziałeś kiedyś tego Chopina? – zapytałam.
- Nie, opowiadał o nim dziadek Staś i Karol. Jak chcesz, mogę ci o nim opowiedzieć. –
- Bardzo chcę. Uwielbiam twoje opowieści. I twoich przyjaciół. Bywaliście w takich dziwnych miejscach… - powiedziałam zadumana.
- Dobrze, siadaj więc i posłuchaj o Karolu z rozwianą czupryną, a moją kryjówką.
Karol był pełen energii i ciekawości. Interesowało go wszystko. Dlaczego liście są zielone? Dlaczego kot miauczy, a nie szczeka? Dlaczego pani na muzyce zapisuje na tablicy dziwne znaczki, zwane nutami, a nie ma liter, jak w słowach? Ciągle miał pytania o wszystko. Ale też wszystko go cieszyło – deszcz, śnieg, słońce, śpiewające ptaki, koleżanki i koledzy, chociaż czasem mieli niezadowolone miny. Nawet cieszyła go przesolona z pośpiechu zupa mamy albo przypalony kotlet taty.
Rodzice chłopca czasem później wracali z pracy. Obawiali się o niego i uzgodnili z sąsiadem Zubrowskim, że Karol ten czas po szkole będzie spędzał piętro wyżej, u dziadka Stasia, jak nazywali pana Zubrowskiego.
Tego dnia, o którym chce ci opowiedzieć, obaj panowie – starszy i młodszy – byli bardzo zadowoleni i nie mogli doczekać się spotkania. Karol już pędził po schodach do mieszkania przemiłego sąsiada, zostawiając tylko po drodze ciężki plecak w domu. A pan Stanisław… przywitał chłopca wcześniej przygotowanymi słodkimi bułeczkami i ulubioną herbatką Karola, z dodatkiem soku imbirowego. Gdy ten zaspokoił pierwszy głód, zwrócił uwagę na cichutką muzykę, która rozweselała pokój.
- Ładna ta muzyka, podoba mi się – powiedział Karol z jeszcze pełnymi ustami – co to jest?
- A to Fryderyk Chopin – powiedział pan Staś. – Wielki wirtuoz fortepianu. Jego nazwisko można pisać „Szopen” lub z francuska „Chopin”.
- A to dlaczego? – zdziwił się chłopiec. – Przecież chyba nie wolno tak zmieniać nazwisk?


- Masz rację Karolku – przyznał starszy pan. – Tak się dzieje tylko wtedy, gdy nazwisko obcojęzyczne jest tak często używane, że zapomina się o jego pierwotnej pisowni.
- Czy to znaczy, że Chopin był cudzoziemcem? – dopytywał się Kamil.
- W połowie był Francuzem, a w drugiej połowie Polakiem – wyjaśniał dziadek Staś. – Jego ojciec był Francuzem, a matka Polką. Mieszkali w Żelazowej Woli. Tam urodził się Frycek w lutym 1810 roku, a później jego dwie młodsze siostry.
- Urodził się w 1810 roku? To teraz mija ponad dwieście lat od jego urodzin – ucieszył się chłopiec, który lubił sobie w głowie od razu wszystko przeliczać.
- Zgadza się, Karolu – potwierdził dziadek – a luty jest miesiącem chopinowskim. To wielkie święto dla wielbicieli talentu genialnego muzyka.
- O, to on był geniuszem? – zdziwił się Karol. – Teraz przecież jest wielu muzyków, ale nikt nie mówi, że są geniuszami.
- Chopin to co innego – wyjaśniał pan Stanisław. – To jeden z najsławniejszych Polaków w naszej historii, znany na całym świecie. Przyznają się do niego oczywiście również Francuzi, ale my myślimy o nim jako

o Polaku. Wyobraź sobie, że na fortepianie nauczył się grać sam, bez niczyjej pomocy. Gdy miał sześć lat, potrafił ze słuchu zagrać każdą usłyszaną melodię. Te zdolności muzyczne zapewne miał po ojcu, który grał biegle na kilku instrumentach.
- Czyli w ogóle nie musiał się uczyć gry na fortepianie?
- Oczywiście, że uczył się, ale szybko prześcigał swoich nauczycieli.
- O, to zupełnie jak ja na lekcji wf-u prześcigam Romka. – wtrącił się Karolek.
- No, nie zupełnie tak samo, ale podobnie – odpowiedział ze śmiechem pan Stasio. - Z tą jego nauką to złożona sprawa, bo Fryderyk był bardzo słabego zdrowia. Może kiedyś zechcesz bliżej poznać jego muzykę i biografię, do czego namawiam.
- Biografię? Pierwszy raz słyszę to słowo… - zdziwił się Karol.
- To inaczej życiorys. Ty też masz swój życiorys, od twojego urodzenia do dzisiaj – wytłumaczył dziadek Staś. – I on będzie się wydłużał każdego kolejnego dnia. Wracając do Fryderyka… Nie skończył liceum, ale chodził do konserwatorium muzycznego. Jego rodzice mieszkali już wtedy w Warszawie, ojciec był nauczycielem, a oboje dodatkowo prowadzili stancję dla chłopców.
- Stancję? To kolejne słowo, którego nie znam – pytał chłopiec. - Co to jest stancja?
- No tak, teraz się już tak nie mówi – przytaknął pan Zubrowski. – Stancja to inaczej pensjonat lub internat dla uczniów. Szkół wtedy naprawdę było niewiele, nie tak jak teraz - w każdym mieście po kilka. Uczniowie, którzy chcieli uczyć się często musieli na wiele lat wyjeżdżać ze swoich rodzinnych domów nawet kilkaset kilometrów w poszukiwaniu dobrej szkoły. Noooo, i gdzieś musieli mieszkać. Rodzice Chopina prowadzili taki dom dla chłopców.
- To przynajmniej Fryderyk nie musiał wyjeżdżać w poszukiwaniu szkoły. Jak był taki chorowity, to chyba lepiej, że mógł mieszkać z rodzicami, w Warszawie – zamyślił się Karol.
- O tak, rodzice bardzo go kochali i dbali o niego – dodał dziadek Staszek – O, uważaj, teraz właśnie słuchamy pierwszych utworów skomponowanych przez Chopina - to polonez g-moll, a za chwilę będzie B-dur. Nasz kompozytor miał wtedy siedem lat!
- Eeee, to chyba nie jest możliwe, aby tak małe dziecko potrafiło wymyśleć taką melodię – niedowierzał Karol.
- Przecież mówiłem ci, że był geniuszem – zaśmiał się dziadek – a dla geniusza wszystko jest możliwe.
- A dalej, co działo się dalej? – dopytywał się chłopiec, słuchając muzyki Chopina. – W jaki sposób stał się taki sławny?
- O, to długa historia. W wieku dwudziestu lat wyjechał z Polski i zamieszkał w Paryżu. Rodzice rozumieli, że
w kraju rozdartym między zaborami ich syn nie zrobi kariery. O tym porozmawiamy, jak będziesz starszy… Fryderyk był świetnie wykształcony, bardzo dobrze pisał, miał nawet talent aktorski. I do tego oczywiście pięknie grał.

- Czy to wystarczyło? – dopytywał się chłopiec. – Był tylko 11 lat starszy ode mnie! To dużo?
- No wiesz, dużo i mało, ciekaw jestem, co ty będziesz robił w jego wieku. – odpowiedział pan Staś. – Fryderyk był rozchwytywany na paryskich salonach. On sam lubił też światowe życie, miał świetne maniery i książęce wręcz zachowanie. Już po roku pobytu w Paryżu, mieszkał w eleganckim apartamencie w drogiej dzielnicy i szył dla siebie ubrania
u najdroższego krawca. Zarabiał na życie dając prywatne lekcje, a brał najwyższe stawki. Godzina lekcji u niego była warta tyle, co pięć dniówek zwykłego robotnika.
- Ooo, to bardzo drogo – zdumiał się Karolek. – To kto u niego się uczył? - Nie wszystkich było stać na lekcje u naszego wirtuoza – ciągnął

dalej pan Stanisław. – Wśród jego uczniów znaleźli się więc bogaci arystokraci, uczył nawet książęta.
- Z tego widać, że naprawdę go cenili... A poza dawaniem lekcji miał czas jeszcze na pisanie muzyki?
- Masz na myśli komponowanie… O to się nie martw – powiedział dziadek z uśmiechem – miał dwadzieścia dwa lata i Paryż stał przed nim otworem. Do południa pracował, a wieczory spędzał w teatrach lub na koncertach, a później na przyjęciach, które uwielbiał. Pierwszy paryski koncert dał w lutym 1832 roku. Wśród oklaskującej go publiczności byli nawet Mendelssohn i Liszt.
- Pierwszy raz słyszę te nazwiska. Muszą to być ważne osoby, jeśli dziadek o nich wspomina.
- Święta racja, chłopcze – przytaknął dziadek. – To również światowej sławy kompozytorzy, rówieśnicy naszego Chopina. Ale o nich może porozmawiamy innym razem.
- Właśnie, co działo się dalej z naszym geniuszem?
- Dalej to sława i kariera – wyjaśniał starszy pan – ale i tęsknota za rodziną i krajem.
- To on już do Polski nie wrócił? – zdziwił się Karol.
- Tak jakoś wyszło, to nie był dobry czas dla Polaków… ale to jest temat zdecydowanie na później – mówił smutno pan Zubrowski. – Ale przez cały czas pisał piękne listy do swojej mamy. Z rodziną udało mu się spotkać w 1835 roku w uzdrowiskowym Karlsbadzie. Cieszyli się sobą cały miesiąc. A wiesz, Chopin nigdy się nie ożenił, mimo powodzenia u kobiet – wyjaśniał dalej dziadek Stanisław. – Miłością jego życia była pisarka francuska, George Sand; ich związek rozpadł się dopiero pod koniec życia Fryderyka.
- Och, czuję, że zbliżamy się do końca historii Chopina. Czy tak? – zapytał Karol.
- Zgadza się. Chopin umarł w roku 1849 – odpowiedział dziadek Staś – na gruźlicę, tak jak jego młodsza siostra i wielu przyjaciół.
- Miał 39 lat, był młodszy od mojego taty, a tak dużo skom… skomponował – czy dobrze powiedziałem?
- Dobrze… dobrze… Komponował przede wszystkim utwory na fortepian, ale też stworzył dwa koncerty na fortepian i orkiestrę. I wiesz… jego muzyka ciągle żyje! – uśmiechnął się dziadek. – Grana jest na całym świecie, w wielkich salach koncertowych, na konkursach, festiwalach… Wiele osób słucha też płyt, jak ja. Możemy posłuchać mojego ulubionego utworu, jeśli tylko masz ochotę…
- Oj, tak, proszę – powiedział Karol. – To wszystko jest takie ciekawe. Nie mogę się doczekać, kiedy będę duży
i więcej mi o tym opowiesz.
Po chwili dziadek Staś i chłopiec wsłuchali się w czarodziejskie dźwięki Chopina… Czas stanął w miejscu.
...
Piórko zakręciło się wokół mnie i znowu zaczęło coś nucić…
- Nucisz Chopina? – zapytała cichutko Elka-pętelka …
- Tak, ale niewiele pamiętam.
- Pamiętasz bardzo dużo! Opowiadałeś tak pięknie i ciekawie, że teraz będę śniła o Chopinie, jego muzyce
i koncertach – podskoczyłam i zaczęłam tańczyć wokół pokoju. - Może kiedyś pójdziemy na taki koncert. Przecież możesz być w mojej kieszeni. Nikt ciebie tam nie znajdzie, a wszystko będziesz słyszał.
- Dziękuje, że o mnie pomyślałaś… - odpowiedziało piórko, poruszając swoim pięknym puchem. – Twoja kieszeń będzie musiała być bardzo głęboka, bym mógł się tam zmieścić. Ale pomysł bardzo mi się podoba…

pakamera.polonia
styczniowa
dzieciom

KRYSZTAŁOWA KULA
NA PODSTAWIE BAJKI BRACI GRIMM
Pewna wróżka miała trzech synów - Tomka, Piotrka i Franka. Wszyscy kochali się bardzo, ale matka nie ufała im i obawiała się, że chcą oni odebrać jej moc czarodziejską.
Zamieniła więc najstarszego z nich, Tomka, w orła. Mieszkał od tej pory na skale wysokiej i tylko czasami widać było, jak krążył po niebie. Średniego syna, Piotrka, zamieniła w wieloryba. Żył on w morzu głębokim i tylko niekiedy wypływał na powierzchnię i wyrzucał w górę ogromne słupy wody. Obaj tylko na dwie godziny dziennie odzyskiwali postać ludzką. Najmłodszy zaś z braci, Franek, w obawie, aby matka nie zamieniła go także w jakieś zwierzę, w niedźwiedzia czy wilka, uciekł potajemnie z domu.
Podczas swojej wędrówki dowiedział się, że w zamku Złotego Słońca mieszka zaczarowana królewna, którą ten tylko może zbawić, kto zdecyduje się na pokonanie nieznanych przeszkód, narażając swoje życie. Już dwudziestu trzech śmiałków zginęło, chcąc zbawić królewnę, a jeszcze tylko jednemu wolno było podjąć takie ryzyko. Franek, dobra dusza nie znająca strachu, postanowił odszukać zamek Złotego Słońca.
Długo wędrował po świecie, ale nie mógł go znaleźć, aż wreszcie przybył do wielkiego boru i nie wiedział, jak się z niego wydostać. Nagle ujrzał w dali dwóch olbrzymów, którzy przywolywali go ręką, a kiedy się do nich zbliżył, powiedzieli:
- Spieramy się o ten kapelusz, do kogo ma należeć, a że jesteśmy jednakowo silni, więc żaden nie może pokonać drugiego. Mali ludzie są mądrzejsi od nas, chcemy więc zdać się na twój sąd.
- Jak możecie się spierać o stary kapelusz? – zapytał zdecydowanie niższy od nich Franek.
- O! – odparli olbrzymi – to nie jest zwykły kapelusz, ma on tę właściwość, że kto go włoży, w jednej chwili znajdzie się tam, gdzie zapragnie.
- Dajcie mi więc ten kapelusz – stwierdził – a ja stanę tam daleko. Wy zaś pobiegniecie do mnie: który będzie pierwszy, ten go dostanie.
Po czym włożył kapelusz i poszedł naprzód, ale rozmyślał ciągle o królewnie i zapomniał o olbrzymach.
W pewnej chwili westchnął:
- O, gdybym był na zamku Złotego Słońca!
Zaledwie wyrzekł te słowa, ku swojemu zdumieniu, znalazł się na wysokiej górze, przed wrotami zamku.
Przechodził przez liczne, lśniące komnaty, aż wreszcie w ostatniej znalazł królewnę. Ale jakże się przeraził, gdy ją ujrzał! Miała ona twarz ziemistą, pokrytą zmarszczkami, oczy zaropiałe, a włosy czerwone.
- Czy ty jesteś księżniczką, której piękność sławi cały świat? – zawołał.
- Ach – odparła księżniczka – nie jest to mój prawdziwy wygląd, ale oczy ludzkie mogą mnie oglądać tylko w tej postaci. Abyś jednak wiedział, jak wyglądam rzeczywiście, spójrz w to lusterko, ono nie da się oszukać i ukaże ci prawdziwe moje oblicze.
I podała mu lusterko, a Franek ujrzał w nim odbicie najpiękniejszej dziewczyny, jaka żyła kiedykolwiek na świecie. Po jej policzkach spływały łzy smutku...
Wówczas zawołał:
- Jak można cię uratować? Nie odstraszy mnie żadne niebezpieczeństwo!
Królewna zaś rzekła:
- Jestem zaklęta przez czarnoksiężnika i tylko kryształowa kula może przywrócić mój prawdziwy wygląd. To jest właśnie ta trudność, bo trzeba tą kulę zdobyć i pokazać ją czarnoksiężnikowi, a ona złamie jego moc i pozwoli mi powrócić do swej dawnej postaci. Ach – dodała – niejeden młodzieniec stracił już życie, chcąc mnie wybawić i dlatego żal mi ciebie, piękny chłopcze!
- Nic mnie nie powstrzyma – odparł najmłodszy syn wróżki – powiedz mi tylko, co powinienem zrobić.
- Powiem ci wszystko – odpowiedziała smutna królewna. – Tylko musisz bardzo uważać, bo sposób odnalezienia kryształowej kuli nie jest łatwy. Gdy zejdziesz z tej góry, ujrzysz u jej podnóża, nad źródłem, wielkiego tura, z którym musisz walczyć. A jeśli uda ci się go pokonać, wtedy wyleci z niego ognisty ptak,
a w tym ptaku jest płomienne jajko, a w tym jajku kryształowa kula. Ale ptak nie upuści jajka, póki go do tego nie zmusisz. Jest jeszcze jedna bardzo ważna przestroga - jeśli jajko upadnie na ziemię, to wznieci ogromny ogień, spali wszystko dookoła, a i jajko wraz z kryształową kulą stopi się od żaru, twój trud zaś będzie daremny.
Odważny Franek zszedł na dół do źródła i zobaczył tura. Wielkie to było zwierzę. Po długiej walce udało mu się wreszcie wbić miecz w serce potwora. W tej samej chwili z ciała jego wyfrunął ognisty ptak i wzbił się w górę, ale najstarszy brat Franka zamieniony w orła, który szybował właśnie wśród chmur, zaatakował ognistego ptaka z góry i tak nim kierował w powietrzu, że sprowadził go nad morze i zmusił do upuszczenia jajka. Lecz jajko nie spadło do wody, a na chatkę rybacką, stojącą nad brzegiem. Chatka zapaliła się natychmiast, ale wieloryb, drugi brat Franka, nadpłynął szybko i wyrzucił w górę strumień wody, który ugasił ogień. Najmłodszy syn wróżki odszukał szybko jajko. Na szczęście nie stopiło się jeszcze, tylko skorupka popękała na nim po bardzo szybkim ochłodzeniu przez wodę, mógł więc
z łatwością wydobyć z niego kryształową kulę.
Gdy Franek przyszedł do czarnoksiężnika i pokazał mu kryształową kulę, ten zaskoczony powiedział :
- Pokonałeś moją moc! Twoja odwaga mnie zachwyca! Od teraz jesteś królem zamku Złotego Słońca,
a swoim braciom możesz teraz przywrócić ludzką postać.
Pośpieszył więc dzielny Franek do królewny, która wyszła mu naprzeciw w blasku piękności i natychmiast poprosił o jej rękę, a królewna, wdzięczna i pełna podziwu, zgodziła sie bez wachania zostać jego żoną.
- Czy mogę mieć jeszcze jedna prośbę? - zapytała nieśmiało swojego przyszłego męża.
- Twoje życzenie jest dla mnie bardzo ważne... - odpowiedział z uśmiechem Franek. - Spełnię każde z nich!
- Chciałabym, by twoi bracia zamieszkali z nami. Zamek Złotego Słońca jest bardzo duży i miejsca wystarczy dla nas wszystkich. Nie powinni wracać do swojego domu, by znowu nie spotkało ich coś złego. - powiedziała.
- Ależ naturalnie! Nie wiedziałem, jak ciebie o to zapytać... Kocham ich i wiem, że i ty ich pokochasz, jak swoich braci. - wykrzyknął z radością Franek.
Zamek Złotego Słońca od tej pory rozbrzmiewa śpiewem, śmiechem i radością wszystkich jego mieszkańców, łącznie z kotem Filipem, psem Burkiem i myszami Bonią, Ronią i Sonią. Wszyscy żyją szczęśliwie, wspierając się wzajemnie i broniąc przed czarnoksiężnikami.
gry, konkursy, zabawy...
ZRÓB TO SAMODZIELNIE !
Ptasi domek do Twojego pokoju
Do zrobienia ptasiego domku z rolek po papierze będziemy potrzebować:
– rolki po papierze toaletowym,
– kolorowe papiery,
– klej, dwustronną taśmę klejącą, nożyczki, ostrego noża (razem z dorosłą osobą),
– sznurek lub tasiemki,
– cienki drucik (niewielki kawałek),
– kilka koralików.
Jak zrobić ptasi domek z rolki po papierze?
1. Tradycyjnie rozpoczynamy od oklejenia rolki kolorowym papierem.
2. Teraz do akcji musi wkroczyć osoba dorosła, gdyż trzeba będzie ostrym narzędziem wyciąć okienko i półkę dla ptaszka.
3. Półkę od wewnętrznej części też wyklejamy kolorowym papierem. Można pokusić się też o doklejenie go wewnątrz rolki na wysokości półki tak, aby za plecami ptaszka było kolorowo.
4. Z papieru o innym kolorze wycinamy kółko o średnicy około 8-10 cm. Jeśli chcecie jakoś ozdobić dach domku, zróbcie to właśnie teraz naklejając na przykład kolorowe papierowe kółeczka.
5. Nacinamy promień (do połowy kółka) i zawijamy w kształt stożka – po jego sklejeniu powstanie dach.
6. Zanim przejdziemy do mocowania dachu, należy przebić brzegi rolki i umocować na jej górnej części drucik. Chodzi o to, że na rozciągniętym między brzegami rolki druciku zawiążemy sznurek, dzięki któremu będziemy mogli konstrukcję zawiesić.
7. Do drucika przywiązujemy sznurek, a na szczycie dachu robimy dziurkę tak, aby można było ten sznurek przewlec.
8. Obklejamy brzegi rolki taśmą dwustronną i mocujemy na niej dach.
9. Nawlekamy koraliki, wsadzamy ptaszka/kurczaczka (nie spadnie dzięki taśmie klejącej).
10. Wieszamy!
11. Wysyłamy zdjęcie do pakamery dzieciom:


Z pewnością ulepisz bałwana tej zimy!
Przyślij nam podpisane zdjęcie/zdjęcia małego bałwanka albo całkiem dużego bałwana! Rozlosujemy nagrody!!!
Zabawy karnawałowe dla dzieci to obowiązkowy punkt każdego balu w karnawale. Możecie razem z rodzicami zorganizować bal w domu i zaprosić na niego kilkoro swoich przyjaciół.
. Aby zabawa była udana, musicie mieć dobry plan. Podpowiadamy, przede wszystkim rodzicom, jakie zabawy karnawałowe dla dzieci najbardziej ucieszą twoich gości.
Jak zwykle - czekamy na zdjecia!
KARNAWAŁ
Zgromadź wszelkie śmieszne akcesoria typu peruki, kolorowe okulary, szale boa, kapelusze i włóż do dużego worka lub kartonu. Następnie każde dziecko losuje z zamkniętymi oczami jedną rzecz z worka, którą ma na siebie włożyć. Gwarantujemy dużo śmiechu! Przy okazji, jak przystało na bal karnawałowy, wszyscy uczestnicy będą mieli niepowtarzalne przebrania!
Jeśli masz dużo fajnych akcesoriów, dzieciaki mogą losować więcej niż jedną rzecz. Albo każde z nich może po kolei tworzyć własne zestawy z dostępnych ubrań i gadżetów. Możecie zorganizować konkurs na najśmieszniejsze przebranie: dzieci po kolei przebierają się, a reszta ocenia efekt. Przygotuj każdemu dziecku karteczki z punktami, np. od 1 do 5. Zliczaj punkty, notuj, które dziecko ile ich dostało, a na koniec ogłoś ranking i rozdaj wszystkim symboliczne nagrody, np. domowej roboty ciasteczka dla dzieci.
KARNAWAŁ przebieranki
Daj dzieciom dostęp do szafy swojej i męża (na wszelki wypadek schowaj cenniejsze sztuki odzieży) i zorganizuj dzieciom pokaz mody albo (jeszcze lepiej) konkurs na najciekawszą stylizację. Można głosować poprzez podniesienie ręki lub zapisując imię wybranego dziecka na kartce. Kto zostanie tegorocznym królem i królową balu?
Przy okazji możecie rozmawiać o kolorach, o ich najlepszych połączeniach, a także o tym, jak na ogół się ich nie zestawia ze sobą. To też okazja do pogadanki, że nie każdy strój nadaje się na każdą okazję. Jeśli dzieciaki będą zainteresowane, możesz im rozdać kartki papieru i kredki, i każdemu dać zadanie narysowania stroju idealnego na wybrane przez ciebie okazje: np. na bal, na urodziny babci, na wycieczkę do lasu, na przejażdżkę na rowerze itp.
KARNAWAŁ pokaz mody
KARNAWAŁ taniec z balonem
Skoro to bal, to muszą być tańce! Będzie śmieszniej, jeśli zamiast zwykłych tańców w kółku dzieci dobiorą się w dowolne pary (niekoniecznie mieszane) i będą tańczyć z balonem między czołami. Ciekawe, która para utrzyma balon najdłużej!
KARNAWAŁ
ukryte skarby
W charakterze skarbów świetnie sprawdzą się cukierki lub mandarynki. Zwłaszcza jeśli w role poszukiwaczy skarbów wcielą się wyjątkowo ambitne maluchy. Ich zadaniem jest odszukanie jak największej liczby skarbów, ukrytych wcześniej przez dorosłych (mniej lub bardziej dokładnie). Za skarby mogą też służyć małe prezenciki - podziękowanie za udział w karnawałowym balu.
KARNAWAŁ maski
Zróbcie sami maski karnawałowe dla dzieci. Już samo to będzie wspaniałą zabawą, nie mówiąc o chwili, gdy maluchy będą mogły wystąpić w maskach. Przygotuj dzieciom brystol, kolorowe mazaki, farby, brokat, pompony, klej. Dzieci wyczarują z nich przepiękne maski. Mogą być mocowane na dwa sposoby. Albo na gumeczki, zakładane na głowy, albo w stylu klasycznym – na patyczku. Pierwsza wersja wydaje się wygodniejsza, bo maski na patyczkach trzeba będzie trzymać w ręce, a wiadomo, że dzieci na balu karnawałowym wolałyby mieć rączki wolne (na przykład, żeby podjadać pyszne karnawałowe smakołyki).
KARNAWAŁ rysowanie bałwanka
Przykład zabawy karnawałowej dla dzieci, która pozwoli na chwilę wytchnienia podczas przerwy w szalonych tańcach. Rozdajemy dzieciom kartki lub arkusze papieru oraz kredki lub mazaki. Maluchy mają zadanie narysować bałwanka, ale… z zawiązanymi na oczach chustkami. Kiedy dzieci zdejmą chustki z oczu, będą mogły zobaczyć, jak udały się im bałwanki i wybrać najładniejszy lub najśmieszniejszy rysunek.

dzieciom
grudniowa
pakamera.polonia
NOWOROCZNY KONKURS !!!

Co to było za
przedstawienie!
Czytając - słuchaj pięknej muzyki.
ANETA ZALEWSKA

Jestem Elka. Elka-pętelka. Albo Pętelka-Elka. A jak Ty się nazywasz?
Mam dziewięć lat i mnóstwo pomysłów. Zawsze ciekawych i udanych, chociaż moja mama jest innego zdania. Tata też nie jest z nich zadowolony. Mówią oboje, że jestem psotnicą. Że bardzo mnie kochają, ale powinnam przestać wymyślać różne rzeczy, które przyprawiają ich o ból głowy. Nie wiem, co to znaczy i tak naprawdę nie wiem, dlaczego oni się tak złoszczą. Na przykład wczoraj – zrobiłam kanapki dla taty do pracy. Z masłem orzechowym i dżemem truskawkowym, tak jak lubi. Zanim wyszedł do pracy, sama je zjadłam. Bardzo mi smakowały. Tata pokręcił głową zdziwiony i powiedział z pochmurną miną:
- Zjadłaś mój lunch. I co ja będę jadł w pracy?
- Tatku, zaraz zrobię drugą kanapkę, tylko chwilkę poczekaj – powiedziałam i zabrałam się do pracy. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie rozcięła sobie palca, nie zakrwawiła kanapki, gdyby Smutas – mój kot – nie wylizał do końca dżemu i nie potłukł słoiczka, gdyby mama nie wpadła w panikę, a plastry do ran ciętych – tak mówiła - były w apteczce… Chciałam dobrze, wyszło … jak zawsze. Mnóstwo nieszczęść na raz. I to wcale nie z mojej winy!
Rodzice zdecydowali, że w tym roku znowu pojadę do babci na wakacje. Muszą odpocząć ode mnie i moich beznadziejnych pomysłów. Tak mówili. Nie chciałam tam jechać, bo w małym miasteczku jest nudno. Dzieci wyjeżdżają do swoich babć i wujków, dorośli są zajęci pracą, a babcia musi być każdego dnia w szpitalu. Jest pielęgniarką. Nigdy nie chciała mnie tak zabierać. I wiesz co, sama musiałam sobie wymyślać zajęcia. Moim zdaniem były świetne, ale nie wszystkim się podobały. Sąsiadka mojej babci poskarżyła się kiedyś, że przesadziłam jej kwiatki do ogródka babci. A co miałam zrobić? One były takie ładne, kolorowe, a ja nie miałam pieniędzy, żeby takie kupić. Postanowiłam część kwiatów pani Marysi przesadzić do ogródka babci. Było pięknie. U sąsiadki też, chociaż kwiatów było zdecydowanie mniej. Ale ja miałam rację, której mi nie przyznano. Miało być ładnie w obu ogródkach. Pani Marysia krzyczała, babcia płakała i obie nie słuchały mnie, co mam do powiedzenia i dlaczego to zrobiłam. Kwiatki wróciły w końcu na swoje miejsce, do Pani Marysi… Szkoda. A było tak ładnie…
Powiem ci, że w tym roku było u babci trochę inaczej. To znaczy… tak samo, ale jakby więcej się wydarzyło. Nie, nic się nie wydarzyło… Zresztą… Opowiem Ci, co się stało!
W domu babci był strych. Nie wiesz, co to jest? No strych, stryszek, taki pokój pod dachem, gdzie babcia chowała wszystkie niepotrzebne rzeczy. Ciągle mi powtarzała, żebym tam nie chodziła, bo tam jest pełno kurzu, niepotrzebnych rupieci, nic ciekawego. Jakieś stare graty. Jeszcze z czasów jej młodości. Hmm… To moja babcia była kiedyś młoda?
Aż trudno uwierzyć, ja nie pamiętam jej młodej…
Postanowiłam jednak przekonać się o tym, co naprawdę dzieje się na strychu. Kurz mi nie przeszkadza, a wśród starych gratów babci może znajdę coś ciekawego i dowiem się wreszcie, co to są te graty… Nigdy nie widziałam gratów…
Po południu weszłam na górę. Po skrzypiących schodkach. Śmiesznie skrzypiały przy każdym nadepnięciu… Kwiek! Kwiek! Kwiek! Otworzyłam powolutku drzwi i zajrzałam do środka. Nic ciekawego. Tylko cienie tańczyły po pokoju. Skąd te cienie? – pomyślałam. W moim pokoju też tak tańczą, ale rano, jak się budzę,
a tutaj? Tę zagadkę trzeba rozwiązać… Ty już wiesz, jak one znalazły się na strychu, zamiast w moim pokoju?

Rozejrzałam się dokładniej. Tak, to od światła. Wpadało przez tylne okno. Cienie tańczyły teraz wokół mnie, bo okno było uchylone i lekko poruszało się, a cienie biegały z jednego końca pokoju do drugiego. Zaczynało być ciekawie i trochę tajemniczo. Nagle… zobaczyłam długie pióro zwisające z jednej z belek. Podmuchy wiatru od drzwi delikatnie poruszały jego lekki puch. Było piękne! Weszłam na mały kosz odwrócony do góry dnem, potem na skrzynię z miedzianymi okuciami, stanęłam na palcach, by dosięgnąć piórka. Ktoś przywiązał je do belki cienką wstążką. Rozwiązałam ją, a pióro jeszcze bardziej się rozczochrało i przypominało teraz puszek
z mojej zimowej czapki.
- Jak wspaniale! Bardzo ci dziękuję! Wiszenie do góry nogami nie jest zbyt przyjemne – powiedziało piórko
z pretensjami. – Teraz muszę już tylko jakoś wrócić na diadem.
Stałam i nie wierzyłam własnym uszom. Piórko mówiło ludzkim głosem!!!
- Na jaki diadem? – zapytałam zdziwiona.
- Na diadem cyrkowego kucyka, rzecz jasna. Byłem jego częścią, dopóki reżyser programu cyrkowego nie podarował mnie tobie. Nie pamiętasz tego? A może to nie byłaś ty? Wydaje mi się, że masz podobny głos do tej dziewczynki… - odparło pióro, zastanowiło się przez chwilę, po czym zaczęło opowiadać swoją historię.
To były wspaniale lata! Cyrk cieszył się ogromną popularnością i przenosiliśmy się z jednej wioski do drugiej, z małych miasteczek do dużych miast,
z wiejskich pól na zatłoczone uliczki i ryneczki. Gdziekolwiek rozstawiliśmy namiot, ludzie przychodzili, żeby obejrzeć nasze niezwykłe przedstawienie.
Pewnego dnia przyjechaliśmy do malej miejscowości. Była późna jesień i dyrektor powiedział, że ostatni raz rozbijamy namiot przed zimową przerwą.
Kiedy przyjechaliśmy, jak zwykle zorganizowaliśmy paradę ulicami miasteczka. Na początku kroczył na szczudłach dyrektor, zapraszając ludzi na popołudniowe przedstawienie. Za nim szedł treser zwierząt, prowadząc Jeremiasza, słonia z bardzo długą trąbą, na jego grzbiecie siedział szympans Zgrywus. Za nimi biegła piękna amazonka, a po jej prawej i lewej stronie reżyser programu cyrkowego i siłacz. I ja też tam byłem – siedziałem w diademie na głowie Petunii, małego kucyka. Clowni, akrobaci i pozostali członkowie trupy robili salta wokół nas. Było głośno i kolorowo.
W całym tym zamieszaniu nikt nie pilnował Zgrywusa. Dopiero, kiedy wróciliśmy do obozu, zorientowaliśmy się, że zniknął. Kiedy członkowie trupy cyrkowej biegali we wszystkie strony, desperacko próbując go znaleźć, Zgrywus postanowił przeżyć przygodę i rozejrzeć się po mieście. Właśnie przyglądał się wysokiemu gołębnikowi, kiedy zobaczył rozwścieczonego, głośno ujadającego psa, biegnącego w jego kierunku. Zgrywus widywał już takie głośne psy, ale nigdy nie był z nimi sam. Zawsze był przy nim opiekun, któremu mógł wskoczyć na ramię i czuć się bezpiecznie. Ale teraz był sam i bardzo się wystraszył. Zaczął uciekać, przeskakując z płotu na gałąź, na dach szopy, potem budynku. Bał się obejrzeć, więc biegł przed siebie tak daleko, jak tylko mogły go ponieść jego chude łapki. Nie zastanawiał się, dokąd biegnie, chciał tylko uciec przed tymi przerażającymi kłami. A minęło trochę czasu, zanim wszystkie psy spotkane po drodze, przestały wreszcie szczekać.
Zgrywus dotarł na podwórze domu znajdującego się na obrzeżach miasteczka. Był bardzo zmęczony. Zakradł się przez uchylone okno do środka niewielkiej kuchni, schował się w jej rogu i nasłuchiwał, czy psy uciszyły się. Było cicho i szympans zaczął wreszcie spokojniej oddychać. Ostrożnie rozejrzał się – kuchnia jak każda inna. Zobaczył jednak coś jeszcze… stał tam mały stolik z drewnianymi talerzykami i szklankami, zabawkowa kołyska z wikliny z kocykami i poduszkami w środku. Zgrywus nie zdążył zobaczyć nic więcej, bo właśnie otworzyły się drzwi i do kuchni weszła mała dziewczynka z lalką w ręce.
- Zimno jest na dworze, prawda Kasiu? Napijemy się pysznej, gorącej herbatki, żebyś się rozgrzała. – powiedziała dziewczynka, siadając przy małym stole.
I wtedy zobaczyła przerażonego szympansa. Przestraszyła się na jego widok – nigdy nie widziała takiego zwierzęcia i nie miała pojęcia, co ono robi w jej kuchni. Asia uśmiechnęła się i ostrożnie zapytała:
- Kim jesteś? Nic złego ci się nie stanie, nie bój się.
Miły głos Asi uspokoił Zgrywusa. Zaczął kręcić głową, by lepiej przyjrzeć się dziewczynce. Ona roześmiała się:
- Zobacz, Kasiu, jaki on słodki i już nie jest taki wystraszony. Wiesz co? Zobaczymy, czy lubi jabłka. – mówiąc to wyjęła z kieszeni fartuszka kawałek czerwonego jabłka i podała małpce. Zgrywus chciwie chwycił jabłko, zjadł natychmiast w całości - tak mu smakowało. Dziewczynka chichotała i wyczarowywała z kieszeni swojego fartuszka kolejne kawałki owocu. Przy ostatnim kawałku jabłka szympansik już siedział u dziewczynki na kolanach, jak u najlepszej przyjaciółki.
Nagle do kuchni weszła mama Asi. Przyniosła ziemniaki z piwnicy.
- Już jestem. Czy wszystko w porządku, córeczko? – zapytała. Zdejmując buty – usłyszała dziwny głos. Odwróciła się i zobaczyła zwierzątko na ramieniu dziewczynki, bo Zgrywus - starym zwyczajem cyrkowym – wskoczył na ramię swojego opiekuna.
- A co to jest? – zawołała przerażona … - Co to za zwierzę?
- Nie bój się, głuptasku, to tylko moja mama – uspokajała go dziewczynka. - Zobacz mamusiu,


w rogu kuchni ukrywało się takie stworzenie. Na początku wyglądał na bardzo wystraszone, ale jak zjadł moje jabłko, zaczął robić tak zabawne rzeczy, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
- No coś takiego! To chyba szympans – odparła zdenerwowana mama Asi. – Musiał uciec z cyrku!
- Z jakiego cyrku? – spytała zdziwiona Asia.
- Przyjechał wczoraj i rozbił swoje namioty na polanie. Tata widział. Obiecał, że pójdziemy dzisiaj po południu, żeby zobaczyć. A przy okazji odprowadzimy małego zbiega.
Asia skoczyła na równe nogi, zaczęła tańczyć, podskakiwać z radości, klaskać w dłonie. Po chwili szympans zaczął robić to samo, co dziewczynka. Śmiechom nie było końca…
Po południu mieszkańcy miasteczka zaczęli zbierać się na polanie przy jeziorze, czekając na występ cyrkowców. Ale oni bardzo niechętnie przygotowywali się do przedstawienia. Wszyscy tęsknili za małym urwisem, za Zgrywusem.
Niebawem zajechała bryczka. Stojący w pobliżu ludzie byli zdumieni, widząc wysiadającą z niej Asię ze zwierzątkiem, które trzymała na rękach i które wydawało z siebie różne śmieszne odgłosy. To właśnie te odgłosy usłyszały cyrkowe zwierzęta. Jeremiasz powitał szympansa głośnym trąbieniem, Petunia zarżała wesoło… Wszyscy witali z radością Zgrywusa w domu, Asię z rodzicami usadowiono na honorowych miejscach, a reżyser programu cyrkowego, chcąc okazać swoją wdzięczność, podarował dziewczynce właśnie mnie!
Słuchałam tej opowieści jak zaczarowana. Wyobrażałam sobie te wszystkie zwierzęta, kolorowe stroje cyrkowców, cyrkowy namiot… W pewnej chwili aż krzyknęłam z radości:
- To była moja babcia! Moja babcia Asia! To ona dostała ciebie w prezencie! –
- Aaaaa, to dlatego macie podobne głosy i pomyślałem, że to ty jesteś tą dziewczynką, która znalazła Zgrywusa. Z tego wynika, że bardzo długo tu wisiałem… - zasmuciło się piórko.
- Ale teraz zabieram cię do swojego pokoju – oświadczyłam stanowczo.
- Zgoda, ale nie wieszaj mnie już do góry nogami. I mam prośbę – wróćmy tu jeszcze, na strych. Może znajdziemy gdzieś, wśród tych gratów mój diadem. – dodało piórko.
- Obiecuję. Wrócimy. A właśnie, gdzie są te graty, jak wyglądają? – zapytałam.
- Gdzie? Wokół ciebie! To te stare, niepotrzebne meble, pudełka, kuferki, stołeczki… To są niepotrzebne rzeczy, które zbieramy w kątach szaf, na strychach, w piwniczkach, a po jakimś czasie wyrzucamy, jeśli nikomu się nie przydadzą.
Zdziwiło mnie to, co powiedziało piórko. Mnie się wszystko przydaje – kawałek sznurka, patyczki, kamienie, połamane krzesełko mojej ukochanej lalki Kasi, nawet szufladka ze starej szafy mojej innej lalki, Agnieszki… Czy to są graty? O to zapytam piórko później. Teraz już czas zejść na dół, żeby babcia nie domyśliła się, że byłam tam, gdzie nie wolno wchodzić. Zamknęłam okno, bo mrok zabrał już wszystkie cienie…
Najpiękniejsze wiersze świąteczne
Gwiazda
Leopold Staff
Świeciła gwiazda na niebie,
Srebrna i staroświecka,
Świeciła wigilijnie,
Każdy zna ją od dziecka.
Zwisały z niej z wysoka
Długie, błyszczące promienie,
A każdy promień to było
Jedno świąteczne życzenie.
I przyszli — nie magowie,
Już trochę postarzali -
Lecz wiejscy kolędnicy,
Zwyczajni chłopcy mali.
Chwycili za promienie,
Jak w dzwonnicy za sznury,
Ażeby śliczna gwiazda
Nie uciekła do góry.
Chwycili w garść promienie,
Trzymają z całej siły.
I teraz w tym rzecz cała,
By się życzenia spełniły.


Płoną izby drzewka blaskiem Jeremi Przybora
Płoną izby drzewka blaskiem,
pachnie świerkiem, grzybkiem, plackiem,
talie mężnie walczą z paskiem
i pucharów dźwięczy brzeg.
O, jak błogo w drzewka blaskach,
z łonem pełnym dum i ciasta,
tonąć w pieśniach i powiastkach,
co w zaciszu krążą strzech.
Nim więc zgasną drzewka blaski,
posłuchajcie opowiastki
o zdarzeniach pewnej gwiazdki,
które taki miały bieg…
Boże Narodzenie
Ernest Bryll
Kiedy dziecko się rodzi i na świat przychodzi
Jest jak Bóg, co powietrzem nagle się zakrztusił
I poczuł, że ma ciało, że w ciemnościach brodzi
Że boi się człowiekiem być. I że być musi
Wokół radość. Kolędy szeleszczące złotko
Najbliżsi jak pasterze wpatrują się w Niego
I śmiech matki – bo dziecko przeciąga się słodko
A ono się układa do krzyża swojego
Opłatek
Cyprian Kamil Norwid
Jest w moim kraju zwyczaj, że w dzień wigilijny,
Przy wzejściu pierwszej gwiazdy wieczornej na niebie,
Ludzie gniazda wspólnego łamią chleb biblijny
Najtkliwsze przekazując uczucia w tym chlebie.
Uśmiechniętych Świąt! Radosnego Nowego Roku!
Kolęda
Wanda Chotomska
Nasza mama kocha muzykę
i my także muzykę kochamy,
więc na gwiazdkę myśmy kupili
płytę dla naszej mamy.
Potem była wigilia, choinka,
pierwsza gwiazdka błysnęła z nieba,
myśmy wszyscy siedzieli przy stole
i ta płyta zaczęła śpiewać.
Złotą świeczką mrugnęło drzewko,
zatańczyły na ścianie cienie,
- Dobry wieczór... - szepnęła mama
- dobry wieczór, panie Chopinie.
Płyta grała scherzo z kolędą,
rozśpiewały się pięknie klawisze
i tak było, jakby naprawdę
Chopin do nas, do domu, przyszedł.
Wigilia w lesie
Leopold Staff
I drzewa mają swą wigilię...
W najkrótszy dzień Bożego roku,
Gdy błękitnieje śnieg o zmroku:
W okiściach, jak olbrzymie lilie,
Białe smereczki, sosny, jodły,
Z zapartym tchem wsłuchane w ciszę,
Snują zadumy jakieś mnisze
Rozpamiętując święte modły.
Las niemy jest jak tajemnica,
Milczący jak oczekiwanie,
Bo coś się dzieje, coś się stanie,
Coś wyśni się, wyjawi lica.
Chat izbom posłał las choinki,
Któż jemu w darze dziw przyniesie
Śnieg jeno spadł na drzewa w lesie,
Dłoniom gałęzi w upominki.
Las drży w napięciu i nadziei,
Niekiedy srebrne sfruną puchy
I polatują jak snu duchy...
Wtem bić przestało serce kniei,
Bo z pierwszą gwiazdą niebo rozłogów,
A z gęstwiny, rozgarniając zieleń,
Wynurza głowę pyszny jeleń
Z świeczkami na rosochach rogów...
Choinka w przedszkolu
Czeslaw Janczarski
Kolorowe świeczki,
kolorowy łańcuch.
Wkoło choineczki
przedszkolacy tańczą.
Serduszko z piernika,
pozłacany orzech.
Ciepło jest w przedszkolu,
chociaż mróz na dworze.
Za oknami – wieczór,
Złota gwiazdka błyska.
Bawi się w przedszkolu,
dziś rodzinka bliska.
Dziadzio siwobrody
wędruje po dworze.
Niesie do przedszkola
podarunki w worze.
Święty Mikołaj
Jedzie święty Mikołaj,
Białą brodą świeci,
Worek z prezentami
Ma dla grzecznych dzieci.
Po śniegu, po białym,
W zwinne renifery
Wspaniałym zaprzęgiem
Pędzi w dwójki cztery.
Jedzie święty Mikołaj
Z dalekiej północy,
Od wioski do miasta
Pędzi w środku nocy.
śpiewaj razem z nami (klik)
Któregoś dnia przed świętami pomóż Rodzicom
w sprzątaniu. Najpierw uporządkuj swój pokój - poukładaj książki, zabawki, zeszyty, kredki, pióra...
Swoje skarby, podobne do tych,
o których opowiadała Elka-pętelka, schowaj do jednego pudełka, by gdzieś się nie pogubiły...
Teraz czas na gorącą czekoladę,
o którą poproś Mamę, i przygotuj wszystko, co potrzebujesz do zrobienia kolorowego łańcucha na choinkę, papierowych kulek do powieszenia na gałązkach, które można pomalować farbkami na ulubione przez ciebie kolory!
Nadszedł czas na zrobienie prezentów-niespodzianek dla Rodziców, babci i dziadka, siostry
i brata, koleżanki i kolegi. I pamiętaj, że największą radość sprawisz wszystkim prezentem wykonanym samodzielnie. Może coś narysuj, zrób specjalny łańcuch na choinkę dla kolegi lub koleżanki w ulubionych przez nich kolorach.
Wyklej obrazek z kawałków kolorowego papieru, zrób bransoletkę z guzików, upiecz ciasteczka... Spraw radość innym
i sobie...
NOWOROCZNY KONKURS
Nowy Rok w rysunku, malarstwie, malowankach, wydzierankach...
Czekamy na rysunki/malarskie dzieła/kredkowe malowanki (technika wykonania dowolna), przedstawiające NOWY ROK 2024. Gotową pracę przyślij do naszej redakcji do 25 grudnia 2023 roku, na adres e-mailowy: pakamera.info@gmail.com. Wszystkie prace pokażemy w pakamerze, a najciekawsze z nich, najbardziej pomysłowe zostaną nagrodzone wspaniałymi książkami i niespodziankami. Do rysunku dołącz informacje
o sobie: imię i nazwisko, ile masz lat, adres, numer telefonu, swoje zdjęcie i zdjęcie wykonanej pracy. Miłej zabawy, ciekawych pomysłów, wspaniałych nagród! Zapraszamy do wspólnej zabawy!
listopadowa
pakamera.polonia
dzieciom

KOT
W BUTACH
CHARLES PERRAULT
Opracowanie: Hanna Januszewska
Pan Charles Perrault pisał bajki ponad 400 lat temu. Był adiutantem i wysokim urzędnikiem na dworze króla Francji, Ludwika XIV.
Pana Perrault, chociaż pisał dzieła wielkie i ważne wsławiła - nic nie znacząca dla autora – mała książeczka zawierająca… bajki, które zostały opublikowane po raz pierwszy w roku 1697. "Kopciuszka", "Śpiącą Królewnę" czy "Czerwonego Kapturka"" znają wszystkie dzieci, a opracowane zostały we wszystkich językach świata. Posłuchajcie, poczytajcie innych bajek Pana Perrault sprzed 400 lat w opracowaniu
Hanny Januszewskiej.
Był sobie raz pewien młynarz, który zostawił swoim synom w spadku młyn, osła i kota, bo tylko tyle miał majątku. Syn najstarszy wziął młyn, średni – osła,
a dla najmłodszego pozostał kot.
- To ci dopiero majątek! – westchnął młynarczyk. – Na co mi się ten kocur przyda? Najstarszy brat w młynie zarobi na kawałek chleba, średni będzie woził towar na ośle i coś będzie miał z tego, a ja? Chyba umrę z głodu!
- Nie ma mowy! – powiedział kot. – Już ja się postaram, żeby ci się dobrze działo.
- Proszę! – zdziwił się młynarczyk. – Ciekawy jestem, jaki znajdziesz na to sposób?
- Koci – powiedział kot. Musnął wąs i zamruczał:

Na gry losu
koci sposób
to nie gryźć, nie fukać.
Łeb co tęższy
woli węszyć,
podejrzeć, podsłuchać.
Pomalutku,
po cichutku
ukrywszy pazury
tu – pokluczyć,
tam – pomruczeć
i piąć się do góry.
- No, no – pokręcił głową młynarczyk. - Żebym tylko nie potrzebował wstydzić się za ciebie, kocie!
Młynarczyk wiedział dobrze, dlaczego kręci głową. Znał dobrze kocura i wiedział, że radzi sobie w życiu nie tyle otwartością i odwagą, co podstępem i sprytem, a młynarczyk był zacnym chłopcem i nie bardzo mu się to podobało.
- Co to znaczy: „No, no”? – zapytał kot.
- To znaczy, że nieraz widziałem, jak to podstępnie udajesz martwego, a gdy ośmielone myszy podejdą blisko – chwytasz je: - Łaps – caps! I już masz obiad i kolację. Ani mi w głowie tak zdobywać sobie utrzymanie.
- Słusznie. Nie jesteś przecież kotem, tylko moim panem. Ale zdaj się na kota i przestań się trapić. Spraw mi tylko worek i buty, żebym mógł bezpiecznie łazić po zaroślach. Zgoda?
- Zgoda – roześmiał się młynarczyk szeroko, pokazując zęby, a miał je zdrowe i ładne, oczy zaś niebieskie. Jednym słowem był to nie tylko zacny, ale i przystojny chłopak.
Kot dostał od młynarczyka wszystko, o co prosił. I worek, i buty. Worek napchał otrębami i sieczką i zawiesił sobie na szyi, włożył buty i ruszył na łowy pod las, gdzie było mnóstwo zajęcy.
Pod lasem kot wyciągnął się jak nieżywy, rozsunął worek i czyhał, czy się zbliży do niego jakiś łatwowierny zajączek. Nie czekał długo.
Kic – kic – przykicał młody, niedoświadczony zajączek, poruszył nosem, poczuł otręby, zbliżył pyszczek do worka, posmakował, rozsmakował się i powoli wsuwał się w worek coraz głębiej, chrupiąc otręby. Na to czekał kot.
Kaps – caps! – zaciągnął worek, schwytał zająca i ruszył z nim do królewskiego zamku, a było całkiem blisko.
- Proszę o posłuchanie – zwrócił się do królewskiej warty i podkręcił wąsa jak stary żołnierz. To się spodobało wartującym wojakom
i poprowadzili go do króla.
Król siedział na tronie. Był tęgi i okazały, a jego nos i policzki błyszczały jak korona, którą miał na głowie. Ale kot nie tracił głowy, nawet przed królewskim majestatem. Ukłonił się po wojskowemu
i powiada:
- Przynoszę, Królewski Majestacie, zająca z hodowli mojego pana. Niech Królewski Majestat przyjmie go łaskawie w darze.
Król był wielkim smakoszem i właśnie miał wielki apetyt na zająca w śmietanie z buraczkami. Uśmiechnął się więc i powiedział bardzo uprzejmie:
- Dziękuję. A jak się twój pan nazywa?
- Jaśnie Wielmożny Pan Szaraban – oszukał kot na poczekaniu.
- Pokłoń się, kocie, Jaśnie Wielmożnemu Panu Szarabanowi
i powiedz mu, że bardzo mnie swoim darem ucieszył.
Kot stuknął obcasami, zasalutował i zawrócił do młyna, ale nic
o tym wszystkim nie powiedział panu.
Wkrótce potem kot ukrył się ze swoim workiem w zbożu. Gdy do worka dobrały się dwie kuropatwy, schwytał je obie i zaraz zaniósł królowi.
- Mniam, mniam – mlasnął król jeżykiem na widok tłuściutkich kuropatw. – Niech mi je kucharz przyrządzi zaraz na słoninie! A ty, kocie, podziękuj za dar swojemu panu. Jak to on się nazywa?
- Jaśnie Wielmożny Pan Szaraban – powiedział kot.
- Podziękuj więc Jaśnie Wielmożnemu Panu Szarabanowi. A tu – masz na piwo.
- Dziękuję, Majestacie – szurnął kot butem po posadzce i pięknie się ukłonił.
Wrócił do młyna, ale o swojej wprawie nie powiedział panu ani słowa.
Przez dwa czy trzy miesiące przynosił królowi coraz to inna sztukę zwierzyny, złowionej na worek z sieczką i otrębami. Ani słówkiem jednak nie wygadał się o tym przed młodym młynarczykiem.
Pod koniec drugiego czy trzeciego miesiąca spotkał kot w zamku córkę króla, prześliczną panienkę.
- Byłaby to w sam raz żona dla mojego pana – mruknął kot, musnął wąs i spojrzał na królewnę, stuknąwszy obcasem w obcas.
- Kot w butach! – wykrzyknęła zdumiona królewna. – Co za dziwo! Jeszcze czegoś takiego nie widziałam!
- Coś takiego można spotkać tylko koło młyna – powiedział kot. – Ale szanowna królewna nigdy nie chodzi tak daleko na spacer.
- Muszę się tam jutro wybrać! Namówię mego królewskiego tatę, żebyśmy pojechali pod młyn karetą. A ładnie tam koło młyna?
- Prześlicznie – powiedział kot z przekonaniem, bo rzeczywiście najbardziej podobał mu się młyn i jego okolice. I zamruczał:


Tam – koło młyńskie
za cztery reńskie
klekoce, skrzypi.
Młyn burczy basem,
mysz piśnie czasem,
mąka się sypie.
Bajdy nadrzeczne,
mroczne, słoneczne,
pod młyn się garną.
Bajdury młyńskie
za cztery reńskie,
a także – darmo.
- Bardzo mi się to wszystko podoba – zaśmiała się królewna i klasnęła w dłonie. A więc – do jutra, kocie! Spotkamy się koło młyna!
- Do jutra! – kot ukłonił się pięknie i popędził do młynarczyka.
- Ej! Mój panie! Mój panie! – wolał już od progu. – Posłuchaj mojej rady, a wkrótce los twój się odmieni!
- Jakiej rady? – zapytał młynarczyk.
- Idź jutro wykąpać się w rzece, w miejscu, które ci wskażę.
- To mogę zrobić ze spokojnym sumieniem. Kąpiel zawsze każdemu się przyda – powiedział młynarczyk.
- Czasem i bardzo – mruknął kot, ale tak cicho, że jego pan nie usłyszał.
Nazajutrz młynarczyk poszedł się wykąpać w rzece, w miejscu, które mu kot wskazał. Było to bardzo ładne miejsce: wierzba się pochylała tuż nad rzeką, a przez jej płowe listki sączyły się ruchome blaski i przebiegały po wodzie, po jasnej czuprynie młynarczyka, zaglądały mu w oczy, a wtedy te oczy wydawały się jeszcze bardziej niebieskie. Młynarczykowi bardzo się to podobało, więc nurkował sobie i pływał, pośpiewując wesoło:
Wesoła woda szepce
w studzience, w zdroju, w pompie,
a śmiechem tryska w rzece,
gdy się młynarczyk kąpie.
Tymczasem hultaj kot ściągnął po cichu ubranie młynarczyka, ukrył je pod wielkim kamieniem, a sam wybiegł na drogę, prowadzącą od zamku do młyna, wypatrując królewskiej karety.
Właśnie toczyła się w te strony, a przed nią i za nią cwałowali na koniach królewscy gwardziści:
Pa-ta-taj! Pa-ta-taj!
Kot dal susa, stanął na drodze, wyciągnął łapy
i wrzasnął:
- Ratunku! Ratunku! Mój pan, Jaśnie Wielmożny Szaraban, tonie!
- Ach! Gdzie? Prowadź szybko! – krzyknęła królewna.
- Ej! Gwardziści! – zawołał król, wychylając się
z okna karety. – Spieszcie na pomoc Jaśnie Wielmożnemu Panu Szarabanowi! Kocie, wskaż drogę!
- Panowie gwardziści, za mną! – zakomenderował kot i pobiegł naprzód, a za nim gwardziści królewscy. Młynarczyk zdziwił się bardzo, gdy go wyciągnięto z wody i przebrano w piękny mundur, bo nikt nie mógł znaleźć jego starego ubrania. Kot wprawdzie mógłby coś niecoś o tym powiedzieć, ale nie powiedział nic, bo nic nie miał przeciwko temu, aby jego pan paradował w pięknym mundurze. A było mu bardzo do twarzy. Więc milczał i zadowolony ruszał wąsem.
Tymczasem król zaprosił do karety Jaśnie Wielmożnego Pana Szarabana, dziękując mu bezustannie i potoczyście za zające i kuropatwy, tak ze zdumiony młynarczyk nie mógł dojść do słowa. Tym bardziej, ze onieśmielała go obecność pięknej królewny, która patrzyla na niego bardzo życzliwie.
Kareta toczyła się powoli polną drogą po pięknej okolicy. Jednak kot nie wsiadł do niej, choć król go zapraszał. Pognał jak wiatr przed siebie ku polom
i łąkom, które były własnością okrutnego czarodzieja. Zamek tego czarodzieja widać było
z daleka, stał bowiem na wzgórzu, otoczony obronnym murem.
Gdy zdyszany kot dopadł łąki – zobaczył na niej kosiarzy czarodzieja.
- Dobrzy ludzie! Kosiarze! – zawołał. – Jeśli nie chcecie, by was pożarł wasz okrutny pan czarodziej, powiedzcie królowi, który tu zaraz nadjedzie, że te łąki należą do Jaśnie Wielmożnego Pana Szarabana!
- Zgoda! Możemy tak powiedzieć – zgodzili się kosiarze, a kot popędził naprzód ku polom czarodzieja.
Wkrótce kareta królewska zbliżyła się ku łąkom.
- Ej, dobrzy ludzie! – zawołał król wychylając się
z okna karety. – A czyją to piękną łąkę kosicie?
- Jaśnie Wielmożnego Pana Szarabana! – odpowiedzieli chórem kosiarze.
Tak samo stało się na polach pełnych żyta, a kot tymczasem dopadł zamku czarodzieja, wspiął się po obronnym murze i skoczył przez okno do wspaniałej komnaty, gdzie za suto zastawionym stołem siedział czarodziej i jadł obiad z wielu dan, popijając winem z kielicha.
- Smacznego! – wykrzyknął kot.
- A to co? - zapytał czarodziej.
- Kot w butach – odpowiedział kocur muskając zawadiacki wąs.
- Nie takie rzeczy widywałem – burknął czarodziej. – Zajmuje się przecież czarowaniem i znam się dobrze na tym.
- Właśnie – powiedział kot. Przyszedłem przekonać się, czy to prawda.
- Jak to? Czarodziej poczerwieniał ze złości. – Ja miałbym nie znać się na czarach?
- Ktoś mi powiedział, ale nie wiem, czy to prawda, czy plotka, że szanowny pan umie sam siebie zaczarować?
- Oczywiście! – zawołał czarodziej. – Mogę się przemienić, i to tu, zaraz, na twoich oczach, we wszystko, w co mi się spodoba!
- Naprawdę? – wykrzyknął kot. – Nawet we lwa?
- Wrau! – odpowiedział czarodziej i w mgnieniu oka przemienił się we lwa, i to tak wielkiego, z tak groźnym pyskiem, aż się kot skulił ze strachu.
- A czy szanowny pan potrafi przemienić się w coś maleńkiego? Na przykład – w myszkę?
- Piii! – odpowiedział czarodziej i z okazałego, złotogrzywego lwa przemienił się w małą, szaroburą myszkę.
Właśnie na to czekał kot. Rzucił się na mysz i: Łaps – chaps! – schwycił ją i zjadł.
W tejże chwili usłyszał turkot królewskiej karety, która wjeżdżała na zamkowe wzgórze.
- W samą porę! – mruknął kot. – Właśnie połknąłem największą przeszkodę!
I popędził ku królewskiej karecie. Otworzył drzwiczki szeroko, ukłonił się nisko i powiada:





- Witaj, Królewski Majestacie, w zamku Jaśnie Wielmożnego Pana Szarabana!
- Więc ten piękny zamek należy do ciebie, Jaśnie Wielmożny Panie Szarabanie! – wykrzyknął król. – Jakże mi miło, że poznałem tak majętnego młodzieńca!
To mówiąc potrzasnął dłonią zdumionego młynarczyka, któremu wydawało się, że śni mu się wszystko:
i zamek, i kareta, i pola, i łąki, i król, i piękna królewna.
- Proszę na ucztę! Na ucztę do zamku! – wykrzyknął kot. Podał łapę królowi i poprowadził go do jadalnej komnaty, a za nim wkroczyła królewna, której oszołomiony młynarczyk podał drżącą rękę.
Król był wprost oczarowany ucztą i wspaniałością zamku, a królewna… patrzyła z zachwytem na młynarczyka.
- Widzę, że posiadasz pan wielkie dobra, Jaśnie Wielmożny Panie Szarabanie! – powiedział król po paru kielichach wina. Podobasz mi się i nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś został moim zięciem!
I tak się stało. Zacny młynarczyk poślubił królewnę i gospodarzył dzielnie, rzetelnie i sprawiedliwie dobrami po czarodzieju. Wszyscy byli z tego radzi, a najbardziej kot, który rozkoszował się resztkami z królewskiego stołu.
Niektórzy sąsiedzi wypytywali nieraz młynarczyka, jak doszedł do takich godności i dostatków.
- Zapytajcie mojego kota – odpowiadał.
- Kota? No… no… - dziwili się sąsiedzi – Więc, kocie, co o tym powiesz?
- Że kot postępuje po kociemu, a mój pan po ludzku – odpowiadał kot i muskał łapą wąs, mrużąc oko.
Zagadki logiczne dla wszystkich
1. Jesteś sama/sam w opuszczonym ZOO, ale okazało się, że zostało kilka zwierząt, o które trzeba zadbać. Są trzy krowy, dwie żyrafy, jeden goryl i jeden hipopotam.
Ile jest nóg znajduje się w ZOO?
2. Jan idzie przez gęsty las. Widzi człowieka stojącego pod drzewem. Jan wita go, ale mężczyzna nie odpowiada.
Co powinien zrobić Jan?
3. Na drugim przyjęciu urodzinowym było o jedno dziecko więcej niż na pierwszym. Na drugich przyjęciu było 17 dzieci.
Ile dzieci było na pierwszy przyjęciu urodzinowym?
4. Mam jedno uszko. ale nie mam głowy.
Czym jestem?
5. Słyszysz to codziennie, ale nie możesz tego zobaczyć ani dotknąć, chociaż kontrolujesz to.
Co to jest?
6. Spotykasz mnie raz w miesiącu - raz w Maju, raz w Marcu, ale nigdy w Styczniu.
Czy wiesz, czym jestem?
7. Ojciec Tomka ma czterech synów: Roberta, Rafała, Ryszarda i?
Jak ma na imię kolejny syn?
8. Jakie kubki nie służą do picia napojów?
9. Ile razy możesz odjąć 5 od 25?
10. Zawsze jestem przed tobą, nigdy za tobą. Patrząc na mnie zdobywasz motywacje.
Czym jestem?
Odpowiedzi: 1. 28; 2. mówić głośniej; 3. 16; 4. kubkiem; 5. głos; 6. literka M; 7. Tomek; 8. kubki smakowe; 9. jeden raz; 10. przyszłością
październikowa
pakamera.polonia
dzieciom
PIOTR WALCZAK




Dawno, dawno temu, ziemia podzielona była na królestwa. Największym królestwem było zaś Królestwo Smoków. Zielonych gadów było niemal tak wiele jak teraz ludzi. Smoki miały swojego Smoczego Króla, który rządził niepodzielnie, rozstrzygał spory i waśnie. Tak jak zdecydował Smoczy Król, tak miało być.
I tak było, bo każdy smok miał święty obowiązek słuchać króla. Do czasu…
W czasach do których się przenieśliśmy, Smoczy Król był już bardzo stary. Miał ponad tysiąc lat,
a królem został kiedy miał osiemset. Królewskie Leże znajdowało się na wysokiej górze, w wielkiej pieczarze otoczonej zewsząd wielkimi, górskimi kryształami. To z takiego kryształu wykonany był jedyny symbol smoczej władzy królewskiej – korona. Od dwustu lat spoczywała ona na głowie starego króla. Wcześniej nosił ją poprzedni król, a jeszcze wcześniej – poprzednik poprzednika. Nikt już nie pamiętał skąd się wzięła i kto ją wykonał, ale musiało to być bardzo dawno temu. Ten kto nosił koronę, władał smokami.
Pewnego razu Smoczy Król rozstrzygał spór pomiędzy Czarnobłyskawcem a Szarookim. Nie wiadomo czego dotyczył spór, ale Smoczy Król przyznał rację Szarookiemu. Czarnobłyskawiec skłonił się królowi, ale w głębi duszy nie zgodził się z wyrokiem. Bardzo zależało mu na tym, aby król uznał jego racje. Gdy tak się nie stało, opuścił w gniewie Królewskie Leże i poprzysiągł zemstę.
* * *
Niebieski Smok drzemał w gęstwinie, przy którejś z odnóg Jeziora Głębokiego. Od czasu do czasu budziło go brzęczenie złośliwego smokomara, więc prychał na niego mroźnym oddechem i zlodowaciały owad spadał na ziemię. Nagle zbudził go trzepot smoczych skrzydeł. Podniósł głowę i dostrzegł, że niedaleko, na trawiastym brzegu jeziora usiadł wielki, zielony smok z czarnym zygzakiem przy oku. Po chwili dołączył do niego znacznie mniejszy, szczupły i długi, bardziej przypominający latającego węża niż smoka.
Niebieski Smok chciał wyjść z gęstwiny i się z nimi przywitać. Był bardzo przyjazny i choć jako jedyny
z całej smoczej braci był niebieski, większość smoków darzyła go szacunkiem po tym, jak kilka miesięcy temu uratował życie dwóm tonącym smoczątkom. Powstrzymał się jednak, gdy usłyszał syczącą rozmowę.
– Nikt nie może nas razem widzieć Wężowcu – syknął smok z czarnym zygzakiem.
– Spokojna głowa – odparł wężowaty. – To dzikie strony. Prawie nikt tu nie zagląda.
– Godzina wybiła. Jutro pełnia księżyca. Zakradniesz się do Królewskiego Leża – smok wyszczerzył zęby. – Ukradniesz koronę i przekażesz ją mnie. Poradzisz sobie?
– Zwijanie rzeczy to moja specjalność Czarnobłyskawcu – uśmiechnął się Wężowiec.
– Z koroną też sobie poradzę.
– Nagroda cię nie ominie – syknął Czarnobłyskawiec. – Kiedy już zostanę królem, ciebie mianuję na głównego doradcę.
Niebieskiego Smoka ogarnęła groza. Tych dwóch planowało ukraść królewską koronę! Ośmielali się podnieść łapę na prawowitego króla! Było to coś niewyobrażalnego, nie mieszczącego się w głowie każdego porządnego smoka! Nikt nie ośmielił się nigdy na rzecz tak haniebną w całej smoczej historii!
Gdy tylko spiskowcy odlecieli, postanowił ostrzec władcę. Wzbił się w powietrze i poleciał do Królewskiego Leża. Król przyjął Niebieskiego Smoka w asyście kilku swoich doradców i strażników. Wysłuchał go, a potem długo się namyślał.
– Gdyby korona spoczęła na głowie innego smoka, stałby się on królem, bo takie jest nasze prawo – odezwał się w końcu. – Królem jest ten, kto nosi koronę.
– Trzeba temu zapobiec panie! – krzyknął jeden ze smoczych doradców.
– Niekoniecznie… – uśmiechnął się tajemniczo król, czym wprawił w osłupienie wszystkich zebranych
w Królewskim Leżu. – Słyszałem, że jesteś wyjątkowy – zwrócił się do Niebieskiego Smoka. – Nie tylko ze względu na kolor?
– Tak królu – skłonił się Niebieski Smok. – Nie potrafię ziać ogniem jak inne smoki, potrafię za to zamrażać.
– Doskonale – ucieszył się król. – Zademonstruj nam więc swoje nietypowe umiejętności – wskazał łapą na kamienną misę wypełnioną wodą.
* * *
Pucołowaty księżyc nieśmiało zaglądał do Królewskiego Leża. Wielkie, górskie kryształy załamywały światło i wpadały do pieczary ścieląc bladą poświatę na śpiącego króla i błyszczącą koronę na jego tysiącletniej głowie.
Wtem wężowaty cień padł na kamienną posadzkę, przemknął po kryształach
i bezszelestnie zatrzymał się przy głowie Smoczego Króla. Cień pochylił się nad koroną, a potem zniknął tak szybko jak się pojawił. Wraz z nim zniknęła królewska korona.
* * *
O brzasku do Królewskiego Leża wkroczył Czarnobłyskawiec. Na głowie spoczywała mu dumnie piękna korona, a obok niego wił się poddańczo Wężowiec.
– Hej, wy tam! Wstawać! – syczał Wężowiec. – Król idzie! Nowy smoczy król: Czarnobłyskawiec!
Z załomów skał zaczęły niemrawo wychodzić smoki. Zaspane, oszołomione jeszcze chłodem nocy, poruszały się niezgrabnie i leniwie. Królewscy strażnicy, paziowie i doradcy, cały dwór zebrał się
w głównej sali Królewskiego Leża. Do królewskiej siedziby zaczęły także przylatywać inne smoki, bo wieść o nowym królu rozchodziła się po smoczym świecie lotem błyskawicy. Przysiadały na czarnych skałach, uczepiały się ostrych występów i gdy cała góra oblepiona już była smoczym mrowiem, przemówił do nich Czarnobłyskawiec.
– Zgodnie z tradycją jestem waszym nowym królem – ryknął potężnym głosem, który odbijał się od skał, załomów i górskich kryształów.
– Hołd dla nowego króla! – zaświszczał Wężowiec.
– A cóż to uprawnia cię do stwierdzenia, iż jesteś nowym królem? – zapytał stary król, bez korony.
– Świadczy o tym korona, którą mam na głowie! – warknął Czarnobłyskawiec.
Stary król skinął na jednego z przybocznych strażników, a ten sięgnął za siebie, wyciągnął koronę
i umieścił ją na królewskiej głowie. Szmer zdumienia wyrwał się ze smoczych gardeł. Korony były identyczne.
– A teraz? – spytał Smoczy Król. – Czy nadal uważasz się za króla?
Czarnobłyskawiec postąpił krok do przodu przyglądając się z niedowierzaniem koronie na królewskiej głowie. Spojrzał pytająco na Wężowca, ale ten wyglądał na zdziwionego i przestraszonego całą sytuacją. W sali zapanowała cisza. Skonsternowane smoki wpatrywały się w symbole królewskiej władzy
i zastanawiały, o co chodzi. Kto jest teraz prawdziwym królem, skoro są dwie korony? Komu oddać hołd? Kogo słuchać?
A może królów jest dwóch?
I oto wyjaśnienie przyszło samo, a właściwie przyniosły je promienie słońca, które wpadły do Królewskiego Leża i rozświetliły złotym blaskiem obie korony. Nagle wszyscy zobaczyli, że Czarnobłyskawiec… płacze. Najpierw z oka spadła mu jedna łza, potem druga i wkrótce łzy popłynęły ciurkiem, wprawiając w zdumienie zgromadzone wokół niego smoki. Sam Czarnobłyskawiec zdawał się być zaskoczony tym, że płacze! Nie zdziwiony był tylko król, jego dworzanie i Niebieski Smok, który także przebywał w tym towarzystwie. Po kilku chwilach smoki zauważyły, że korona na głowie Czarnobłyskawca staje się jakby mniejsza, traci swój ostry i wyraźny kształt, że… jest mokra i to z niej spływa woda, którą początkowo wzięto za smocze łzy. I nagle błysk zrozumienia rozświetlił smocze mózgi.
– Ta korona jest z lodu! – krzyknął jeden z zielonych gadów.
Czarnobłyskawiec szarpnął się, otrzepał łeb ze ściekającej wody i resztki lodu spadły na kamienną posadzkę, rozbryzgując się w mokrej plamie. Patrzył na nią w niemym zdumieniu i cała jego buta i duma stopniała równie szybko jak korona na jego głowie.
– Za podniesienie łapy na królewski majestat skazuję was dwóch na wieczne wygnanie – rzekł król wskazując na Czarnobłyskawca i Wężowca. – Dopilnujcie, aby nigdy nie przekroczyli granic naszego królestwa – zwrócił się do zgromadzonych smoków.
Obydwa smoki, zdezorientowane i przestraszone poderwały się w powietrze i czym prędzej opuściły zgromadzenie, bo król mógłby się jeszcze rozmyślić i zamienić wygnanie na coś znacznie gorszego.
– Niech wszyscy przyjrzą się temu, który zapobiegł największej hańbie w dziejach królestwa – rzekł król wskazując na Niebieskiego Smoka. – To on ostrzegł nas o zaplanowanej kradzieży i on zamienił wodę
w lód z którego wykonaliśmy kopię królewskiej korony.
Smoki zaczęły syczeć, charczeć, ziać ogniem i gulgotać, co oznaczało wiwaty na cześć Niebieskiego Smoka.
– Mów czego ci trzeba, a będzie spełnione – rzekł stary król.
– Ja… nie potrzebuję żadnych nagród – odparł speszony Niebieski Smok. – Zrobiłem tylko to, co zapewne każdy zrobiłby na moim miejscu. Chciałbym już wrócić nad Jezioro Głębokie i trochę odpocząć.
Król roześmiał się serdecznie, błysnął królewskim okiem i pozwolił mu odlecieć. Niebieski Smok opuścił Królewskie Leże, wpadł w zarośla nad Jeziorem Głębokim i natychmiast uciął sobie zasłużoną drzemkę. Od czasu do czasu budził się zaniepokojony nagłym trzepotem, ale okazywało się, że był to tylko szum skrzydeł smokomara. Strącał go więc mroźnym mruknięciem i znów zapadał w sen.
Zagadki
Zacznij rysować jakieś zwierzę albo przedmiot. Rób to powoli i nie zaczynaj od najbardziej charakterystycznego elementu. Im szybciej dziecko zgadnie, co rysujesz, tym większe brawa mu się należą. Spróbujcie też odwrócić role: to dziecko rysuje zagadkę, ty zgadujesz.
Weź nieprzezroczysty woreczek i włóż do niego jakiś przedmiot. Dziecko ma włożyć rączki do środka i badając przedmiot dotykiem, zgadnąć, co jest w środku. Zamiast woreczka możecie użyć kartonowego pudełka z otworami na ręce. Jeśli przez otwory widać schowane przedmioty, można dziecku zasłonić oczy szalikiem.
Cztery gry matematyczne
pomocne w nauce liczenia
-
Na rolki po papierze toaletowym naklej cyfry 0-9. Daj dziecku garść patyków i poproś, żeby do każdego kubeczka powstałego z rolki włożyło ich odpowiednią liczbę (zgodnie z cyfrą widniejącą na karteczce).
-
Narysuj na kartce ludka i umieść w nim rozrzucone losowo cyfry. Zadanie matematyczne do tej zabawy jest proste. Rzucajcie kostką, a zadaniem dziecka jest odszukanie i zaznaczenie cyfry, którą pokazuje wyrzucona liczba oczek.
-
Przygotuj koraliki, kolorowe nitki/rzemyki/sznurki i doklej do nich karteczki z cyframi. Poproś dziecko o naciągnięcie na nitkę tylu koralików, ile wskazuje cyfra na karteczce.
-
Wytnij z kolorowych kartek koła i złóż je na pół. Wokół brzegów narysuj niewielkie kółeczka przypominające ząbki. Przygotuj koszyczek z połamaną na niewielkie kawałeczki kredą. Rzucajcie kostką, a zadaniem dziecka jest zapełnienie papierowej buzi tyloma ząbkami (kredami), ile wskazuje liczba oczek na kostce.
Cztery pory roku
Każda u nas pora roku —
Lato, jesień, zima, wiosna —
Każda dużo ma uroku,
Każda piękna i radosna.
Weźmy lato: — pełne słońca
Daje uciech nam do końca,
Moc wycieczek w góry, lasy,
Najpiękniejsze to wywczasy.
No a jesień, — jeśliś zuchem,
Puszczaj wiatrak mocnym ruchem —
Gdy wysoko smok ten leci,
To się śmieją wszystkie dzieci.
Zimą — świat się w śniegu nurza —
Więc z sankami pędź na wzgórza,
Wnet radości ci przybędzie
W jeździe na dół w wartkim pędzie.
Albo śliczna polska wiosna
Tak upojna, tak radosna —
Pierwsze kwiatki zakwitają
I słowiki nam śpiewają...
Tak, tak, każda pora roku:
Lato, jesień, zima, wiosna —
Każda dużo ma uroku,
Każda piękna i radosna.
Bajeczka o osiołku
Osiołkowi w żłoby dano,
W jeden owies, w drugi, siano.
Uchem strzyże, głową kręci.
I to pachnie, i to nęci.
Od któregoż teraz zacznie,
Aby sobie podjeść smacznie?
Trudny wybór, trudna zgoda -
Chwyci siano, owsa szkoda.
Chwyci owies, żal mu siana.
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,
Ze oślina pośród jadła -
Z głodu padła.
Wiersze
znane
i nie znane
Obiecanki-cacanki
Będę mądry - obiecuje,
Lecz w zeszycie przyniósł dwóje.
Nie chcę plotek - obiecuje,
Znowu wujka obgaduje.
Być rozsądnym obiecuje,
Łyka lody i choruje.
Ciocię kochać obiecuje,
Znów jej jęzor pokazuje.
Być porządnym obiecuje,
A w zeszycie wciąż smaruje.
Jeść najpiękniej obiecuje,
Krem z talerza wylizuje.
Być na piątkę obiecuje,
Lecz z piątego piętra pluje.
Być aniołem obiecuje,
Wszedł na stołek i wariuje.
Będę grzeczny obiecuje,
Lecz mamusi swej pyskuje.
Będę wdzięczny obiecuje,
Lecz dziadkowi życie truje.
Kochać ludzi obiecuje,
Koleżance nie daruje.
Piękne drzewa- deklamuje,
Lecz gałęzią wymachuje.
Reperować obiecuje,
Czego dotknie to popsuje.
Być dentystą obiecuje,
Zęby lalkom wyłamuje.
Mądry i głupi
Nie nowina, że głupi mądrego przegadał;
Kontent więc, iż uczony nic nie odpowiadał,
Tym bardziej jeszcze krzyczeć przeraźliwie począł;
Na koniec, zmordowany, gdy sobie odpoczął,
Rzekł mądry, żeby nie był w odpowiedzi dłużny:
"Wiesz, dlaczego dzwon głośny? Bo wewnątrz jest próżny."
Parasol
Wuj parasol sobie sprawił.
Ledwo w kątku go postawił,
Zaraz Julka, mały Janek,
Cap za niego, smyk na ganek.
Z ganka w ogród i przez pola
Het, używać parasola!
Idą pełni animuszu:
Janek zamiast w kapeluszu,
W barankowej ojca czapce,
Julka w czepku po prababce,
Do wiatraka pana Mola!...
A wuj szuka parasola.
Już w ogrodzie żabka mała
Z pod krzaczka ich przestrzegała:
— Deszcz! deszcz idzie! Deszcz, deszcz leci!
Więc do domu wracać, dzieci!
Mała żabka, ta, na czasie
Jak ekonom stary, zna się,
I jak krzyknie: deszcz! — to hola!
Trza tęgiego parasola!
Lecz kompanja nasza miła
Wcale żabce nie wierzyła.
— Niech tam woła! Niech tam skrzeczy!
Taka żaba!... wielkie rzeczy!
Co nam wracać za niewola!
Czy nie mamy parasola?
Wtem się wicher zerwie srogi.
Dzieci w krzyk, i dalej w nogi...
Szumią trawy, gną się drzewa,
To już nie deszcz, to ulewa;
A najgorsza teraz dola
Nieszczęsnego parasola.
W górę gną się jego żebra,
Deszcz go chlusta, jakby z cebra,
Pękł materjał... Aż pod chmury
Wzniósł parasol pęd wichury.
Darmo dzieci krzyczą: Hola!
Łapaj! Trzymaj parasola!
Nie wiem, jak się to skończyło,
Lecz podobno niezbyt miło;
Żabki o tem może wiedzą,
Co pod grzybkiem sobie siedzą;
— Prosim państwa, jeśli wola,
Do naszego parasola! —